No i stało się - rozbiegałem się na tyle, że apetyt urusł nie bagatelnie: postanowiłem wybrac się na trening z ludźmi, którzy uwielbiają bieganie chyba jeszcze mocniej niż ja!
Trasa to 10km, miejsce: Łosiowe Błota. Przepiękna okolica! Wiedziałem, że lekko nie będę miał, bo to byłaby moja trzecia dyszka - w sumie dopiero zaczynam :). Dodatkowy problem, to to, że dyszkę robię w ok. 57 minut - czyli prawie na styk, bo z reguły pętla trwa ok. 1 godziny.
Decyzja zapadła: biegnę!
Żonę poinformowałem, że w niedzielę rano na 7:00 jadę pobiegać do rezerwatu przy WAT'cie. Otworzyła szeroko oczy potem usta i stwierdziła, że mnie to chyba na prawdę coś wzięło na biegania. A pewnie! I to jak mnie wzięło!
Rano pobudka była bardzo łatwa - byłem podekscytowany wydarzeniem. Udało mi się wypić ok. 250ml jakiegoś Powerade
a i wskoczyłem do auta. Na miejscu byłem ok. 7 minut przed czasem. Nie wiedziałem, gdzie dokładnie się spotykamy. Wokół też nikogo nie było widać, poza jednym biegającym gościem na bieżni (potem okazało się, że on także jest z tej grupy!). Postanowiłem więc obejść stadion dookoła – liczyłem na to, że gdzieś znajdę grupę rozgrzewającą się. Ale nie udało się. Dorwałem się więc do telefonu sprawdzać jak to było opisane na forum: połączyłem się z Internetem i zabrałem się za czytanie: „przed wejściem na stadion”. No to skierowałem się ku wejściu. Problem w tym, że były dwa. Wybrałem, jak się okazało ten niewłaściwy. Nie zdążyłem nawet dość do niego, jak zobaczyłem, że grupa już jest, tylko po drugiej stronie stadionu i w zasadzie ruszyła!
Trasy nie znałem, więc przez chwilę przeszło mi przez myśl, aby sobie odpuścić tę grupę i pobiec z następną – tą o 8:00. Ale godzinę czekać??? Więc puściłem się w szybszy bieg. Wszystko wyglądało na to, że oni też niczego sobie gonią. Dogoniłem ich ostatecznie po jakimś kilometrze! Ale nie poszło tak gładko z tym doganianiem jak chciałem – po drodze skręciłem nogę. Myślałem, że to już po treningu i powinienem wrócić do auta, ale stwierdziłem, że najpierw sprawdzę, czy da się jeszcze biegać z tak (raczej lekko) wykręconą nogą. No i się udało. Lekko rozbiegałem i ruszyłem ponownie do gonitwy za grupą.
Ostatecznie ich dogoniłem, ale już byłem nieźle wypalony tym gonieniem. Od razu zrozumiałem co to znaczy poprawnie rozłożyć siły na dłuższym dystansie. Problemy miałem już w zasadzie od 3 km. Biegło mi się ciężko i puls nie schodził poniżej 180 uderzeń na minutę. A oni nadal gonili! Okazało, że grupa się spóźniła nieco i próbowali ten czas nadrobić (mogłem jednak poczekać do tej 8-ej!). Na 5 tym km przerwa – oj potrzebowałem jej jak ryba wody. Przerwa pomogła tylko na 2 kolejne kilometry – ale to już było coś! Potem zaczynały mnie siły powoli opuszczać, a skręcona noga ciążyć coraz bardziej – tragedia! Zacząłem nieco opóźniać grupę, ale spotkałem się tu z dużą wyrozumiałością – to było niezwykle miłe w mojej sytuacji.
Siły wróciły do mnie jak już zobaczyłem drabinki, od których wiedziałem, że już jest nie daleko do stadionu. Wstąpił we mnie jakiś potężny duch i ruszyłem do przodu: aby szybciej do mety, aby już móc zwolnić nogę i dać jej odpocząć. Przy ostatnim sprincie wyznaczyłem chyba niechcący puls maksymalny na poziomie 197.
Do auta doczłapałem się całkiem sprawnie. Z auta do domu – już prawie na czworaka. Chyba jednak mocno skręciłem tę nogę…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz