=== Robsik's Blog on WordPress ===

28 grudnia 2007

Przeziębienie na całego!

Dziś wybrałem sie już do lekarza - jak na mnie to zbyt długo trwa to wypluwanie płuc. Trzeba było się osłuchać czy nie ma zmian na skrzelach albo płucach - na szczęście wszystko w porządku. Muszę więc jeszcze powalczyć z katarem (czyli walka z wiatrakami) i kaszlem. Dopiero potem powrót do treningów i startów. W tym roku już raczej nie pobiegam. SKŚ2 też będzie musiał mnie ominąć - wielka szkoda! Udało mi się namówić dwóch znajomych do tego biegu a sam w nim nie wezmę udziału - co za ironia losu! Ale wszystko jest na dobrej drodze, powolutku wracam do zdrowia. Choroba pomogła mi przez święta nie tylko zachować wagę, ale nawet kilogram straciłem. Wygląda więc, że plan wagowy na ten rok mam już zrealizowany a nawet z małym zapasem :). Chyba nadchodzi czas na nowe plany i postanowienia... Ale to sobie zostawię na niedzielę.

23 grudnia 2007

Żelatyna

No tak, to wszytko zaczyna się składać w jedną, logiczną całość. Jakiś czas temu żona zaprzestała robienia galaretek (chyba się znudziło - bo ile można :) ) i ostatnio zaliczam kontuzję z kolanem. Niby nic groźnego - tylko jakiś tydzień poza treningami, ale to oznacza, że brak galaretek w menu nie wyszedł mi na dobre...
"Wylądowałem" w Poniatowej. Zabrałem cały potrzebny sprzęt do biegania. Ale chyba poleży w torbie całe święta - leżę z gorączką w łóżku. Gorączkę mam od wczoraj i od wczoraj podjąłem walkę z jakimś paskudztwem. Na razie ani lepiej ani gorzej. Muszę jednak przyłożyć się do leczenia, aby na SKŚ2 być na pewno.
A więc przerwa w treningach będzie jeszcze dłuższa, ech...

22 grudnia 2007

Rozbieganie

Dziś pierwszy poważny trening po kontuzji sprzed tygodnia. Przebiegłem niecałe 4,5km. Nie było jakoś lekko, ale powodów może być kilka, m.in.:- czuję się przeziębieniowo, więc organizm może być słabszy,- po tym tygodniu czuję się jak wyżęta ścierka, jestem zmęczony pracą i to nieźle! Kolana w zasadzie nie odczuwałem - raz tylko przez kilkanaście metrów, ale mógł być to wynik mojego "wsłuchiwania" się w kolano i lekki ból mógł być wywołany siła sugestii. Generalnie poszło więc ok. Mogę powoli wracać do biegania, choć w najbliższym czasie nie wrócę jeszcze do dystansu dyszki. Tak więc jutro, mimo chęci, nie pojawię się na SBBP - muszę w końcu wypocząć, wyspać się no i trasa z SBBP jeszcze dla mnie trochę za długa (trochę się boję po tej kontuzji). Łosiowych w niedzielę także więc nie zaliczę, ale powód jest tu inny: bo będę już w Poniatowej - będę tam trenował i się rozbiegiwał... I na koniec Wszystkim Wesołych, Radosnych Świąt oraz do zobaczenia na trasie (np. SKŚ 2 :) ).

20 grudnia 2007

Bieg na 800m z choinką na Schwarzenegera

Tak, dziś można powiedzieć miałem pierwszy trening po kontuzji. Chyba trochę za wcześnie, choć na razie jeszcze trudno to ocenić. Przebiegłem 800m i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie choinka niesiona na „commando”. Szkoda, że czasu sobie nie zmierzyłem, bo nadmiar energii, który mi się nagromadził przez ostatnie dni, dał się łatwo wykorzystać i nadal pozostał w nadmiarze :) Ale dzisiejszy dzień, to jeszcze jeden powód do dumy: udało mi się wywalczyć ponownie -10kg (liczone oczywiście do września) a przy tym mogłem skrócić pasek w spodniach o jedną dziurkę! Po prostu wielka radość! Wiem, że przede mną jeszcze święta i na koniec roku ciężko będzie ten wynik wybronić, ale nastawiam się już teraz na wielki wysiłek i walkę bez pardonu :) A że dziś znowu roboty za dużo – to pewnie z treningu nici...

19 grudnia 2007

Jupiiii!

Nie ma to jak uczucie wolności - a tak właśnie się poczułem, gdy wbiegłem na 4-te piętro do biura. Dopiero przy drugim zauważyłem, że wbiegam a noga, jakby nigdy nie miała kontuzji! Ostatnie dwa piętra wbiegłem więc jeszcze szybszym tempem. Byłem w szoku bo w ogóle się nie zasapałem - nawet odrobinę. Jak dla mnie to szok! Pobiegać już niestety dziś nie pójdę: praca do późnej godziny. Ale schody dziś napełniły mnie wielką radością! Kto by pomyślał... dopisane wieczorem:
wybiegałem się po schodach u klienta - już mnie chłopaki mieli dosyć, że ja tylko schodami i schodami - a winda od czego?! Na ale ja muszę przecież się poruszać! Wychodząc z samochodu, miałem ochotę przebiec sie dookoła osiedla, ale postanowienie było: nie biegam do czwartku!Jutro więc muszę na trening - choćby ze 2 kilometry. Mam nadzieję, że wszystko będzie ok...

18 grudnia 2007

Przerażająca przerwa!

Nigdy nie sądziłem, że tak strasznie będę znosił przerwę w treningach. Jest nieco łatwiej to znosić, gdy uświadomiłem sobie, że mogłem sie jednak przetrenować. Kolano już w zasadzie nie boli, choć czasami je lekko odczuwam, gdy za szybko skaczę po schodach, staw skokowy już ok, i lekko odczuwam jeszcze podpicie stopy. Wszystko tak powierzchownie odczuwane, że coraz trudniej mi siedzieć w domu i tak patrzeć na kalendarz, ile dni jeszcze zostało. Coś czuję, że już w czwartek wybiegnę na jakąś niedaleką trasę, ale czy to jest rozsądne?...

16 grudnia 2007

Waga

Dziś z rana myślałem, że dotknął mnie cud - chodziłem i bólu prawie nie było. Dopiero wyjście do sklepu i pierwsze schodki przekonały mnie, że nie tym razem - na cud nie zasłużyłem. Wyciągnąłem więc przed południem rodzinę na spacer na ok. 2,2km, tak aby rozchodzić nogę, ale nie za mocno, aby sobie większej krzywdy nie zrobić. Potem znowu zimne kompresy. Jest już lepiej, ale muszę jakoś przyzwyczaić się do myśli, że szykuje mi się przerwa w bieganiu dłuższa niż tydzień :( Do bólu kolana doszedł dziś dość silny ból podbicia stopy - tej przednij części. Musiałem zmienić buty, aby ten ból zmniejszyć. Ten jednak pewnie szybko minie... Jeszcze dwa dni temu cieszyłem się, że od września zrzuciłem 10kg. Dziś z tej radości pozostał tylko strach przed jutrzejszym ważeniem. Plany na ten rok zawierały zrzucenie 10kg do końca roku. W obecniej sytuacji może być mi jednak cieżko wybronić aktualny wynik. Zapowiada się ciężki tydzień wyczekiwania na zdrowie...

Praska Dyszka

Niezwykła impreza pod wieloma względami. Po pierwsze wielka pompa, w której lubuje się Nike. Doskonała atmosfera, pomimo tego, że nagrody były rozdawana na powietrzu i nieco przydługo. Drugi plus, to to, że mogłem znowu pobiec z Bogusiem i Jackiem. Rzadko to nam się zdarza, więc sympatycznie jest mieć możliwość wspólnie rozgrzewką przygotować się do startu i potem, niechby przez chwilę, wzmagać się z trudami dystansu. W tym biegu plan był taki, aby przebiec z Bogusiem cały dystans. Niestety po pięciu kilometrach postanowił zostać z tyłu i przejść do kombinacji marszo-biegowej. Trzeci plus: mam już kilku znajomych, którzy mnie rozpoznają z tej braci biegających – jest to niezwykle sympatyczne! Ja nieszczęsne kolano odczuwałem już od drugiego kilometra. Na początku wydał się być zwykłym bólem, który miewałem już kilka razy, a który z reguły przechodził mi po jakimś kilometrze. Zlekceważyłem więc go i biegłem dalej. Dwa razy wprawdzie zatrzymywałem się aby coś pomasować kolano, ale bez efektu. Zauważyłem natomiast, że nieco szybszy bieg zmniejszał ten ból. Gdy więc Boguś postanowił zostać w tyle uznałem, że jest to okazja, aby jednak lekko przyśpieszyć i sprawdzić, czy ból minie. Niestety nie minął. Siódmy kilometr był już bardzo ciężki. Dwa razy przechodziłem do marszo-biegu, aby odciążyć kolano i zmniejszyć ból. Zauważyłem jednak, że po marszu jeszcze ciężej mi się biega, więc zaparłem się, że już więcej nie staję. Dało to taki efekt, że na ósmym to już po prostu stękałem, gdy noga trafiała na nierówności chodnika, a i tak jednak się zatrzymałem, aby znowu pomasować kolano. Wtedy dobiegł do mnie (z tego co zrozumiałem) jakiś sympatyczny mundurowy, który zatroszczył się, czy wszystko ok., czy nie potrzebuję pomocy. Uznałem, że ten ostatni kilometr już jakoś się dociągnę. Podciągnął mnie prawie kilometr, zagadując skutecznie – pomogło – mogłem mniej skupiać się na bólu. Ostatnie 300m uciekł mi, aby ładnie dofinishować, dla mnie zaś był to chyba najdłuższy odcinek. Ból już wyciskał mi łzy – wtedy usztywniłem kolano i kuśtykałem jak jakiś „kuter-noga” – ból był zdecydowanie mniejszy. Niedaleko mety słyszałem jak kibice krzyczeli „Robsik, dawaj!” – to chyba była Ojla – nie wiedziałem, że aż tak mnie niektórzy rozpoznają. Wtedy jednak najważniejszy był doping – podniósł mnie na duchu i dodał jeszcze duuużo sił – dzięki Ojla! Po biegu przez pół godziny było nawet ok., ale gdy doszedłem do szatni przekonałem się, że schody to dla mnie wielkie wyzwanie. Po rozdaniu nagród już ledwo doczłapałem się do auta, nie wspominając o wsiadaniu. Każda zmiana sprzęgła kosztowała mnie dość dużo. Próbowałem więc do domu dojechać wyłącznie na trójce – do końca się nie udało, ale…W domu rozłożyło mi nogę na dobre. Zadbałem o kompresy zimne i liczyłem, że będzie podobnie jak przy skręceniu nogi – że na drugi dzień już stanę na nogę. Zastanawiałem się potem czy rzeczywiście dobrze zrobiłem, ciągnąc ten bieg tak do samego końca. Gdy jednak zobaczyłem jak długo i dużo radości dziecko ma z medalu – wątpliwości odpłynęły. Faktem jest, że przerwa w bieganiu murowana. Ale o przerwach w bieganiu sam nie pomyślałem wcześniej, więc być może zbuntował mi się organizm i powiedział mi o tym w sposób dosadny…
Od I Praska Dyszka 2007
Reszta fotek w galerii

15 grudnia 2007

Kolano

Cholera! Takiego bólu jeszcze nie zaznałem. Wygląda więc na to, że mam przymusową przerwę w treningach! Zaliczyłem dziś kontuzję. Ledwo się ruszam po domu, przykładam zimne okłady i jestem zły, sam nie wiem na co... Chyba dziś nie mam weny do blog'a...

S1

Trening udało się wykonać. Jakoś długo sie zbierałem do niego, ale ostatecznie wyruszyłem na trasę. I S1 nie był tu motywatorem, chociaż myślałem, że będzie. Miałem dwa dni przerwy i musiałem rozruszać "stare kości", aby nie zaliczyć żadnej kontuzji na jutrzejszym biegu. Dzięki temu wiem jakie partie najbardziej rozmasować i rozćwiczyć. Biegło sie bardzo ciężko. Nie wiem, czy to kwestia już mrozu, czy tej przerwy - ponad 6 minut na kilometr to dość dużo. Ale dzięki temu udał się trening lightowy przed startem. Startem w zasadzie się nawet nie stresuję, bo chciałbym wspomóc Bogusia, czyli przebiec się z nim, jego tempem - dla mnie to okazja, aby z nim pobiegać, więc na pewno sobie nie odpuszczę :))) S1 chyba skalibrowany - aż 0,964 - mam nadzieję, że to jest ok, ale to już będę wiedział po zawodach jutrzejszych (w zasadzie już dzisiejszych)...

12 grudnia 2007

Oczy potwora

Znowu na szkoleniu w Sieradzu. W zasadzie obok Sieradza, bo hotel jest jakieś 6km od miasta. To oznacza, że trening znowu biegając po drogach asfaltowych, bez pobocza dla pieszych. Tym razem jednak jestem przygotowany: kurtka odblaskowa (dla pewności nawet kamizelka odblaskowa), Pitz’ka na głowie no i znam już trasę. To niesamowite jak dużo lżej się biega, gdy zna się trasę!
Trening zacząłem o 22:30 – znowu późno. Ale to przez ten cholerny obiad (a może kolację?) o godzinie 17:00, który spożyłem jakbym nigdy nie widział żarcia na oczy. Po prostu się przejadłem i było mi z tym okrutnie źle. Muszę się bardziej pilnować z tym jedzeniem, bo osiągnięte 9kg może upłynnić się, nim się obejrzę…
Pierwsze dwa kilometry były dość trudne. Po pierwsze podbrzusze dawało się być nadal zmęczone obiadem – chlupało, to bulgotało i tak w kółko. Paskudztwo! Po drugie po raz pierwszy przekonałem się jak wyglądają oczy zwierząt w świetle Pitz’ki. Pierwszy raz był dość kontrolowany, ale zmroził mi plecy skutecznie. Był to pies za siatką jakiejś posiadłości, którego najpierw usłyszałem, dopiero potem zobaczyłem – czyli zero zaskoczenia. Lecz gdy zobaczyłem jego świecące oczy od razu przypomniały mi się horrory z lat osiemdziesiątych. Tam wiele postaci miało świecące oczy, ale nawet wtedy gdy miałem nie wiele lat zupełnie mnie nie przerażały. Ale teraz gdy zobaczyłem takie świecące oczy na własne oczy, nie czułem się już pewnie i przez plecy przeleciał mnie tak wielki strach, że miałem ochotę uciec z prędkością światła. Drugi raz też nie był łatwy, bo zauważyłem na polu (jakieś 3 metry ode mnie) tylko świecące oczy – a że nie wiedziałem co to jest, to strach wcale nie był mniejszy. Stwierdziłem, że jak tak dalej pójdzie, to przyjdzie mi się nabawić wrzodów żołądka. Wpadłem więc na pomysł, że przecież mogę włączyć MP3-kę w telefonie. I to mi dodało animuszu i pewności siebie. Napotykane oczy już mnie nie przerażały tak bardzo :)
Trasę przebiegłem szybciej niż cztery tygodnie temu. Ale i tak ciężko mi się biegło. Być może przez tę bardzo gęstą mgłę, która nawet przeszkadzała korzystać z Pitz’ki. Na szczęście bez kontuzji, bez bólów piszczeli, kolan, stawów skokowych – słowem: znowu super! :)
Teraz mogę udać się na zasłużony spoczynek (w końcu to już 1:00 w nocy) – dobranoc!

11 grudnia 2007

Moje bieganie od kuchni

Poproszono mnie abym przedstawił jak wygląda moje życie biegackie od kuchni. Ponieważ biegam od września, to jest już możliwość wstępnego posumowania tego jak zorganizowałem sobie te moje biegackie wzmagania. Plan treningowy
To był najważniejszy punkt mojego rozpoczęcia biegania – tym razem na dłużej niż 2 tygodnie. Wcześniej nie zdawałem sobie sprawy z tego jak bardzo ważne jest mieć coś takiego jak dobrze dobrany plan biegania. Jak na to trafiłem?
Postanowiłem, że najwyższy czas zacząć się przygotowywać do maratonu – do mojego odwiecznego marzenia. Mając jak zwykle wiele do czynienia z komputerem zacząłem od Internetu. Jakże byłem zaskoczony, gdy się okazało, że w Internecie jest tak wiele stron o bieganiu! Na początek wyszukiwałem wszelkie opisy, jak ciężko jest przebiec ten Wielki dystans, jak sobie inni poradzili i jak w ogóle można ugryźć ten temat. Do tej pory wiedziałem tylko tyle, że ktoś tam przygotowywał się do maratonu ok. 3 lat. Słowo „przygotowywał” mnie troszkę natchnęło. Zacząłem więc szukać informacji jak się ludzie przygotowują do tego wyzwania i trafiłem na coś co się zwie „planem treningowym”.
Na początku wyglądało to jak coś dla sportowców – nie amatorów. Szybko jednak, trafiając na kolejne plany, przekonałem się, że to jest dobre dla każdego. Drążyłem więc temat dalej i dalej. W tej sposób dotarłem do takich opisów jak:
  • sprzęt potrzebny/przydatny do biegania
  • jak radzić sobie z kontuzjami
  • jak prowadzić dziennik treningowy i po w ogóle po co
  • gdzie szukać pomocy i wparcia (fora)
  • jak dobrać buty do biegania
  • i wiele innych

Buty jakieś miałem. Uznałem, że innych nie potrzebuję. Dresy Adidasa, bielizna termiczna, kaszkietówka, która służyła mi za blokowanie potu, pulsometr za 25 pln kupiony na allegro. Do tego musiałem więc dobrać program do prowadzenia dzienniczka treningowego, bo prowadzić sam arkusz w Excel’u nie chciałem – nadal nie wiedziałem jakie dane notować a jakich nie. Tu trafiłem na program, który do dziś bardzo mi się podoba: Dziennik Treningowy wersja 3.1.2 napisany przez Konrada Różyckiego. Program jest darmowy. Potem poznałem jeszcze inne, ale o tym może kiedyś.

Pozostało wybrać plan. Wybrałem plan, który zakładał przygotowanie do maratonu w 22 tygodnie, wraz z komentarzem fachowca, znaleziony na stronie http://www.biegajznami.pl/. Wiedziałem doskonale, że 22 tygodnie takiego morderczego treningu to dla mnie zdecydowanie za mało – potrzebowałem więcej czasu. Stąd uznałem, że trening przedstawiony w tych dokumencie rozwlokę w czasie w miarę jak dobrze będę się czuł z tymi treningami. Pierwsze założenie było więc: NIC NA SIŁĘ. Przede wszystkim biegam dla przyjemności.Mimo tych założeń, pierwsze 4 tygodnie udało się zrealizować zgodnie z planem: bieg jednostajny przez 30 minut. Byłem dumny z siebie. Nie udałoby mi się jednak to, gdybym nie kupił sobie butów przeznaczonych do biegania. Cały czas narzekałem na ból jakby trochę mięsni łydek a trochę ścięgna. Wiedziałem, że może to być równie dobrze wina mojej znacznej nadwagi (zaczynałem biegać z 105 kg!). Kupiłem jednak buty i bóle minęły! We wrześniu wybiegałem zaledwie 48km.

Tydzień później wziąłem udział w Run Warsaw i dałem się ponieść emocjom – pobiegłem na dystansie 10km! To był trudny bieg, bo od ok. 5,5 km powrócił do mnie ból, ale tym razem stawu skokowego lewej nogi. Do mety więc doczłapałem się z czasem 1:06 – ale byłem dumny z tego, że bieg ukończyłem. To był wspaniały chrzest biegacki!

Październik, to był czas realizacji kolejnego etapu programu treningowego: bieg ciągły przez 60 minut. Udało się! Najbardziej jednak niesamowite było dla mnie to, że od dwóch miesięcy po zejściu z treningu nadal nie byłem kompletnie zmęczony – cały czas miałem ochotę biec dalej. Trzymałem się jednak planu, aby czerpać z tego najwięcej frajdy ile się da.

Plany treningowe zmieniłem dopiero w listopadzie. Na początku listopada skręciłem nogę i to mnie zmusiło do zmniejszenia obciążenia treningowego. Na początku byłem rozczarowany tą sytuacją, ale cierpliwość się opłaciła. Po tygodniu już wróciłem do biegania, a po dwóch wystartowałem w Biegu Niepodległości i pokonałem dystans 10km ponownie! To było wspaniałe! Po tym biegu zdecydowałem się ustawić sobie nowy cel: półmaraton. Termin padł na koniec marca. Wtedy trafiłem na nowy plan treningowy, który przygotowywał do półmaratonu – to bardziej było dla mnie! Odmierzyłem więc odpowiednio tygodnie i dostosowałem ten plan do moich potrzeb czasowych. Od razu musiałem wprowadzić przebieżki, ale ten inny plan treningowy i tak zakładał pojawienie się tego nowego planu treningowego…

W ten sposób doszedłem już do 4 startów w zawodach (wszystkie 10km), 9 kg mniej do dźwigania i uzależnienia w bieganiu. No właśnie, a co z tymi kilogramami?Na początku jest bardzo łatwo. Piąteczka spada w pierwszy miesiąc, nie wiadomo kiedy. Potem jest już tylko wolne spadanie wagi – ok. 1 kg miesięcznie. W listopadzie przekonałem się jednak, że zachowując dotychczasową „kulturę” jedzenia nie uda się już nic zrzucić. Wtedy wprowadziłem w życie dietę „MŻ”, czyli Mniej Żryj. Wieczorem staram się jeść małą kolację lub w ogóle (wtedy zaspokajam się np. kisielkiem, lub jakimś deserkiem lub owocem). Obiady dużo mniejsze niż dotychczas (potrafiłem zjeść dużo za dużo) i odpowiednio także mniejsze śniadania (te też potrafiły wyglądać potwornie obszernie). To pomogło znowu ruszyć wagę w dół. Dodatkowo poczułem, że być nie objedzonym sprawia także dużo satysfakcji – dużo lżej się człowiek czuje i nie czuje tego kamienia w żołądku, gdy ten pracuje na pełnych obrotach. Do diety na te zimne dni dorzuciłem jeszcze zestaw witamin. Biorę je oczywiście tylko wtedy gdy jestem całkowicie zdrowy – bo tylko wtedy ma to sens.

A cała reszta? Nie ma nic więcej poza szaloną satysfakcją z biegania. Staram się cały czas trzymać zasadę: najważniejsze jest zdrowie, potem wyniki – bieganie ma mi sprawiać cały czas masę frajdy. I tego się trzymam tak mocno jak mogę…

Obiecana ocena Biegu Mikołajkowego

W sobotę pokonałem po raz kolejny dystans 10 kilometrów. Po każdym takim dystansie mówię sobie, że to już nie jest dla mnie dużym wyzwaniem, ale gdy porównuję wyniki z innymi, prawda wygląda wtedy nieco inaczej. Za każdym razem wzmagam się więc przede wszystkim z samym sobą i walczę o każdy skrawek powietrza, aby wystarczało moim mięśniom. Cóż – taka proza każdego biegającego. Tę prozę można jednak rozjaśnić takimi imprezami tak ta dzisiejsza: Bieg Mikołajkowy w Lesie Kabackim. Pogoda wręcz wymarzona, choć na pewno nie na grudzień. Ponad 6 stopni na plusie, lekko słonecznie, błota już prawie brak – do biegów wręcz cudnie! Ogólnie bieg więc sprawił mi dużo frajdy: Dużo biegających, doskonała atmosfera, szampańskie humory. I zdawałoby się, że wszystko jest na „piątkę”. Niestety nie. Pierwsze moje zaskoczenie, to konieczność wpisowego. Może nie za duże to zaskoczenie, bo prawie na każdych zawodach coś się płaci. Nie znalazłem jednak wcześniej żadnej informacji, że za ten bieg trzeba będzie uiścić opłatę startową, więc uznałem, że takowa nie występuje. Miałem więc na początek dwa kursy (w tym jeden po portfel). Odległość biura zawodów od startu i mety troszeczkę przeszkadzała (powyżej 1,2km). Zwłaszcza w drodze powrotnej, gdy człowiek był już zmęczony dobrze zmaganiami z trasą. Po zawodach w szkole uwierało kilka drobiazgów. Pierwszy, to dość dziwne rozmieszczenie stołów z poczęstunkiem, który tworzył skuteczny zator dla wchodzących na salę, gdzie miała odbyć się gala. Drugi: dziwne losowanie nagród. Gdy już doczekałem się tej chwili, okazało się, że jakieś numerki są losowane. Ponieważ byłem po raz pierwszy na takiej imprezie, to byłem nieco i zaskoczony i skołowany. Skąd ja miałem swój numer znać? Dla mnie zdecydowanie zabrakło jakiegoś regulaminu biegu, gdzie mógłbym doczytać o tych wszystkich niuansach, i być przygotowanym na wszelkie pomysły organizatorów. Tokowego jednak nie znalazłem nawet na stronach organizatora. Czyżby impreza była dla stałych bywalców? A co z nowicjuszami takimi jak ja?...

9 grudnia 2007

Poranne Łosiowanie

Dziś poczułem się dobrze ochrzczony! Z ciekawości podczepiłem się do Szarej. Nigdy nie byłem, więc stwierdziłem, że czas spróbować. No i muszę przyznać, że dała mi popalić. Nie wiem czy była niewyganiana (jeśli taki pies kiedykolwiek jest wyganiany) czy po prostu tak ma za każdym razem. Dla mnie była to szalona nowość i przez kilka pierwszych kilometrów bardziej skupiałem się na tym, aby bronić się przed jej pędem, a gdy już załapałem o co chodzi i jak można jej siłę i pasję biegania wykorzystać, to już byłem nieźle zmęczony. Ale to był ten czas, kiedy już się bałem pozbyć Szarej – nie wiem czy dałbym radę dotrzymać innym kroku, więc do końca przebiegłem z czworonożnym towarzyszem. Przesympatyczny bieg – tyle, że tym razem pogadać z innymi to już nie miałem szansy. Nie wykluczone, że to będzie pierwszy trening w tym roku, gdzie mogę zaliczyć zakwasy. Ale o tym przekonam się dopiero jutro :) Niestety zdjęcia, na które niektórzy mogliby liczyć zupełnie nie wyszły. Tam na mostku tego nie widziałem, ale problem był dość trywialny: Szara tak mnie przegoniła, że aparat w kieszeni był po prostu mokry od potu i pary (różnica temperatur) – w tym także obiektyw :(((. Aby nie dopuścić do podobnej sytuacji, następnym razem wezmę pokrowiec na ramię. No i wiadomość budujące mnie od 3 dni: wywalczyłem kolejny kilogram! Czyli od września zrzuciłem całe 9 kg! Jupii!

8 grudnia 2007

Bieg Mikołajkowy

Dziś udało się pokonać po raz kolejny dyszkę. Ale zanim do niej wrócę, to…
Zacznę od tego, ze część z czytających tego bloga zaniepokoiła się o losy Grzesia. Śpieszę donieść, że jest już na wtorek umówiony z lekarzem, więc pierwszy krok do zdrowia już uczynił. Na razie oczywiście musi sobie odpuścić bieganie, ale to rzecz naturalna. Trzymamy kciuki za ciebie, Grześ!
Wczoraj planowałem trening, taki nieco light’owy – aby za mocno się nie przetrenować przez Biegiem Mikołajkowym. Niestety usypiając córkę zapadłem chyba w mocniejszy sen niż ona :). Tak więc z treningu wyszły nici. Ale sądząc po wynikach dzisiejszego biegu, stało się bardzo dobrze!
Zacznę od najważniejszej dla mnie rzeczy: zero kontuzji po dzisiejszym biegu! Tak to ja lubię. Co ważniejsze mój lewy piszczel nawet na chwilkę się nie odezwał. Chyba masarze dużo dały plus prawie 3-dniowa przerwa w treningach. Niby proste, ale wczoraj już mnie całego nosiło, aby wyjść pobiegać. Jakbym nie zasnął z córką, to na pewno bym poszedł – nic by mnie nie powstrzymało.
Druga wspaniała nowina: zrobiłem życiówkę! W rozmowie z B&B i Miodziem wspomniałem o czasie 55:06, ale to był czas biegu, łącznie z odpoczynkiem. Moja życiówka jest więc oszałamiająco niższa niż poprzednio (SKŚ nr 1): 53:47! Tego się nie spodziewałem. Liczyłem na 57 lub ew. 56 minut. Na pewno nie więcej. Ale to było na mecie. Ja chciałbym jednak opowiedzieć o całości imprezy. Może dlatego, że z organizatorów to ja nie jestem za mocno zadowolony.
Ale może od początku: Trafić do szkoły było raczej łatwo. Może dlatego, że posłużyłem się AutoMapą :). Już w samej szkole zorientowałem się, że powinienem mieć ze sobą portfel. Zdecydowanie byłem zaskoczony! Czemu? Bo nigdzie o tym nie udało mi się wyczytać. Nie trafiłem na jakiś regulamin, czy większy opis imprezy, gdzie będzie wypisane, kto, co, za ile itp., itd. W tej sytuacji uznałem, że jeżeli się nic na ten temat nie pisze, to tego nie ma. Tak więc reasumując: opłata startowa mnie zaskoczyła. Jak dobrze, że przyjechałem dużo wcześniej! Miałem więc dodatkowy kurs po pieniążki (nie zwykłem jeździć z gotówką). Ciekawe ludzie mili miny widząc takiego gościa jak ja (czyt.: w stroju do biegania) przy bankomacie :). Jeszcze 2 tygodnie temu odległość biura zawodów od startu i mety mnie przerażała. Kombinowałem, aby tam po prostu podjechać autem. W Google wychodziło mi ok. 1,5km. Po ostatnim treningu, to nawet mi pasowało – to był odpowiednio długi trening aby rozćwiczyć ew. bolący piszczel. Tak też zrobiłem: tę odległość przebiegłem się, przekonując się, że po bolącym piszczelu zostało tylko wspomnienie (jeszcze dość wyraźne ;) ).
Na miejscu zauważyłem, że też można było się zapisać i dostać numer startowy. Szkoda, że o tym wcześniej nie wiedziałem (ach ten brak regulaminu!). Ale co tam – mi ostatecznie to nie przeszkadzało. Przeszedłem więc do rozciągania i na wszelki wypadek do automasażu swoich piszczeli. Po tym zostało mi jeszcze trochę czasu na to aby pstryknąć kilka fotek i zrobić jeszcze truchcik na ok. 300m. Tak aby bliżej przyjrzeć się sznurowadłom (które ostatnio potrafiły mi pokrzyżować plany) i sprawdzić, czy piszczel nie będzie dokuczał. Wszystko wyglądało na ok. Start był taki jak ja osobiście nie lubię: czyli wszyscy na hurra! Ale mimo to każdy wystartował w tym samym czasie. Chyba za bardzo się przyzwyczaiłem do biegów tak profesjonalnych jak Run Warsaw lub Bieg Niepodległości. Ależ łatwo się przyzwyczaić do luksusu :)))Pierwsze 200m ciężko mi było złapać tempo. Ludzie strasznie się tasowali, co sprawiało, że nie miałem żadnego punktu odniesienia. Musiałem rzeczywiście dużo wysiłku włożyć aby skoncentrować się wyłącznie na sobie. Na pierwszym zakręcie już miałem tempo z ostatniego treningu. To było to! Dodatkowo było już na tyle luźno, że można było utrzymać tempo bez problemu. I tak dobiegłem do znacznika 2km a na nim odczytałem niecałe 11 minut! Liczby mnie trochę przestraszyły, ale stwierdziłem, że tym razem zdam się na mowę mojego ciała – zaufam temu dialogowi – więc biegłem nadal swoim tempem.
Zadziwiające i troszkę krzepiące było to, że co jakiś czas nikt mnie nie wyprzedził a ja wyprzedziłem dość dużo osób. Doskonale też wiedziałem, że na 2km przed metą sytuacja może się zmienić. Ale biegłem przede wszystkim dla siebie. Dusiłem więc w sobie tę złudną radość wyprzedzania innych – w końcu też znałem ten smak.
Dobiegłem do 5km. N95 wskazywał już 400m za mało. Jednak w lesie sprawdza się dużo gorzej. Ale teraz N95 mnie nie interesowała. Byłem na półmetku i cały czas nie miałem dosyć! Co za szok. Jeszcze 2 tygodnie temu w tym miejscu miałem ochotę zwolnić i przytruchtać do mety. Kryzys jednak przyszedł tuż przed 7 kilometrem. Czułem, że wolniej biegnę i byli już tacy, którzy mnie zaczynami wyprzedzać. Musiałem coś zrobić. I zrobiłem. Wyłączyłem GPS’a – i tak wiedziałem ile mam do przebiegnięcia i niektóre znaczniki odległości trasy, dzięki Żuczkowi już poznałem. Przestawiłem telefon więc na MP3-kę. To było to czego mi brakowało! Udało mi się trochę oderwać od marudzącego ciała. Lekko przyśpieszyłem.Drugi kryzys przyszedł na ok. 1,8km przed metą. Zaczynali mnie już wyprzedzać niektórzy, których wyprzedziłem na pierwszych 3 kilometrach. Czułem, że słabnę. Wtedy zobaczyłem, że dogonił mnie Żuczek. Dwa tygodnie wcześniej tak mi na ostatnim kilometrze uciekła, że stwierdziłem, że najlepiej będzie jak się podczepię (znowu) do niej :). Do ostatniego zakrętu biegłem więc z nią, a potem jakby nowe siły gdzieś się odnalazły: przyśpieszyłem tak znacznie, że momentalnie zostawiłem pozostałych za sobą. Trochę mnie te tempo przeraziło, ale nadal oddech pracował rytmicznie i wystarczał aby dotlenić ciało. Trzymałem więc te tempo twardo.
Potem zobaczyłem metę. Zostało jakieś 300-400 metrów. Stwierdziłem, że mając za sobą kilka przebieżek, warto jeszcze bardziej przyśpieszyć a potem lekko zwolnić i znowu. Po pierwszej ponad 100-metrowej przebieżce miałem już dosyć. Było już tu kilku kibiców – wspaniale kibicowali, ale ja czułem, że nawet nie potrafię uformować ust do uśmiechu – chyba naprawdę biegłem bardzo szybko! Zaczęło mi brakować oddechu, więc zgodnie z planem zwolniłem nieco, aby wyrównać bilans tlenu spalanego i dostarczanego, choć tempo oddychania było nadal szalone. I wtedy ostatnie 140 metrów: wyrwałem niemal sprintem! Finish był okrutny i na metę wpadłem prawie bez oddechu. Byłem tak pochłonięty swoim końcowym etapem biegu, że zamiast STOP, nacisnąłem LAP. Zeskanowały mnie dziewczyny i poszedłem do swoje niedokończonej butelki Powerade, która na szczęście cały czas stała i czekała na mnie. Po prawie 2 minutach zorientowałem się, że stoper cały czas pracuje, więc wyłączyłem go. Przez pierwszą chwilę pamiętałem, że muszę sprawdzić czas LAP1, ale po 5 sekundach już mi to wywietrzało z głowy. Stąd znajomym powiedziałem, że pobiegłem na 55 minut.
Niesamowity bieg, niesamowita impreza, wspaniała pogoda. Cóż chcieć więcej? Ano można chcieć więcej. Ale to w innym poście. Bardzo skrótowo przedstawię rzeczy, które mi osobiście, jako amatorowi, przeszkadzały w tej imprezie. Ale na dziś może wystarczy, bo jak tak dalej pójdzie to rano nie wstanę na Łosiowe :)))

6 grudnia 2007

300-tny kilometr!

Tak! Trzysetny i pięć z nadwyżką. Lubię takie równe liczby. Zajęło mi to trochę czasu, bo biegam od drugiego tygodnia września. Ale warto było! Z zauważalnych rzeczy jakie zyskałem, to m.in. samopoczucie po wejściu na czwarte piętro do biura. Do niedawna wejście takie zmuszało mnie wręcz do sapania. Teraz kilka głębszych oddechów i znowu norma. Mierzyłem nawet ostatnio pulsometrem do ilu mi podskoczy puls po wejściu na 4-te piętro - raptem 110. Dużo lepiej niż na początku! :) Trening, jak przystało na taką okazję, także był ciekawy. Zacznijmy od tego, że wyszedłem pobiegać dopiero o 23:35! To dość późno, biorąc pod uwagę, że zamierzałem zrobić przynajmniej 50 minut biegu. W głowie obmyśliłem sobie dwie trasy - jedna krótsza na wypadek problemów z moim lewym piszczelem. I rzeczywiście po 1,5km musiałem zrobić przerwę na automasaż. Po minucie masowania ruszyłem dalej. Następna przerwa była na 4-tym kilometrze - kolejny masaż. Potem poszło już z górki. Narzuciłem sobie takie tempo, że sam się dziwiłem, że potrafię tak szybko biegać. Biorąc pod uwagę, że przebiegłem ostatecznie 10km w czasie takim jak moja życiówka i że pierwsze 4 kilometry były raczej powolne, to te ostatnie 6 km musiały być na prawdę szybkie! Z tej końcówki jestem bardzo zadowolony - bardzo, bardzo :) Pozostaje jeszcze problem lewego piszczela. Rozruszał mi się dopiero ok. 4 kilometra, a to oznacza, że w sobotę przed zawodami będę musiał zrobić bardzo dobrą rozgrzewkę, aby pobiec dobrze całą trasę. Dobrze jednak, że wiem już o tym :) Do 4-tego kilometra męczyła mnie także dwa razy lekka kolka. Miałem już ochotę skorzystać z krótszej trasy, ale stwierdziłem, że spróbuję jej nie skracać - w końcu trzeba było jakoś uświetnić tę trzysetkę ;) Słowem: trening bardzo udany, a do tego przyniósł wiele satysfakcji! Przyda się ten power na najbliższe dni (dużo roboty w firmie). PS. I na koniec nowinka techniczna, odkryta dziś przeze mnie podczas biegu: zaznaczam, że to na razie hipoteza, ale będę jeszcze to sprawdzał: na trening włączyłem GPS w N95 na ok. 4 kilometrze sie zawiesiła Nokia. Okazało się, że właśnie minęła północ. Czyżby N95 nie była dla nocnych Marków?! To zamierzam wkrótce sprawdzić i na pewno to opublikować w blogu.

5 grudnia 2007

Odpoczynek

Ech, trochę mnie to zmartwiło, bo planowałem już wczoraj świętować trzysetny kilometr. Już umówiony byłem z Grzesiem, pogoda sprzyjała i ... Pół godziny przed treningiem zadzwonił, że odpada - znowu. Z jednej strony to mnie troszkę zirytował, ale z drugiej strony zdrowie jest dużo ważniejsze, a na te ostatnio dość mocno narzeka. Trzeba chłopaka szybko zaciągnąć z tym kręgosłupem do lekarza. A ja muszę znaleźć w sobie większe pokłady mobilizacji. Wczoraj jednak odpuściłem sobie także z innych powodów. Po przebieżkach (chyba po przebieżkach) boli mnie lekko gardło a poza tym to już były 3 dni treningów - każdy z nich raczej nie lekki: 12,5km potem 10km a potem prawie 7km z przebieżkami. Trzeba odpocząć - tak podpowiada zrowy rozsądek. To te 300 tak napędza :). Położyłem się też dużo wcześniej niż zwykle (czyt.: przed północą :) ), tak abym miał szansę dobrze odpocząć. Trzysetkę więc będę świętował dzisiaj :)))

4 grudnia 2007

Leginsy zimowe RP

Legginsy ocieplane z membraną firmy Runners Point Legginsy te zakupiłem na allegro za jedyne 55 PLN. Słowem: okazja. Biorąc pod uwagę, że nie miałem innego sprzętu do biegania, była to dla mnie doskonała opcja za nie duże pieniądze. Opis przedmiotu na allegro oczywiście zachęca do zakupu, że super i hiper i w ogóle. Oczywiście miałem wątpliwości, bo wiem, że tanio nie zawsze jest ok. Ale kupiłem. Od tego czasu dostałem już kilka zapytań innych użytkowników z allegro, ile te spodnie są warte, jak się sprawuję i co ważniejsze: czy rzeczywiście warto wydać 55 PLN na te spodnie? Ponieważ nigdzie indziej nie znalazłem opinii, ani artykułu o tym sprzęcie, postanowiłem wyjść naprzeciw takiej potrzebie i opisać jak mi się sprawują te spodnie. Od czasu zakupu przebiegłem w nich 160 kilometrów. Dużo i nie dużo. Jestem początkującym biegaczem, więc dla mnie to dość dużo. W między czasie miałem okazję także pobiegać w spodniach Adidasa z systemem ClimaWarm. Będę więc bazował na tychże sprzętach przy omawianiu pewnych właściwości. Pierwsze wrażenia: Pierwsze wrażenia miałem dość mieszane i zarazem śmieszne. Wynikało to z tego, że tego typu spodnie (czyli legginsy) zakładałem na siebie po raz pierwszy. Dość szybko więc się przekonałem, że spodnie należy naciągać od dołu do góry. Przyleganie spodni jest tak dobre, że jeżeli próbuje się naciągnąć za mocno, zaczynają trzeszczeć w szwach. Ale pomimo mojej nieznajomości tematu udało mi się nie rozerwać na pół tych legginsów. Jak się czułem po ich włożeniu, to już każdy może sobie wyobrazić, jeśli choć raz wkładał takie cudo na siebie. Przez pierwsze dwie minuty walczyłem ze samym sobą czy wyjdę w nich na trening czy nie. W ramach tej wewnętrznej walki postanowiłem więc sprawdzić jak się w tych legginsach rusza człowiek. Zrobiłem kilka przysiadów – doskonale! Spodnie w okolicach kolan są tak elastyczne, że zupełnie nie przeszkadzają w przysiadach – jakby ich nie było! Natychmiast przeszedłem do ćwiczeń rozciągających. Tu okazało się, że jeszcze za dobrze nie naciągnąłem spodni. Poprawiłem i już było ok: rozciąganie w każdą stronę było czymś nadzwyczajnym! W ogóle nie ograniczały ruchów! To mnie przekonało ostatecznie – trzeba iść na trening! To i poszedłem… Pierwszy bieg: Pierwszy bieg był nadzwyczajny! Do tej pory biegałem w dresach Adidasa z podszewką. Te były na tyle lekkie, że czasami sprawdzałem, czy rzeczywiście jeszcze mam je na nogach. Przebiegłem ponad 5 kilometrów w tempie 5:46, gdzie do tej pory średnio wychodziło mi ok. 6:30 do nawet 7:00! Tempo miałem więc super szybkie jak na moje początki. Trudno powiedzieć czy to była kwestia uniesienia i radości z nowego sprzętu, ale niezaprzeczalnym było to, że się w tym bardzo lekko biega! Dalsze biegi: No i tu dopiero zaczęły się prawdziwe testy legginsów. Jak już euforia opadała, zacząłem się przyglądać im bliżej. Później nabyłem spodnie Adidasa ClimaWarm, sprawdziłem jak się sprawują, i ponownie wróciłem do Runners Point. Teraz już wiedziałem o nich więcej i mogłem je lepiej ocenić. I oto moje spostrzeżenia. Wykonanie Spodnie uszyte są na pewno bardzo solidnie. Pomimo mojego pierwszego nieumiejętnego nakładania, gdzie w szwach trochę pozgrzytało, spodnie nadal są całe i nie widać ubytków. Duży plus! Świetnie zostały także przemyślane, jeżeli chodzi o ergonomię. Z tyłu znajduje się kieszonka na drobiazgi. Chociaż właściwie na drobiazg, bo niestety nie jest duża. Do tej kieszonki nie daje rady schować telefonu Nokia N95, gdzie jest mniejsza nawet niż Nokia 6680. Moje klucze od auta mieszczą się, ale chwilę mi zajmuje aby je tam ułożyć. Słowem mogłaby być jednak nieco głębsza. Ciekawym natomiast patentem jest to, że kieszonka jest szeroka, chociaż przy bardzo wąskim suwaku. Można więc niektóre batony energetyczne upakować po bokach. Sięganie do nich jednak nie należy do łatwych zadań i raczej powinno odbywać się już w postoju – większa szansa na powodzenie. Kieszonka tu pełni jeszcze jedną rolę: to w niej znajduje się metka. Doskonale przemyślane, bo metki z reguły potrafią podrażnić skórę lub przytrzeć – tu nie ma takiej możliwości. Odblaski Na przedniej stronie spodni znajduje się odblaskowe logo RP. Niestety logo te jest dość słabej jakości i po miesiącu czasu zaczęło się już odklejać. A szkoda. Często biegam po zmierzchu, więc taki element odblaskowy warto przecież mieć. A jak już jesteśmy przy elementach odblaskowych, to trzeba przyznać, że w tych spodniach jest niestety zbyt skromnie. Jedyne odblaski jakie jeszcze można znaleźć w tych spodniach to wykończenie suwaków na dole spodni. Suwak zasuwa się na tyle nogi, więc mamy w tym przypadku odblask jedynie na tylnej części spodni. Trochę mało, więc trzeba się ratować albo bluzą z odblaskami albo kurtką. Membrana Legginsy te są ocieplane. To nie podlega dyskusji – są rzeczywiście ciepłe i czuć, że grubsze niż standardowe (porównując np. z Adidasami). Do biegania jednak w trudnych warunkach to nie wystarcza. Dlatego te spodnie zostały doposażone w tak zwaną membranę (widoczne na zdjęciu jako lekko skrzący się materiał na górze i fragment na dole). Membrana ma za zadanie chronić przed wychłodzeniem nawiewnych części nóg i mięśni spowodowanym zimnym wiatrem. Ta część spodni trzeba zdecydowanie przyznać, sprawdza się fantastycznie. Rzeczywiście w dość wietrzną pogodę i w temperaturze nawet poniżej zera nie odczuwało się tak strasznie nawiewającego zimnego powietrza. Ma to rozwiązanie jednak swoją cenę. Z moich obserwacji wynika, że membrana nie jest powłoką klasycznie oddychającą – nie działa tak jak system ClimaWarm w Adidasie. Po każdym z treningów mam wrażenie, że wilgoć jest odprowadzana w bardzo niewielkiej ilości. Dopiero treningi bardzo intensywne pozwoliły mi zauważyć jak system wymiany wilgoci działa w spodniach RP. Transport wilgoci Wilgoć nie jest wysysana na zewnątrz tak jak ma to miejsce w ClimaWarm. Tu wilgoć jest transportowana do miejsc specjalnych, z których dopiero transportowana jest na zewnątrz. Są więc miejsca gdzie spodnie po treningu są na zewnątrz wręcz mokre i te, które są niemal zupełnie suche (przynajmniej dotykając po zewnętrznej stronie spodni). Takie rozwiązanie sprawia niestety, że prawie zawsze nogi pod spodniami są po prostu spocone, ale za to nie mokre w sensie, że cieknie od potu. Nadmiar wilgoci jest odprowadzany do miejsc, które uznane są za bezpieczne. Wszystko po to, aby nie odprowadzić wilgoci do miejsc, które w kontakcie z zimnym wiatrem mogłyby zdecydowanie obniżyć odczuwalną temperaturę i doprowadzić do szybkiego wychłodzenia mięśni. Ostatecznie jest więc to bardzo ciekawie przemyślany system transportu wilgoci na zewnątrz, zoptymalizowany do biegania w trudnych warunkach. Można więc postawić tu również plusa. Na jaką pogodę? Zapyta więc pewnie jakie to są te trudne warunki? Moje bieganie dotknęło kilka razy 0 stopni Celsjusza i dwa razy ok. -3. Na dziś więc trudno jest jednoznacznie określić do jakiej temperatury można w tym biegać. Przy -3 stopniach, na początku było dość chłodno, więc może się okazać, że przy temperaturze poniżej 5 stopni, może być wymagana dłuższa bielizna oddychająca jeszcze pod legginsy. Ale to się okaże do końca tego roku, jak zima łaskawie zechce przyjść :). Pranie Tu testerem okazała się moja żona, które postanowiła nieco poeksperymentować. Ja dowiedziałem się po fakcie :). Na metce mamy napisane, aby prać w temperaturze 30 stopni. I tego się trzymajmy. Prane w tej temperaturze na pewno zachowają swoje właściwości długo. Małżonka jednak stwierdziła, że 40 to też nie jest dużo i przy drugim praniu wypróbowała swoją hipotezę. Tu już spodnie nie pozostały obojętne na takie traktowanie. Biegając w nich, w zasadzie nie straciły swoich właściwości, ale wizualnie można zauważyć już różnice. Membrana lekko się rozciągnęła, tworząc takie zlepki materiału, ułożone wzdłuż spodni. Na szczęście po założeniu, to wszystko rozciąga się i już tak tego nie widać. Jednokrotne więc upranie w 40 stopniach jeszcze tragedii nie zrobiło, ale zdecydowanie warto tu się trzymać tych 30 stopni, o których wspomina producent spodni. Minusy Podstawową wadą, którą zauważyłem i może być przyczyną skrócenia żywotności spodni, to dość dziwne „mechacenie” się materiału w kroku. „Mechacenie” piszę w cudzysłowie, bo ten materiał robi się po prostu jak papier ścierny. Mam obawy, że taki stan może doprowadzić do samo przetarcia się kroku, a w końcowym efekcie sprawić, że albo będą potrzebne łatki, albo nowe spodnie (obstawiam jednak to drugie!). Druga wada to jest już jedynie kwestia estetyki spodni: na dole niemal zawsze się marszczą, co nie zawsze wygląda ładnie. Na zdjęciu także widać ten efekt i w moim bieganiu występuje prawie zawsze (ale bieganie w końcu to nie rewia mody, nie? :) ) I jeszcze jedna drobna wada, o której już wspominałem: słabej jakości logo z przodu spodni, które po ok. miesiącu się odkleja (nawet bez prania!). Suma Podsumowując ten artykuł, za 55 PLN dostajemy wystarczająco dobre spodnie do biegania. Przynajmniej z punktu widzenia takiego amatora jak ja. Legginsy nadają się do biegania w trudnych warunkach atmosferycznych, głównie jesień i wiosna i na pewno część zimy. Ich ciekawy system transportu wilgoci na zewnątrz jest tak skonstruowany, że nawet po biegu można jeszcze śmiało się wychłodzić bez konieczności zakładania dodatkowych spodni, np. w oczekiwaniu na wyniki, lub stojąc w kolejce po medal (przecież i tak się zdarza, co nie?). Boli czasami brak większej ilości odblasków i ew. wstawek kolorowych. Ale z tym da się żyć. Producent I na koniec słowo komentarza o firmie: firma w Polsce jest chyba raczej mało znana. Jest to niemiecki producent ubrań sportowych do chodzenia, biegania i innych. Producent ten też jest doskonale znany w Wielkiej Brytanii. Można więc domniemywać, że wie co i jak robić w tej branży. Zdecydowanie godny uwagi społeczności biegającej.

Przebieżki po raz drugi

Tym razem nie było już tak łatwo. Być może za sprawą tych wydarzeń atmosferycznych, które nas wczoraj nawiedziły: mieliśmy najniższe ciśnienie od przeszło 40 lat! Drugi problem pojawił sie już po pierwszy kilometrze rozbiegania: zaczął mnie boleć lewy piszczel. Tzn. mięśnie wokół, ale wiadomo o co chodzi :). Przetruchtałem tak z tym bólem ok 4km i zatrzymałem się na kolejne rozciągania i trochę automasażu lewego piszczela. Efekt rzeczywiście był sympatyczny a noga już tak nie doskwierała. Przebieżki, wydawało mi się, że robię dość intensywnie, ale pulsometr zdemaskował mnie. Nie dałem z siebie za wiele. Pokonywane długości też okazały się raczej za krótkie. Słowem przebieżki raczej nie wyszły. Trzeba będzie nad tym jeszcze popracować. Pociechą jest to, że te przebieżki rzeczywiście sprawiają wiele frajdy podczas biegania! Jakoś mniej się człowiek nudzi ;) Tak więc trening zaliczony, ale nie jestem z niego zadowolony. Pocieszam się jednak tym, że jeżeli dziś pobiegnę to pęknie mi 300km!!! Chyba trzeba będzie to jakoś "uświętować"...

2 grudnia 2007

Jazda po błocie

Ech, cóż ja mogę powiedzieć o dzisiejszym bieganiu? Nie ma to jak pobiegać ze znajomymi - po prostu! Dużo raźniej rano (nawet przed 5:00!) wstaje się i bez oporu jedzie na trening. Nie przeszkadza nawet to, że jest jeszcze ciemno, gdy dojeżdżam. Lekka rozgrzewka i w drogę. Dziś niewiele brakowało, byłoby tylko dwie osoby, z czego żadna na 100% nie znała trasy :). Ale pojawił sie stały bywalec (setki razy pokonana trasa!) i można było ruszyć. W lesie błoto, jak to Łosiowych Błotach ;)). Momentami odstawialiśmy dziwne figury, które pobudzały dość skutecznie wyobraźnię :)) Ale nie padało - to ważne, a przy tym prawie 5 stopni na plusie! Tempo zmienne, ale utrzymałem się. Żal tylko było patrzeć jak B&B walczy ze swoim żołądkiem - a nie była to równa walka! Po dobiegnięciu czułem się na tyle super, że cały czas się zastanawiałem czy nie pobiec na drugą pętle. Uznałem jednak, że to byłoby mocne wyprzedzenie mojego aktualnego planu treningowego i dość ryzykowne – w końcu o kontuzję bardzo łatwo. Teraz mamy wieczór – ja cały czas czuję się świetnie, nogi nie narzekają, więc jutro chyba wybiegam trening z przebieżkami. Oj będzie się działo!

1 grudnia 2007

SBBP po raz pierwszy

SBBP to impreza, czy to miejsce do biegania, namierzyłem jako pierwsze. Bardzo mi się spodobała nie tylko idea, ale także kwestia sobotnich treningów. Niestety nim się zorientowałem, ogłoszono koniec sezonu. W ten sposób trafiłem błyskawicznie na Łosiowe, gdzie przy pierwszym razie skręciłem lekko nogę, goniąc grupę, która skutecznie mi uciekała :) Potem dowiedziałem się, że jednak są treningi sobotnie SBBP i to nawet w tę najbliższą! No to super, pomyślałem. Z drugiej strony z Łosiowymi byłem już jakoś zaznajomiony, a wiadomo, że człowiek obawia się głównie nieznanego. Ponieważ nikt się nie deklarował na Łosiowe lecz na SBBP to się długo nie zastanawiałem – stwierdziłem, że czas spróbować czegoś nowego. Wtedy doczytałem, że w Bielańskim ludziska mają mocne tempo. No i to mnie pogrążyło. Na Łosiowych nie jest mi łatwo, to tu raczej poległbym. Dopiero rozmowa z Wawerką przekonała mnie, że konstrukcja trasy pozwala na ew. pominięcie jednej pętli. No to już przemawiało do mnie. Rano 25 minut przed 8:00 stawiłem się na miejscu i czekałem w autku, kombinując jeszcze inne sznurowania, co by jeszcze lepiej się biegało. 15 minut przed wyskoczyłem się rozgrzać. W końcu bez rozgrzewki o bieganiu nie można było mówić. Gdy wracałem z rozgrzewki jedna biegaczka już była. Z tego co się później zorientowałem, to aktywna biegowo od wielu lat. Na szczęście uspokoiła mnie co do tempa, że raczej nie powinno być ostre itd. Nie wiem czy do końca jej wierzyłem, ale ten ciepły miły głos uspokoił mnie skutecznie :) Potem zeszło się jeszcze kilka osób, fotka i wio! Dobiegnięcie do Młocińskiego było super – tempo bardzo mi odpowiadało. Dzięki temu bez problemu mogłem nawet prowadzić podczas biegania rozmowy – pełny luksus! Na pętli młocińskiej dali mi już trochę popalić, ale nie odpadłem, z czego byłem bardzo zadowolony. Poznałem szczegóły imprez młocińskich, co było dość fajne – teraz wiem, że na tę imprezę mogę zabrać całą swoją imprezę. Po prostu super! Powrót do Bielańskiego był trochę lżejszy niż pętla młocińska, ale cięższy niż dobieg do pętli. Zdarzało się, że zacząłem odstawać, ale na szczęście nie zamykałem grupy, co też dla mnie było powodem do dumy. I dobiegłem! Coś wspaniałego! Po raz pierwszy dystans 12,5km pokonany i to całkiem nieźle, bez kontuzji i we wspaniałym towarzystwie. I tu trzeba na to szczególnie mocno zwrócić uwagę: atmosfera biegu jest wspaniała, pełna życzliwych ludzi, bez szaleństw – taki trening (no dla mnie może mocniejszy, ale narzekać nie mogę :)). Poczułem się także bardzo miło, gdy znalazłem swoją fotkę na stronach SBBP – jeszcze nie czuję się członkiem tego nieformalnego stowarzyszenia, ale taki element na pewno mnie przybliża do tego :). Jeżeli jeszcze ktoś nie biegał Łosiowych lub Bielańskiego, to zdecydowanie polecam!

29 listopada 2007

Grześ także poległ

Niestety dziś także Grześ odmówił biegania. W zasadzie wyjścia nie miał, bo jeszcze nie dojechał do domu. Dla mnie to nawet ok, bo mam szansę po dwudniowym treningu odpocząć trochę. A przyznać muszę, że coraz trudniej mi się odpoczywa. Wpadłem w taki cykl biegania, że trudno zahamować! Dziś w decyzji pomogła mi jeszcze żona, oznajmiając, że wrzuciła mój sprzęt biegacki do pralki. To i dobrze. Niech nóżki odpoczną, zwłaszcza, że po ostatnich przebieżkach, odczuwam je w wielu miejscach (szkoda nawet wymieniać :) )... A może też się wyspać jak człowiek?... Cały czas zapominam jak ważny jest teraz dla mojego organizmu wypoczynek w śnie. Więc jak już sobie przypomniałem... to dobranoc!

Duch walki uleciał

Duch walki uleciał, nawet nie wiem kiedy. Albo dziś przegiąłem? Cały dzień roboty, potem wieczorem szkolenie naszych ludzi (kończy się niepostrzeżenie po 21:30!). Następnie jestem odwożony po moje auto, skąd mam juz tylko (?!) 25km do domu. Tam czekam na mnie sprzęt do gruntowania ścian w łazience. Wykonuje więc swoje zadanie, siadam na chwilę do komputera: już 23:15!!! I co robię? Wrzucam ciuchy biegackie i ruszam na trening. Ale dziś już bez entuzjazmu, raczej z obowiązku, bo w zasadzie wypada itp, itd. A może tylko po prostu zmęczony?...

28 listopada 2007

Pierwsze przebieżki

Jest juz prawie 2 w nocy. Przysnąłem w wannie, więc pierwszy sen mam już za sobą. A to oznacza, że mogę przymierzyć się do wspomnienia dzisiejszego wysiłku - zupełnie nowego dla mnie! Za 17 tygodni półmaraton, w którym będę debiutował. Dotarłem także przy tej okazji do ciekawego planu treningowego, który przygotowuje do tego półmaratonu. Musiałem go troszeczkę zmodyfikować, bo przewidziany był na 20 tygodni - tyle już nie mam. Jednakże każdy z tygodni zakładał przebieżki. Jako, że dostałem już RS200, śmiało mogłem wyruszyć na podbój. Zacząłem więc od internetu, aby przybliżyć sobie ten, nowy dla mnie, twór trenigowy. Gdy uznałem, że już to rozumiem, wskoczyłem w dzianka treningowe i sruu! w trasę. Kilkaset metrów truchtu, rozściąganie i lekka rozgrzewka, a po tym na trasę 5km. Po tym dystansie znalazłem sobie równy teren i wolny od lodu - a dziś to nie było już takie łatwe! I zrobiłem 8 x 100m. Starałem się, aby nie był to sprint. Dzięki chyba temu, w zasadzie poszło prawie jak po maśle. Całość treningu zamknąłem w 50 minutach i wróciłem do domku. Nie było tak źle - raz w tygodniu bez problemu da się to zrealizować i nawet nie polec na placu boju :). No i chyba w końcu mnie już katar puszcza! Czyżby minęło te magiczne 7 dni?...

26 listopada 2007

RS200

Ech, nareszcie dotarła do mnie zabawka, na którą czekałem już bardzo długo, czyli Polar RS200! Kolejny powód aby pójść pobiegać. Ale rozsądek beznamiętnie powtarza: dziś odpoczynek. Przez ostatnie 4 dni ćwiczyłem dość intensywnie, w tym jeden start z życiówką. Musi być chwila odpoczynku. Przynajmniej jeden dzień! Czy ja już jestem uznależniony? Mam nadzieję, że tak...
Od Moje fascynacje

25 listopada 2007

Trzecie Łosiowe - niedoszłe...

Tak, tym razem poległem. I to gdzie!? W drodze do samochodu! Ależ byłem wściekły! Sam pęchęrz, którego zarobiłem wczoraj na zawodach SKŚ nie przeszkadzał za mocno, ale ten paskudny ból lewej nogi sprawiał, że aż kulałem! Co za pech! Najgorsze jest to, że nie bardzo rozumiem tego bólu nogi. Boli tak jakbym za mocno zawiązał buta, tyle że ból jest bardzo silny, a luzowanie buta w zasadzie nic nie daje. Co to jest??? Jak dotykam to nie boli tak mocno, ale gdy zakładam buty do biegania to się wtedy zaczyna! Musze coś poszukać na forum - może ktoś też już miał?... A miałem plany szarpnąć się na dwie pętelki - grrrr! dopisek z wieczora: po wielogodzinnym przeszukiwaniu forum, trafiłem na coś, co w pierwszym momencie uznałem za zbyt proste aby mogło mi pomóc. Gdy nic ciekawszego już nie mogłem znaleźć poszedłem i zmieniłem sposób sznurowania butów. Założyłem i pobiegłem! Ból? Jakby go nigdy nie było!!! Nie wiele z tego rozumiem, ale szczęście odnalazłem ponownie! Cudnie! Szkoda tylko, że przepadły mi Łosiowe...

24 listopada 2007

SKŚ po raz pierwszy

No nie spodziewałem się, że aż tak wspaniale będzie mi się biegło! SKŚ popełniłem po raz pierwszy. W ogóle tego typu imprezę po raz pierwszy! Najbardziej niezwykłe było to, że na mecie w przeciągu 2-4 minut zjawili się prawie wszyscy! Niesamowity widok! Po biegu martwiłem się swoim poziomem ściemniactwa, bo wyniósł aż 2 minuty, jednak gdy przejrzałem wyniki innych (oczywiście niektórych tylko), to mój na pewno nie będzie największym :) - to trochę podbudowuje :)) Szczególnie muszę wyróżnić jednak atmosferę biegu. Niesamowite było to ile ci biegacze mają pasji i radości z tego co robią. Jak im się dobrze przyjrzałem, stwierdziłem, że ze mną wcale nie jest inaczej! Och, jak dobrze!... W tym biegu zrobiłem swoją życiówkę! No takie zwycięstwo to smakuje wyśmienicie – bez dwóch zdań. Jest jednak zasługą Żuczka. Ale może zacznę od początku, bo coraz bardziej się gubię w tych swoich relacjach :)) Na miejsce przyjechałem dużo wcześniej, bo mój dojazd z Tarchomina, to ponad 34km przez całe miasto. Nie chciałem się spóźnić, a co ważniejsze chciałem mieć czas na jakąś rozgrzewkę. Postarałem się więc tak mocno, że byłem już o 7:10! Trochę za wcześnie, ale zdecydowanie wolę wcześniej niż później. Po drugie komfort posiadania samochodu pozwolił mi posiedzieć i poczekać w już nagrzanym i suchym samochodzie. Tak – łatwo się domyśleć, że pogoda dziś była pod psem, ale za to dość ciepło (deszcz siąpił przy ok. 5-6 stopni). Gdy nadeszła pora, wyruszyłem z auta na linie startu, aby troszeczkę się rozgrzać. I dobrze, że zostawiłem sobie troszeczkę czasu na rozgrzewkę. Mogłem lepiej zawiązać buta lewego, który jakoś dziwnie mnie uwierał, pozbyć się nadmiaru moczu i zaprzyjaźnić z warunkami atmosferycznymi. Start nastąpił szybciej niż się spodziewałem, chociaż zegarek nie kłamał. Może to i dobrze, pomyślałem i ruszyłem w drogę. Ruszyłem w bardzo sympatycznym towarzystwie, ale już po kilkudziesięciu metrach okazało się, że moje tempo jest za szybkie. Dziewczyny nawet stwierdziły, że na tyle co siebie znają, to tempo jest zdecydowanie za szybkie i zostały w tyle. Dla mnie była to trochę niekomfortowa sytuacja, bo nie znałem trasy. Zapamiętałem ją trochę i coś tam w głowie miałem, ale byłem na tej trasie po raz pierwszy. Nie wyglądało to więc jakoś obiecująco. Wyłączyłem się więc na chwilę, aby sprawdzić czy rzeczywiście szybko biegnę. Wszystko jednak (tempo, szybkość przebierania nóg, oddech, puls) wskazywało, że i tak za wolno biegnę jak na 60min. Postanowiłem improwizować na trasie. W końcu były jeszcze taśmy, które wyznaczały trasę – pozostało mi liczyć na nie. Na szczęście już 1,5km dogonili mnie inni, którzy twierdzili, że biegną na 60:30! O! To była grupa dla mnie. Wystarczyło się więc tylko ich blisko trzymać. Tak więc się przykleiłem, ale szybko przekonałem się, że jest to tempo dość mocne dla mnie. Brałem więc pod uwagę, że to mnie wykończy i odpadnę, ale chciałem zaryzykować. Obserwowałem co chwilę puls – był na poziomie 165, więc teoretycznie całkiem znośne, ale czasami ma się nijak do tego co chcą lub mogą moje nogi. Już na 4-tym km okazało się, że to tempo zaczynało mnie wykańczać. Zwolniłem nieco i dwie osoby zaczynały delikatnie się oddalać. Została ze mną jednak Żuczek. Cały czas nie wiem, czy z grzeczności czy rzeczywiście kontuzja z którą się wzmaga nie pozwalała jej na więcej. Jednak to właśnie dzięki niej udało mi się ostatecznie zrobić życiówkę. Jej zasługa tu jest bez dwóch zdań bardzo duża. Sam biegnąć nigdy nie wycisnąłbym z siebie tak dużo. Doskonale zagadywała, a gdy tempo zaczynało mnie wykańczać pozwoliła mi w milczeniu walczyć ze sobą. To było niezwykłe! Nie ma to jak pobiec z doświadczonym zawodnikiem! Dziękuję Żuczku! I w ten sposób udało mi się przełamać 60 min na 10km (58:07). Dopiero w domu zauważyłem jak bardzo była przemoczona kurtka w której biegałem. Niesamowite jak bieganie może wciągnąć! Na piątym kilometrze zmęczenie było już nie małe. Wtedy przychodzą pytania, czy ten wysiłek ma sens i skąd znaleźć motywację na dalszy bieg. Chwilkę później odkrywam, że właśnie w zmaganiu się ze sobą samym odnajduję tak dużo sił i radości. Pomyślałem sobie: „Przecież ja biegnę za szczęściem!”…

23 listopada 2007

Grześ ponownie w akcji!

W końcu udało mi się znowu pobiec z Grzesiem. Oznacza to dla mnie trening lightowy, ale takiego właśnie dziś potrzebowałem. Zrobiliśmy 5km i zeszliśmy z trasy. Okazało się, że tempo mieliśmy dużo większe niż zwykle! Grześ nie narzekał już na dystans i przyznał, że to już dla niego nie jest za dużo - tak w sam raz! Uff! A to oznacza, że pobiega jeszcze trochę ze mną :) Wczoraj zrobiłem dyszkę, jutro jadę na spontaniczne ściganie na Kabatach, więc pęknie kolejna dyszka - przydał się taki lekki trening... Doczytałem gdzieś na forum, że w Cafe Tchibo można kupić coś dla biegaczy. W pierwszym momencie stwierdziłem, że to jakieś przejęzyczenie. Dopiero gdy trafiłem na linka i przekonałem się, że jest taki twór jak sklepo-kawiarnia, postanowiłem się tam wybrać. I to się stało dzisiaj. Wydałem tam ciut więcej niż dwieście złotych, ale za to kupiłem: kurtkę do biegania, super bluzę do biegania, słabszą bluzę, czapkę i ochraniacz na szyję, usta, nos z małym kapturkiem (nawet fajny wynalazek!). Przebiegłem się oczywiście od razu w bluzie :)) - jakże by inaczej! Muszę przyznać, że warto zainwestować w prawdziwe ciuchy do biegania - to jest dopiero komfort! Oczywiście jak żona zobaczyła kurtkę, to stwierdziła, że to może też nadać się do wyprawy w góry. Wsiedliśmy więc w auto i pojechałem jeszcze raz na zakupy - tym razem dla żony :) - w tej sposób dwie osoby dziś uszczęśliwione. No i Grześ oczywiście jako trzeci! Tak dziś rozmyślałem, że jeszcze pół roku temu, gdyby ktoś powiedział, że zerwę się o 6:00 rano w sobotę, po to aby pobiegać na drugim końcu miasta (prawie 40km! ode mnie), to chyba bym jednak nie uwierzył. Ale chyba bym też nie uwierzył, gdyby powiedział mi ile to sprawia frajdy! Są więc nadal rzeczy, które trzeba osobiście skosztować, aby chcieć się tym czymś poczęstować - ja rozsmakowałem się bez pamięci!... Trzymajcie jutro za mnie kciuki! :)))

22 listopada 2007

Po przerwie

A tak. Wyszła mi trzydniowa przerwa w bieganiu. A to za sprawą szkolenia na które wyjechałem do Szczyrku. Jako, że pojechałem z kolegą, który nie biega (w zasadzie nawet nie może), więc postanowiłem, że sprzęt biegacki tym razem zostawię a najwyżej dołączę się do basenowania. Ten czas to jak wieczność - już w poniedziałek czułem, że mogę biec dalej i więcej, we wtorek w zasadzie już mnie nosiło, a w środę myślałem, że po prostu eksploduję! W zasadzie w środę wróciłem na wieczór, więc mogłem pobiec. Niestety ponad 0,5 tys. km za kółkiem zrobiło swoje. Zmęczenie imprezowaniem na szkoleniu i dość ciężka trasa powrotna za kółkiem, sprawiły, że zgasłem błyskawicznie - prawie na stojąco. W końcu nic na siłę! Mam z tego ogromną radochę, więc nie ma co psuć - jutro też jest dzień. Jutro, to dziś, czyli czwarte (hihi, ale zamieszane!). I dziś pobiegłem. Zapowiadał się kolega, że pobiegnie ze mną. Gdy on ze mną biega, to biegamy tak ok. 5km i w tempie powyżej 7 min/km, więc bardzo lightowo. Ale w ostatniej chwili zrezygnował - tym razem on był padnięty na całego. Ja jednak nie odpuściłem. Już mi czegoś brakowało i czułem, że przestaję się spełniać, realizować albo coś koło tego. Czegoś z pewnością mi brakowało. Jak się obrobiłem z robotą i domem, wciągnąłem ciuchy i ruszyłem. Było już po 22:00. Ale u mnie to przecież norma... Na początku nie miałem koncepcji jak mam biec i ile. Miałem wrażenie, że te 3 dni przerwy to wieczność, więc może pobiec jakoś lightowo, z drugiej jednak strony coś mi podpowiadało, że 3 dni, to nie jest dużo a pozwala tylko solidnie wypocząć od biegania i można znowu przycisnąć trochę. Pomimo lekkiego mrozu było mi nie za zimno i czułem, że mogę przenosić góry. Decyzja zapadła więc jeszcze przy rozgrzewce: biegnę na 10km! Odpaliłem więc GPS w N95, następnie włączyłem w nim przeboje trójki i ruszyłem spokojnym tempem w trasę - w końcu to miał być trening :) Na trzecim kilometrze jednak przypałętał się do mnie "problem brzucha". To takie coś dziwnego, co mam od czasu do czasu. Polega to na tym, że chlupie mi jakby brzuch mój miał zbyt wiele miejsca i kiszki sobie latały podczas biegania jak oszalałe. W zasadzie nie przeszkadza to mocno, do czasu jak chlupanie nie wpadnie w rezonans - wtedy uderzenia o pęcherz już nie należą do przyjemnych. Muszę wtedy zdesynchronizować bieg i kombinować z tempem. Dość męczące to jest. Problem odczuwałem do ok. 6 kilometra. Potem chyba jeszcze coś tam chlupało, ale przestało mi to przeszkadzać jak wcześniej. Na 8-ym kilometrze mogłem nawet przyśpieszyć kroku. Nieznacznie wprawdzie, ale zauważalnie biegłem już szybciej. Brzucho mi nie przeszkadzał, żadna ze stóp się nie odzywała, więc radocha ogromna! Ostatnie pół kilometra musiałem zwolnić ze względu na drogę strasznie dziurawą, tak aby nie skręcić nogi ponownie i w ten sposób zrobiłem dyszkę w 1:03:23. Nie jest to już mój rekord, ale jak na bieg solo, to zdecydowanie rekord! A zważywszy, że to był trening, to chyba tylko wystarczy się trochę nauczyć jeszcze gospodarki swoich sił i na zawodach powinno sie nawet zejść poniżej 60 minut! Tak, tak, wiem. Cóż to za wynik. Dla sportowców to prawie wieczność. Jednak dla mnie przełamanie kolejnej swojej bariery. A przełamywanie swoich barier, mnie rajcuje najbardziej! Druga ważna rzecz: kolejna dyszka bez kontuzji! Czyż to nie są powody do wielkiej radości? No może rzeczywiście to nie wszystko co złożyło sie na moje pogodne usposobienie dnia dzisiejszego. Ten najważniejszy powód, to odnalezienie bratniej duszy w tym serwisie, pełnym tylu sportowców wysokiej klasy, że aż czasem mnie to zawstydza. Z tego dziś cieszę się najbardziej - jak to dziś doczytałem: "aż mi w duszy gra!" – and me too!!!

20 listopada 2007

Sigma PC15 do bani?

Ponieważ recencja przez redakcję nie jest jeszcze udostępniona, postanowiłem podzielić się wrażeniami z używania w/w pulsometru. A że cały czas jestem na wyjeździe, to szkoda, żeby mój blog też próżnował ;) Oto on:

Do napisania tej recenzji skłoniły mnie nerwy. Tak – można napisać recenzję, gdy Cię coś wkurzy. Tym razem recenzja o pulsometrze firmy Sigma PC-15, którego używam od jakiegoś czasu. O tym pulsometrze można znaleźć dużo przychylnych i mniej przychylnych opinii. Jest ich na tyle dużo w Internecie, że można byłoby napisać na ten temat sporą rozprawkę. Ponieważ szanuję swój i Twój czas, Drogi Czytelniku, postanowiłem skrócić tę recenzję to próby udowodnienia, że sprzęt jest nie przydatny dla biegacza. Już słyszę głosy protestu: Jak to!? Przecież to właśnie jest sprzęt dla biegaczy! Z jednym zgodzić się muszę: taki był zamysł producenta. Praktyka jednak potrafi zweryfikować takie założenia bardzo okrutnie – i tak też się stało w moim przypadku. Ale może zacznijmy od początku. Jakie funkcje powinien spełniać podstawowy pulsometr? Ja ograniczę się do naprawdę niezbędnych elementów: - powinien pokazywać „on-line” puls - powinien umieć zmierzyć czas treningu - powinien umieć wyznaczyć puls średni za dany trening - powinien umieć wyznaczyć puls maksymalny za dany trening - powinien pozwolić ćwiczyć (w moim przypadku: biec) w określonym zakresie pulsu (wystarczy jeden!) Reszta to zbytek lub nadwyżka, którą oczywiście da się zagospodarować, ale to zostawmy na razie. Czy pulsometr firmy Sigma PC-15 spełnia te podstawowe warunki? Słucham? Słyszałem „nie”? Raczej nie słyszałem. Ja w tej recenzji chcę jednak postawić tezę nieco inną niż przekonanie większości: Nie! Nie spełnia ten sprzęt wymagań podstawowych! Nie owijając w bawełnę, od razu zdradzę, że chodzi o ten punkt drugi, czyli pomiar czasu. Pomiar czasu wykonuje się z reguły stoperem. Jak działa natomiast stoper? No tak, wiem – pytanie brzmi idiotycznie. W przypadku jednak tego sprzętu, wierzcie mi, nie jest takie bezpodstawne! A więc przypomnijmy sobie jak działa stoper. Na początku jest wyzerowany i nie dzieje się nic do póki go nie „ruszymy”. Gdy damy mu znak (np. naciskając przyciskiem), że ma wystartować, odmierza czas od zera z dokładnością co do setnych części sekundy (czasami z dokładnością do sekundy, jak np. w tym sprzęcie). Odliczał tak będzie aż do chwili gdy mu powiemy „dość” (również np. przy pomocy przyciska na stoperze). Wróćmy wiec do pytania: czy Sigma PC-15 posiada stoper? No tak, rzeczywiście – gdy czytamy specyfikację techniczną to jest to jedna z podstawowych funkcji tego urządzenia. Od razu więc oznajmiamy: Tak! A ja nadal z uporem maniaka twierdzę, że NIE! Ale może czas już powiedzieć dlaczego: Większość użytkowników wie, że sprzęt ma problemy rozruchowe. Czyli nawiązanie komunikacji między paskiem a zegarkiem. Robi się tu dodatkowe zabiegi typu moczenie elektrod, przesuwanie paska w górę lub w dół, mocniejsze naciąganie paska (tak, że już co niektórym oczy zaczynają wychodzić!) czy ogrzewanie paska przed założeniem. Jakaś masakra (mówi się, że to cena technologii). Ja stosuję żel do USG. Bardzo długo utrzymuje swoją wilgotność, więc można liczyć, że zachowa ją zanim się nie spocę (a dość szybko mi to przychodzi :) ). Efekt jest wyśmienity – pali jak maluch w lecie: po chwili kaszlenia załapuje i już widzę puls na zegarku! A co się dzieje jak nie załapie? Pewnie nie każdy sobie zadawał to pytanie. Więc ja na szybko odpowiem: Nie uda mu się uruchomić stopera! Cóż – to trochę komplikuje sprawę! Oznacza to, że stopera nie odpalimy wtedy kiedy my chcemy! Wiem, wiem – dla niektórych to słaby argument. Chcę jednak podkreślić, że nadal nie jedyny! Odpaliliśmy komunikację, widzimy nasz puls, więc jesteśmy gotowi do biegu. Super. Więc startujemy! Ja z reguły już po pierwszym kilometrze pod koszulkami jestem dobrze mokry (tak już potliwość :) ). Więc o pulsometr się już nie martwię – elektrody są dobrze nawilżone, więc styk powinien być doskonały! Jednak nic bardziej mylnego! Komunikacja zawodzi nawet podczas biegu. Sygnał z czujnika potrafi zniknąć na parę chwil z eteru. Ile takich chwil? Hmmm, będzie mi ciężko policzyć wszystkie, ale niech za przykład posłuży nam XIX Bieg Niepodległości. Zrobiłem czas 1:08:00. Sigma pokazała czas 56:41!!! Tak! Stoper pokazał czas 12 minut krótszy!!! Dlaczego? Bo przy braku komunikacji z czujnika stoper automatycznie się zatrzymuje. Czy to na pewno jest stoper??? Zatrzymanie czy pauza powinna być świadomie uruchomiona – nie automatycznie! Jaka jest więc wartość tego sprzętu dla biegacza? No cóż, można w końcu założyć na drugą rękę drugi zegarek z prawdziwym stoperem i weryfikować czas inaczej. Ale jeśli dochodzimy jeszcze do kolejnego zegarka, to dochodzimy także do pytania, czy ten sprzęt na prawdę spełnia moje niewygórowane wymagania? Oczywiście bywają sytuacje z wyjściem awaryjnym. Ten pulsometr także ma takie. Ma jeszcze dwie inne metody pomiaru czasu niezależne od sygnału emitowane z paska. Z wygodą nie ma to za wiele wspólnego, ale przyjrzymy się temu. Może rzeczywiście moje spojrzenie na ten sprzęt jest zbyt krytyczne? Pierwsza z możliwości to mierzyć czas tzw. okrążeń (LAP COUNTER). W końcu kto powiedział, że okrążeń musi być więcej niż jedno? W zasadzie fakt. Ale od razu nie wpadłem na to (dopiero przy dłuższych treningach zauważyłem w/w niedogodności). Po kilku testach okazało się, że to odmierzanie czasu jest niezależne od tego czy zegarek odbiera sygnał z paska, czy też nie. No to mamy już pierwszy sukces! Druga możliwość, której praktyczności w zasadzie producent nie określa, to tzw. StopWatch. Aby do niego dotrzeć należy oczywiście najpierw być w TRAINING MANAGER następnie przejść do opcji TIME i tam wyklikać STOPWATCH. Niestety trzeba się przy tym już trochę nagimnastykować aby tam dotrzeć, co niestety jest dość niewygodne podczas treningu. Ale za to także nie jest zależne od tego czy pulsometr odbiera sygnał z paska czy nie! Wow! Tajemnicę można rozwikłać analizują bardzo dokładnie ofertę ze stron producenta oraz troszeczkę instrukcję (choć z samej instrukcji nie da się tego wydedukować). Na stronach producenta pulsometr jest ten opisany „pismem obrazkowym”. Dopiero najechanie na ikonkę stopera, pokazuje napis STOPWATCH! No to zaczyna się już troszkę wyjaśniać! Taką funkcję już odnalazłem w pulsometrze! Tylko dlaczego w instrukcji poświęca się temu kilka linijek tekstu bez wyjaśnienia co z tym powinno się robić i do czego używać?... To pytanie pozostawię bez odpowiedzi. Wszystko wskazuje więc, że nie jest z tym pulsometrem tak najgorzej, gdy wie się jak z niego korzystać, zna się jego podstawową wadę oraz metody jej ominięcia. Największy jednak żal pozostaje do producenta, który nie precyzuje tego typu zadań, a w zamian trzeba popełnić ok. 3 tygodni lekkich treningów aby to zauważyć lub popełnić kilka długich: powyżej godziny (dopiero przy długich treningach te różnice mogą być na tyle istotne, aby je wychwycić). Tezy więc nie udało mi się obronić, ale mam nadzieję, że pokazałem jak prawidłowo powinno się korzystać z tego urządzenia, aby mieć miarodajne wyniki mimo wszystko. Zastanawia mnie jeszcze tylko to, że nie trafiłem nigdzie na opis tego zjawiska – czyżby nikomu to nie przeszkadzało?...

18 listopada 2007

Piękne drugie Łosiowe

Łosiowe Błota – udało się znowu! W końcu się udało! Dotarłem na Łosiowe Błota! Radość wielka, bo bardzo mi się spodobało biegać z innymi. Ale może od początku, bo zanim tam dotarłem, to wiele emocji doświadczyłem… Planowałem w sobotę przybyć na godzinę 7:00. W piątek jednak z prac wróciłem tuż po północy – tragedia! Zanim się zebrałem, to wyszło już po pierwszej. Nie liczyłem już nawet na ranek. A ponieważ sobotę także miałem pracującą, to już zupełnie dopełniło czarę goryczy. Przygotowywałem się więc do niedzieli. Wtedy się dowiedziałem, że ze względu na warunki panujące na południu Polski są trudne, więc na szkolenie wyjeżdżamy dużo wcześniej niż zwykle. Co za cholera??? Nic nie można sobie zaplanować! W Szczyrku leży śnieg. Przestraszyłem się, że mogę być jeszcze nie gotowy na bieganie po śniegu i w dodatku po górach. Postanowiłem więc, że muszę coś wykombinować, aby jednak przesunąć godzinę wyjazdu i wybrać się na Łosiowisko. Sprawa nie była prosta, bo okazało się, że żona wybiera się na imprezę w sobotę na wieczór/noc i ja muszę zostać na dyżurze w dziećmi. Dodatkowy problem to to, że cały czas nie byłem przygotowany do szkolenia, na które jechałem! Co za porażka – tak nieprzygotowany to jeszcze nie byłem! Mój wieczór powinien więc wyglądać tak: z roboty do domu, w domu podmieniam żonę, jakoś usypiam dzieci ok. 22:00 a potem siadam do roboty i nadrabiam ile tylko mogę. Plan się sprawdził, ale już o 23-ciej byłem już do niczego. Znaczy się, zasnąłem z dzieckiem. O drugiej w nocy przyszła małżonka i powiedziała, że miałem pracować, abym wstawał – ni e dałem rady… Szczęśliwie obudziłem się przed czwartą nad ranem. Uznałem, że jestem wyspany i, że muszę coś z tym czasem zrobić. Zabrałem się za robotę. Przerwałem ją jednak natychmiast, aby spożyć jakieś lekkie śniadanie. Tak by lepiej się biegało po Łosiowych. Wyjazd udało się przesunąć o godzinę, więc wystarczyło już tylko zebrać się i pojechać. I to był ten element, który nie był już taki łatwy. Z jednej strony miałem ochotę położyć się z powrotem i wyspać się, z drugiej jednak pobiec na Łosiowe, bo bardzo sympatycznie wspominałem moje pierwsze Łosiowe wzmagania (pomimo skręconej nogi). Z jednej strony bałem się nadwyrężyć nogę lub skręcić ją ponownie na jakimś korzeniu a z drugiej niezwykła frajda z biegania z ludźmi i w tak wspaniałym rezerwacie! Z jednej strony tłumaczyłem sobie, że w Szczyrku też mogę pobiegać, z drugiej strony, że tam nie będę miał z kim…. Tych wątpliwości mnożyło się im bliżej było wyjazdu. Robiło się to wręcz nie znośne. Takich rozterek nawet przy nakładaniu skarpetek miałem tak dużo, że już sam nie wiedziałem o co chodzi… Nigdy nie myślałem, że takie boje trzeba ze sobą prowadzić, aby rano wyruszyć na trening. Ostatecznie jednak ruszyłem. Siedząc już za kółkiem, nie miałem już rozterek. Było ok. Jeszcze może bez emocji, ale zdecydowanie ok. Postanowiłem być tak ok. 15 minut przed czasem. Po pierwsze aby nie było konieczności gonienia grupy, a po drugie aby jednak znaleźć ok. 10 minut na rozgrzewkę. Bieg bez rozgrzewki to już dla mnie prawie zbrodnia :). I udało się. Byłem ok. 6:45. Zrobiłem więc 2 okrążenia wokół stadionu i przeszedłem do rozgrzewki. W tym czasie pojawiły się inne Łosie: Mariusz i Ewa. No to super. Czyli bieg będzie. Liczyłem zdecydowanie na Mariusza, bo jest po kontuzji i mogłem liczyć na light’owe tempo. Dla mnie 6min/km to nadal było dużym tempem na dystansie 10km. Po chwili pojawił się jeszcze jeden Łoś i pobiegliśmy na trasę. Start był łagodny, co mi wielce odpowiadało. Bez większego problemu mogłem dotrzymać kroku i cieszyć się towarzystwem osób, które wręcz umiłowały bieganie. Całą drogą ktoś gadał. Bardzo mi to odpowiadało – mogłem się oszczędzać i mało się udzielać, a siły zachowywać na przebiegnięcie trasy. To zdecydowanie mi pomogło. Nogi skręconej w zasadzie nie odczuwałem. Dla odmiany jednak czułem nieco drugą. Ale bez większych problemów. Trasa także poszła mi dużo łagodniej niż pierwsza. Nawet przy mostku nie było postoju i zupełnie mi to nie przeszkadzało – szok! Po prostu biegło mi się wyśmienicie. Przyznać muszę, że tak szybko to jeszcze nie biegłem na trasie 10km. Dzięki temu odkryłem, że mam większe możliwości niż mi się wydaje! No to super! Jeszcze jedna dobra informacja dnia dzisiejszego! Nie sposób opisać szczęścia mojego, gdy już wiedziałem, że dotrzymałem kroku grupie. Coś cudownego! Teraz wszystkie te poranne wątpliwości już nie istniały – zamieniły się na pewność uczestnictwa w kolejnych Łosiowych treningach. Podziękowałem więc za bieg i szybko wrzuciłem się do auta, aby jak najszybciej ruszyć w trasę na szkolenie…. Muszę tu wrócić za tydzień! Koniecznie!

17 listopada 2007

Zawód informatyka

Chyba nigdy nie przyzwyczaję się do tego, że nigdy nie wiem o której wrócę do domu. Żona już trochę się z tym pogodziła, ale jeżeli ja się z tym nie pogodziłem, to tak naprawdę pewnie i ona nie. Nastawiłem się na wybieganie dyszki w sobotę na Łosiowych Błotach. I co? Wróciłem tuż po północy. Biorąc pod uwagę, że zanim człowiek ogarnie się, to mija kolejna godzina. Gdyby nie to, że na sobotę też mi znaleźli robotę, to jeszcze pewnie bym się zebrał o 5:30 a odespał w ciągu dnia a tak? W niedziele wyjazd na szkolenie na południe Polski. Zważywszy na warunki jakie się tam utrzymują, chcą już jechać o 9:00! Ale są szanse, że zawalczę aby godzinę później wyjechać - dzięki temu miałbym też szansę na Łosiowy Trening... Ale zobaczymy co niedziela przyniesie...

15 listopada 2007

Dziś wybitnie light'owo

A to dlatego, że kolega, który od kilku tygodni narzekał na kręgosłup, w końcu sie wykurował i pobiegł ze mną. Po takiej przerwie trzeba było pobiec w tempie 7:09 i na trasie do 5km. Jak dla mnie teraz to jest już trochę mało (chyba mało!), ale północny mroźny wiatr skutecznie psuł frajdę z biegania. Trasę jednak pokonaliśmy i szybko uciekliśmy do domów, aby nas za mocno nie wyziębiło. I tak było super!!! PS: Oczywiście biegłem z N95. Sprawdziłem ponownie z Google Earth. Dziś narzucił ok. 30 metrów (przy założeniu wystarczająco dokładnie zmierzyłem w G.E.!). Co za maszyna!

14 listopada 2007

W końcu!

W końcu pogoda polepszyła się - mogłem wybiec na wyczekaną dyszkę w okolicach Sieradza. Wybiegłem jeszcze przed zmierzchem, ale już na 3 kilometrze miałem ciemno jak nie powiem gdzie. Nie ułatwiło mi to zadania, bo terenu nie znam, pobocza nie było a droga dziurawa. Strasznie się bałem, że skręcę sobie znowu nogę, więc starałem się biec wolniej ale mocniej kontrolować to co mam pod nogami. Trasa niestety nie oświetlona a ruch samochodów jednak był. Telefonu więc używałem do sygnalizacji swojej pozycji na jezdni – wyglądało na to, ze działało to nawet, bo co niektórzy chyba w strachu co to takiego się świeci (na niebiesko) dość mocno zwalniali :))) Trasa po omacku zajęła mi aż 70 minut! Ale nie było łatwo, to fakt. Na szczęście bez kontuzji i o to chodziło. Dzięki temu pobiegam jeszcze w tym tygodniu trochę! Na trasie o długości 10,8 GPS z N95 narzucił jakieś 40 metrów. To wygląda na super wynik biorąc pod uwagę, że mamy dziś bardzo ciężkie i wysokie chmury (powyżej 200m) i trasa częściowo w zadrzewionych obszarach drogi i do tego biegłem z zakrytą klawiaturą i telefonem w ręku, ale trzymając właśnie za dolną część telefonu (słuchałem w końcu MP3-ek :) ). Na tej trasie błąd mamy więc na poziomie 0,37%!!!

13 listopada 2007

Co za pogoda!

Siedzę wyjątkowo pod Sieradzem, prowadzę tu szkolenie. Minęło dwa dni od startu więc trzeba było by troszkę się przebiec. Chciałem zrobić dyszkę, ale ta pogoda! Pada jak diabli, ni to deszcz ni to śnieg, o 16:30 już ciemno i nie moje tereny! Ale pobiegłem. Niestety wiatr boczny był tak mocny, że trasę skróciłem do piątki. Zbyt paskudna pogoda… Ale niedzielny bieg był tak light’owy, że musiałem wyjść pobiegać – już mnie nosiło! Prognozy podają jutro poprawienie pogody, więc może jutro machnę dyszkę… Dziś biegłem z N95 – nawet przy tak ciężkich chmurach i biegu w pewnej części po lesie - brak istotnego błędu wyznaczenia trasy (zweryfikowałem z Google Earth). Co za maszyna!

11 listopada 2007

Sigma PC15 do bani?

Po dzisiejszym biegu postanowiłem sobie poważnie zadać to pytanie. Odkryłem takie wady tego urządzenia, że jak dla mnie, dyskwalfikuje to urządzenie jako pomoc przy bieganiu! Poprzedni post jest więc w zasadzie nieaktualny, jeżli chodzi o tzw. życiówki... Sprzętem zajmę się w tym tygodniu i dam Wam znak. Poirytowany...

Niesamowity start

Tak lekko już mi dawno się nie biegało! To niesamowite, że można przebiec 10 kilometrów na luzie i zrobić dodatkowo swoją życiówkę! Wiem, wiem – moja życiówka to żadne osiągnięcie w świecie sportowców z prawdziwego zdarzenia. Dla mnie jest to wielki sukces, zwłaszcza, że dokładnie tydzień temu skręciłem nogę i przez całą niedzielę w zasadzie nie mogłem chodzić. Dziś pobiegłem we wspaniałej imprezie XIX Biegu Niepodległości w Warszawie! Kolega? Oczywiście. Dotrzymał mi towarzystwa i choć szacowaliśmy nasze biegi (ze względu na moją nogę i jego słabe przygotowanie) na czas 1:10-1:20 to udało nam się złamać 60 minut! Aż trudno było w to uwierzyć! To było jednak mało znaczące. To co dało się zauważyć to wspaniałych kibiców. Takich nie widziałem nawet przy Run Warsaw. Zdecydowane podziękowania im ślę – dodawali otuchy i sprawiali, że dużo lżej się biegło. Zdecydowany ukłon ślę także wiekowym uczestnikom tego biegu. Gdy zobaczyłem, że i tacy biegną to miałem ochotę wyściskać ich z radości i szacunku jaki do nich ze mnie płynął. Daj Boże, abym też mógł pobiec w ich wieku na takiej trasie… Koniecznie musze także podziękować koledze – pewnie bym się nie zdecydował na bieg bez niego. Dzięki niemu poznałem jak się biega na długich dystansach i jak rozkładać siły, aby tracić najmniej sił podczas biegu (w końcu przebiegł już trochę tych maratonów!). A co by nam było lepiej biegnąć, umilałem nam drogę muzyką z telefonu (tu N95 również nieźle się sprawdziła: głośny, wyraźny, stereofoniczny dźwięk!). Pierwszy raz biegłem z muzyką i muszę przyznać, że warto brać ze sobą grajka :)) Swoją drogą pomagał nam także się integrować z innymi uczestnikami biegu. Było kilka osób, które chętnie biegło z nami, aby tylko pobiec słuchając muzyki – niezwykle sympatyczne! Bieg, słowem: wspaniały! Super atmosfera, doskonała organizacja (z małym wyjątkiem, ale o tym spokojnie można zapomnieć :) ), wspaniali ludzie – po prostu super! Wielką niespodzianką i do tego miłą było, to że jednak dostawało się medale (czego chyba nie było w regulaminie). Jest to o tyle ważne, że mój syn ma wtedy prawie cały dzień zabawy takim jednym małym krążkiem. Za rok chce pobiec ze mną w Run Warsaw (5 lat ma teraz, więc chyba cały czas za mało :( ) i zdobyć swój własny medal! Ale pożyjemy zobaczymy. Bieg wspaniały, kontuzji zero, wyśmienite samopoczucie. Czy ktoś też tak by chciał? :)

10 listopada 2007

Nokia N95

Dziś drugi trening po skręceniu nogi. Nie było najgorzej, choć raczje nie mogłem zapomniec o nodze, że ją mam :) Ciekawszym jednak jest to, że od 2-3 tygodni testuję N95 jako pomocnika GPS przy moim bieganiu. Można powiedzieć, że to była dość męczoca ścieżka testowania. Nie wiele się udawało i nie wiele działało zgodnie ze swoim przeznaczeniem. W internecie nie udało mi się znaleźć recenzji napisanej przez biegacza, czyli osobę, która może zrobić jakiś użytek z odbiornika GPS. Postanowiłem, że zrobię to sam, opisując także wszystkie te moje przygody. Ponieważ nie wiem, czy moja opinia o tym sprzęcie będzie opublikowana przez "MaratonyPolskie.pl", zamieszczam tutaj cały tekst - może się jeszcze komuś przyda a co ważniejsze zaoszczędzi trochę czasu przy wzmaganiach z tym urządzeniem:

Od kilku dni twardo ćwiczę z urządzeniem, które trudno już nazwać telefonem: Nokia N95. Oprócz tego, że potrafi odbierać telefony, świetnie gra mp3-ki (i nie tylko) to także posiada odbiornik GPS. I to mnie jako biegacza bardzo zaintrygowało: czy da się to wykorzystać jakoś do moich treningów? Do tej pory robiłem to tak: biegałem drogami i ulicami, które doskonale są widoczne w Google Earth. Po przebiegnięciu można było bez problemu (przy narzucie czasowym) zmierzyć trasę jaką przebiegłem. Czasami najpierw wyznaczałem trasę, a potem nią biegłem – w zależności czy chciałem pobiec na konkretny dystans czy też na określony czas treningu. Rozwiązanie w sumie całkiem sprawne i dokładne, choć troszkę pracochłonne. Oczarowany od dłuższego czasu skutecznością nawigacji samochodowej, pomyślałem, że warto spróbować tego do biegów. Zanim miałem N95, wykorzystałem do biegu nawigację samochodową. Tu niestety rozczarowanie szybko sprowadziło mnie na ziemię. Prędkość poruszania się biegnącego człowieka, jest na tyle nie duża (oczywiście dla satelitów), że ostatecznie wyszło, że biegam jak pijany (czyli wielkim zygzakiem!) i do tego bardzo szybko, bo prędkość maksymalna mojego biegu wyznaczył system na ponad 40km/h!!! Co za absurd. Próbowałem więc jeszcze kilku ustawień, aby sprawdzić, czy da się to inaczej zrealizować, ale samochodowa nawigacja do tego celu ewidentnie się nie nadawała. Od niedawna mam N95. Od samego początku zachodziłem w głowę jak to ustrojstwo wykorzystać do mojego biegania, aby mierzył moją trasę a ja już nie musiał tego weryfikować na Google Earth. Na początku pomyślałem, że mogę spróbować usiąść i napisać jakiś sofcie, aby wspomógł moje bieganie – dużo przecież nie potrzebowałem: pomiar długości trasy. Urządzeń mobilnych jednak jeszcze nigdy nie oprogramowywałem i ten pomysł mnie trochę przerażał. Potrzebowałem coś na szybko. Uznałem, że takich jak ja pewnie jest więcej i może już ktoś coś napisał. Jako zapracowany człowiek oczywiście poszukiwania cały czas odkładałem na później. Pewnego dnia jednak, czekając na spotkanie u klienta, miałem na tyle czasu, że przeglądałem różne opcje telefonu, posiadanego raptem od kilku dni. Trafiłem na jedno z narzędzi nazwane „Dane GPS”. Widziałem to kiedyś przy okazji jakiegoś softu nawigacyjnego, ale nigdy się temu nie przyglądałem. Pamiętałem, że można sprawdzić przy pomocy tego np. ile satelitów widzi system, ile z nich czyta i inne podobne. Wygramoliłem się więc z samochodu i zacząłem przygodę z „Dane GPS”. Na dzień dobry przykuł moją uwagę napis „Długość trasy”. W głowie już zacząłem sobie kombinować – przecież to wygląda na to, czego ja szukam! Gdy system zafiksował satelitów, poklikałem sobie i sprawdziłem, że jest coś w rodzaju stopera, który w trakcie jego działania zlicza także długość trasy! Dla mnie bomba – pomyślałem! Zrobiłem więc spacer ok. 300 metrów w jedną stronę a potem z powrotem aby sprawdzić czy system dobrze przelicza przy bardzo małych prędkościach. Wynik mnie zachwycił i uskrzydlił. Dokładność system złapał prawie do metra! Oznaczało to koniec moich poszukiwań i natychmiastową decyzję o treningach z nowym telefonem. Jeszcze tego samego wieczora wybrałem się na trening, który składał się z ok. 7 kilometrów. Wynik rozłożył mnie na łopatki! Różnica długości trasy była niecałe 20 metrów! Taka wielkość różnicy kilometrów może być spowodowana również z okazji samego wyznaczania trasy w Google Earth. Można było więc uznać, że błędu nie ma. Następny trening to 6,5 kilometra – błąd: ok. 15 metrów. Słowem super! Prawie super. Trzeba było długość trasy pamiętać, bo po wyjściu z softu telefon nie potrafi pamiętać wyników, które osiągnąłem. Problem? Raczej nie, ale dodatkowa rzecz na którą trzeba uważać, aby nie stracić. W tej sposób przerobiłem 3 treningi – wyznaczanie drugości trasy: bez zarzutu! Szybko jednak trafiłem na ślad prowadzący do programu produkcji Nokia: Sports Tracker (w tekście nazywam to po prostu „softem”). Sama formuła mnie zachwyciła natychmiast. To jest TO, czego szukałem! Pamięta wyniki, różne fajne parametry dodatkowe, wyświetlane na bieżąco i do tego trochę fajnych ustawień, które pozwalały małe co-nieco dostosować. Co jeszcze fajniejsze: można było wynik danej aktywności wyrzucić do pliku, który czyta Google Earth! Rewelacja! Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało… Pierwszy trening po prostu mnie zasmucił. Jako, że biegłem po kontuzji (skręcenie nogi) to zrobiłem dwie pętle po ok. 2,2 kilometra. Na każdej z tych pętli system dorzucił ponad 200 metrów!!! Zbaraniałem! Skąd aż tyle??? Jak to sprawdzić? Oczywiście wrzucić do Google Earth i popatrzeć co on sobie wymyślił. Efekt niestety był spodziewany: działało to podobnie jak nawigacja samochodowa! No może troszkę lepiej, ale 300-400 metrów narzutu na trasie do 2,5 kilometra to było zupełnie nieakceptowane! Zacząłem śledzić fora, jak inni to widzą, jak im to wychodzi i czy mają na to jakąś receptę. Przemierzyłem prawie cały świat w poszukiwaniu wszelkich opinii o tym softcie, spędziłem przy tym ponad 3 godziny czasu. Wniosek nasuwał się jeden: u mnie i tak działa lepiej niż innym! Co za nonsens! Dla mnie to było nadal zupełnie do bani! Postanowiłem więc, że podejmę się własnych testów, jako że takich nikt nie robił (a przynajmniej ich nie publikował). Ponieważ soft pozawala na używanie filtra GPS na 4 poziomach, a było to jedyne możliwe sensowne ustawienie, które mogło mieć wpływ na wyniki otrzymywane, oparłem wszelkie swoje testy właśnie o ten wskaźnik. Wyniki nie przerosły jednak moich oczekiwań. Rzeczywiście zmiana tego parametru wpływała na jakość trasy, którą soft rejestrował, ale nadal błąd był niedopuszczalny i bardzo nieprzyzwoity. W międzyczasie dostałem namiar na ciekawy program SportTracks, który jest dość ciekawym rozwiązaniem dzienniczka treningowego w wersji komputerowej. Współpracuje z Google Earth a do tego łyka wyniki wyrzucane przez N95! Wow! To super! – pomyślałem. Ale co zrobić z takimi błędami w wyznaczaniu trasy? Po kilku dniach prób zauważyłem, że trasa wyznaczana prze soft z Nokii robi to przy pomocy punktów, które w programie SportTracks można swobodnie edytować! Przestawianie jednak dziesiątków punktów przy trasie 2,2km narzucało okrutnie dużo czasu. Po jakimś czasie odkryłem, że część punktów można po prostu wykasować i jest nawet narzędzie do zaznaczania dużej ilości punktów. To już było coś! Gdyby nie to, że każdy z treningów musiałbym właśnie w ten sposób przerabiać! Do bani! Za dużo roboty! Wtedy przypomniałem sobie, że opcja „Dane GPS” z Nokii działały chyba dużo lepiej! Zaintrygowało mnie to bardzo, bo niby soft treningowy korzystał przecież z tego samego odbiornika GPS!!! Trochę więc to było nielogiczne, ale postanowiłem wrócić do pierwszych moich testów z „Dane GPS”. Ponieważ skręcona noga cały czas przypominała mi o swoim istnieniu, wyznaczyłem trasę w formie dwóch pętli: 2,2 km oraz 1,1 km – tak gdyby okazało się, ze po pierwszej pętli noga nie pozwoli mi dalej pobiec. Po pierwszej pętli skontrolowałem wynik wskazywany przez „Dane GPS -> Długość trasy” a następnie po drugiej pętli. Wynik: dokładność na poziomie ok. 10 metrów!!! Rewelacja! Można teraz zastanawiać się dlaczego z tego samego odbiornika GPS jedne soft potrafi wyrzeźbić tak doskonały wynik, a drugi po prostu do bani? Odpowiedzi mogę się tylko domyślać: „Dane GPS” korzysta także z lokalizacji GSM. Puenta jest więc bezlitosna: Nokia Sports Tracker w telefonie Nokia N95 do biegania się nie nadaje! Na szczęście, jeżeli zależy nam jedynie na wyznaczeniu długości trasy, to możemy śmiało polegać na tym co wyznaczy nam sama Nokia – bez dodatkowego softu. Należy tu dodać, że ten dodatkowy soft jest nadal w fazie beta – można więc domniemywać, że kiedyś jakość tego softu zmieni się na dużo lepsze.

9 listopada 2007

Pierszy trening...

...po skręceniu nogi. Zrobiłem jakieś 4,5km. Noga podczas biegu spisywała się całkiem nieźle. Bardziej czułem drugą - chyba podświadomie odciążałem kontuzjowaną. Dziś rano jednak lekko tliła. Chyba na pierwszy raz za duży dystans wziąłem na tę nogę. Generalnie chyba jest jednak ok. - siniak tylko jeszcze przypomina o kontuzji. Nie chce mi się go jednak oglądać, aby nie stracić z oczu biegu niedzielnego :))

7 listopada 2007

Skręcona noga

Tak, noga skręcona klasycznie. Całą niedzielę w zasadzie przeleżałem, bo zupełnie nie mogłem stanąć na nogę. Noga zaś spuchła i czułem ją nawet jak nie chodziłem. Zadbałem więc tylko o stosowne okłady. Żona na szczęście była wyrozumiała i pomagała mi tej niedzieli dużo. W poniedziałek było już lepiej. Do samochodu doszedłem tylko lekko kuśtykając. Bolało, ale ten ból nie był już dokuczliwy. Po południu było już zupełnie nieźle: jak szedłem prosto, to w zasadzie mogłem już nie kuleć! Wieczorem jednak okazało się, że zamiast opuchlizny mam siniaka. Byłem na wtorek zapisany już do ortopedy, ale z samego rana wtorku, odwołałem wizytę – ponoć pani doktor nie należy do orłów, a noga zupełnie przestała mnie boleć... Wieczorem zamiast pójść do lekarza wybrałem się na przechadzkę. Zrobiłem ok. 2,2km takim szybszym krokiem, tak aby poruszać troszeczkę nogą. Było ok. Bez niespodzianek i dodatkowych bólów. Dziś wybiorę się na trucht na tym samym dystansie – pod warunkiem, że noga nie będzie mi doskwierać… Muszę ją w końcu trochę rozruszać, bo w niedzielę, oprócz dużych ilości śniegu ma być także Bieg Niepodległości. Chciałbym w nim pobiec…

Prześladowca

Tak nazwał mnie dobry kolega, który wiele, wiele lat temu zaliczył kilka lub nawet kilkanaście maratonów (ależ mu zazdroszczę!). Wszystko za sprawą tego, że na Run Warsaw namówiłem go – ale to było akurat łatwe. Niestety rozchorował się (angina) i na start wystawił syna. Potem wynalazłem ciekawą imprezę: Warszawski Bieg Niepodległości. Ponieważ dyszkę zrobiłem na Run Warsaw, więc to było wyzwanie, którego mogłem się już podjąć bez większego strachu. Natychmiast namówiłem więc także i jego :) Dał się namówić łatwo, ale jakoś się nie zapisywał. Więc starałem się systematycznie do niego dzwonić. Z każdym telefonem jego przekonanie o starcie malało i malało. Zaczynałem się obawiać, że sam pobiegnę. Ostatecznie jednak się udało: nazwał mnie prześladowcą i się zapisał. Rozpoczął także treningi! A to już jest coś! Pewnie ze względu na moją świeżo skręconą nogę nie poszaleję na tym biegu, ale za to będę mógł dotrzymać towarzystwa koledze, którego (tak to wygląda) namówiłem do powrotu do biegania! Fajne to uczucie, kogoś namówić na bieganie. Jeszcze fajniejsze jest uczucie, gdy swoim przykładem powodujesz, że ktoś zaczyna biegać. Tu także mam sukces na koncie: 2 osoby, o których wiem na pewno! Świadomość takich osób, dodatkowo mnie motywuje do działania i ciągłego trenowania. I niech tak zostanie :)

4 listopada 2007

Łosiowe błota po raz pierwszy

No i stało się - rozbiegałem się na tyle, że apetyt urusł nie bagatelnie: postanowiłem wybrac się na trening z ludźmi, którzy uwielbiają bieganie chyba jeszcze mocniej niż ja! Trasa to 10km, miejsce: Łosiowe Błota. Przepiękna okolica! Wiedziałem, że lekko nie będę miał, bo to byłaby moja trzecia dyszka - w sumie dopiero zaczynam :). Dodatkowy problem, to to, że dyszkę robię w ok. 57 minut - czyli prawie na styk, bo z reguły pętla trwa ok. 1 godziny. Decyzja zapadła: biegnę! Żonę poinformowałem, że w niedzielę rano na 7:00 jadę pobiegać do rezerwatu przy WAT'cie. Otworzyła szeroko oczy potem usta i stwierdziła, że mnie to chyba na prawdę coś wzięło na biegania. A pewnie! I to jak mnie wzięło! Rano pobudka była bardzo łatwa - byłem podekscytowany wydarzeniem. Udało mi się wypić ok. 250ml jakiegoś Powerade a i wskoczyłem do auta. Na miejscu byłem ok. 7 minut przed czasem. Nie wiedziałem, gdzie dokładnie się spotykamy. Wokół też nikogo nie było widać, poza jednym biegającym gościem na bieżni (potem okazało się, że on także jest z tej grupy!). Postanowiłem więc obejść stadion dookoła – liczyłem na to, że gdzieś znajdę grupę rozgrzewającą się. Ale nie udało się. Dorwałem się więc do telefonu sprawdzać jak to było opisane na forum: połączyłem się z Internetem i zabrałem się za czytanie: „przed wejściem na stadion”. No to skierowałem się ku wejściu. Problem w tym, że były dwa. Wybrałem, jak się okazało ten niewłaściwy. Nie zdążyłem nawet dość do niego, jak zobaczyłem, że grupa już jest, tylko po drugiej stronie stadionu i w zasadzie ruszyła! Trasy nie znałem, więc przez chwilę przeszło mi przez myśl, aby sobie odpuścić tę grupę i pobiec z następną – tą o 8:00. Ale godzinę czekać??? Więc puściłem się w szybszy bieg. Wszystko wyglądało na to, że oni też niczego sobie gonią. Dogoniłem ich ostatecznie po jakimś kilometrze! Ale nie poszło tak gładko z tym doganianiem jak chciałem – po drodze skręciłem nogę. Myślałem, że to już po treningu i powinienem wrócić do auta, ale stwierdziłem, że najpierw sprawdzę, czy da się jeszcze biegać z tak (raczej lekko) wykręconą nogą. No i się udało. Lekko rozbiegałem i ruszyłem ponownie do gonitwy za grupą. Ostatecznie ich dogoniłem, ale już byłem nieźle wypalony tym gonieniem. Od razu zrozumiałem co to znaczy poprawnie rozłożyć siły na dłuższym dystansie. Problemy miałem już w zasadzie od 3 km. Biegło mi się ciężko i puls nie schodził poniżej 180 uderzeń na minutę. A oni nadal gonili! Okazało, że grupa się spóźniła nieco i próbowali ten czas nadrobić (mogłem jednak poczekać do tej 8-ej!). Na 5 tym km przerwa – oj potrzebowałem jej jak ryba wody. Przerwa pomogła tylko na 2 kolejne kilometry – ale to już było coś! Potem zaczynały mnie siły powoli opuszczać, a skręcona noga ciążyć coraz bardziej – tragedia! Zacząłem nieco opóźniać grupę, ale spotkałem się tu z dużą wyrozumiałością – to było niezwykle miłe w mojej sytuacji. Siły wróciły do mnie jak już zobaczyłem drabinki, od których wiedziałem, że już jest nie daleko do stadionu. Wstąpił we mnie jakiś potężny duch i ruszyłem do przodu: aby szybciej do mety, aby już móc zwolnić nogę i dać jej odpocząć. Przy ostatnim sprincie wyznaczyłem chyba niechcący puls maksymalny na poziomie 197. Do auta doczłapałem się całkiem sprawnie. Z auta do domu – już prawie na czworaka. Chyba jednak mocno skręciłem tę nogę…