=== Robsik's Blog on WordPress ===

30 listopada 2008

Horror biegacza

Nawet gdy realizacja planów jest tuż tuż i czujesz już smak zwycięstwa – pamiętaj, że nadal może Ci się wymknąć z rąk. I chyba tak będzie właśnie ze mną. Dziś trening w Poniatowej. Zostało tydzień do półmaratonu. Na drugim kilometrze zaczynam odczuwać prawe kolano. Z początku wydaje mi się, że słabo się rozgrzałem, ale już po chwili wiem, że nadchodzi moja zeszłoroczna zmora: zespół pasma piszczelowo-biodrowego. Został tydzień – czyli na 95% start mam z głowy. Mam jeszcze kilka dni na ćwiczenia wzmacniające, masaże i rozciągania – ale biorąc pod uwagę jak długo walczyłem rok temu z kontuzją oznacza to raczej dłuższą przymusową przerwę w treningach. Ech… Złość, frustracja, bezsilność – wszystko po troszku. Na razie. Czuję jednak, że uczucia te będą rosnąć w potęgę, a ja będę musiał się z nimi wzmagać… Natychmiast obejrzałem dzienniczek treningowy. Faktycznie ten miesiąc wygląda inaczej: poprzedni miesiąc: 148km, aktualny: prawie 200km(!); w październiku jeszcze jeździłem rowerem w listopadzie zaledwie raz(!). Zniknął mi więc cross-traning, kilometraż wzrósł i do tego mam jakieś niejasne przeczucie, że ten Wawerski Kross mógł się nieco przyczynić do przeciążenia tego cholernego pasma! Jednym słowem znowu zostałem uziemiony i znowu troszkę na swoje życzenie… Zrobiłem dziś 5,24km w średnim tempie 7:31 (co chwilę musiałem przechodzić do marszu, ze względu na ból w okolicach kolana). Jutro więc nie biegam, we wtorek też nie. Czy pobiegnę w półmaratonie? To się okaże najpóźniej w piątek a zweryfikuje w sobotę za tydzień. A teraz muszę się zdrzemnąć, aby część z tych emocji popłynęła wraz z snami… I na koniec mapka biegu:

28 listopada 2008

Szarlotka górą

Zbezcześciłem nieco wczorajszy trening: zamiast obiadu zjadłem KFC, a gdy wróciłem do domu nie mogłem się oprzeć aby nie zjeść kilku ruskich (wyśmienity produkt teściowej!) a potem szarlotkę z mlekiem (z kolei wyśmienity produkt żony!). Pomijam już fakt walki z szarlotką podczas biegania, ale generalnie taki przebieg wieczoru treningowego jest wysoce nie po mojej myśli. Być może wszystko to jest efektem spadku mojej motywacji. Aż się wierzyć nie chce, że nadal nie odpuściłem żadnego treningu – tak, tak – nawet ja się dziwię! Coś czuję, że ten Toruń mnie tak mocno trzyma w ryzach – w innych okolicznościach pewnie nie byłbym już tak systematyczny. Potwierdza więc to tezę, że wyraźne określenie celu pomaga przetrwać te trudniejsze chwile… W uwagi na dodatkowe prace domowe, jakie mi wypadło jeszcze w tym tygodniu zrealizować, rozgrzewkę zacząłem o 21:30 a na trening wybiegłem dopiero 22:25! Małżonka mimo wszystko wytrzeszczyła oczy z niedowierzania! Na pocieszenie powtarzam sobie, że przecież nie byłem jedyny na trasie biegowej – spotkałem aż trzech innych biegaczy, którzy właśnie wracali z okolic wału, w kierunku którego właśnie zmierzałem. Wyposażony byłem w czołówkę, czujnik GPS (nowy nabytek – z automatycznym logowaniem trasy) oraz telefon z lekcjami angielskiego – choć na to ostatnie nie miałem zupełnie ochoty (ostatecznie nawet nie włączyłem). Trasa prowadziła najpierw przez 2km asfaltem a potem przechodziła w utwardzoną drogę, która po roztopieniu się śniegu i opadach deszczu, jakie wczoraj nas nawiedziły (nawet biegając doświadczyłem lekkiej mżawki) – dawało to fatalny efekt przeprawy błotnej, która bardzo wyraźnie odznaczyła się nie tylko butach i legginsach, ale nawet i skarpetkach wewnątrz butów! W takich warunkach pół-ekstremalnych czołówka, którą posiadam zaczęła nie wystarczać. I choć jej zasięg to ładnych kilkanaście metrów, to jednak ten kolor światła nie pozwala łatwo rozpoznać błota, przez co wielokrotnie zanurzyłem nogę w kałuży – ochlapując niemal przydrożne domy :))) Już po pierwszym kilometrze tej alternatywnej drogi czułem błoto w butach – siateczka, z której wykonany jest but doskonale przepuszcza takie treści. Szczęśliwie już po 2 kolejnych kilometrach wbiegłem na wał – tam było dużo lepiej: nie było tak dużo błota i widoczność także się polepszyła (nie biegłem już pod wiatr, więc mżawka nie tworzyła już tak skutecznej zasłony). Wbiegnięcie na wał jednak nie dało mi wytchnienia. Wtedy zorientowałem się, że już od pewnego czasu walczę z szarlotką, którą wcześniej skonsumowałem. Ponad 2 godziny po spożyciu a ona nadal zalegała w żołądku i skutecznie przypominała o swojej obecności. Każde próba przyśpieszenia treningu powodowała zaciąganie hamulca ręcznego przez żołądek. I tak jak samochód zachowuje się przy zaciąganiu hamulca tak i ja niemal kręciłem bączki, gdy szarlotka za wszelką cenę chciała pooddychać świeżym powietrzem! I tak miałem już wyrzuty sumienia z powodu nie udanej kolacji a tu szykowały się jeszcze inne wyrzuty! Co za mordęga! Ale jak to mawiają najstarsi górale: cierp ciało coś chciało! Trasa nadaje się na bieganie raczej za dnia. Jest o tyle ciekawa, że daje niemal dokładnie 10km! Mam więc już pętelkę 8km a teraz doszła mi 10km – obie po wale wiślanym. Przynajmniej nieco świeższe powietrze. Zainteresowanym trasą przedstawiam mapkę i dorzucam fotkę z niedzieli (dopiero „wyjąłem” z aparatu):

26 listopada 2008

Drugi wariat?

Dobrze jest pobiegać z innym wariatem. I nie chodzi tu o szybkość biegania czy długość trasy – jeszcze nie teraz – ale determinację w treningach. Ewa wczoraj dłuższą chwilę walczyła z dzieciakami, więc efekt końcowy był taki, że po 3-krotnym przesuwaniu terminu ostatecznie wybiegliśmy na trening tuż po 22:15! W tej sytuacji można by rzecz, że już nie jestem wariatem – przecież wariaci to indywidua, a gdy już mamy dwie osoby, no to rozumiecie? :))) Wczoraj już nie było tak zimno – wiatr był zdecydowanie słabszy niż w niedzielę, temperatura około -1 stopnia i przez prawie pierwsze 3km doborowe towarzystwo :). Po tym Ewa odbiła w kierunku domu ja ruszyłem na podbój Innych ścieżek niż zwykle. Wiatr był dokładnie południowy, a moja standardowa pętelka właśnie biegnie z północy na południe i z powrotem. Trzeba było więc bardziej biegać wschód-zachów – aby jak najmniej doświadczać tego przenikliwego wiatru. Do treningu porzuciłem 8 przebieżek po ok. 20s (już nie chce mi się mierzyć tego czasu zegarkiem, więc niektóre są pewnie krótsze a niektóre dłuższe). Rozważałem, czy nie zrezygnować z nich dzisiaj – jak zwykle wiele powodów sobie znalazłem na poparcie takiego pomysłu. Ostatecznie na szczęście zrobiłem je i bardzo z tego powodu jestem zadowolony – nogi już potrzebowały takiego szybszego poruszania. Trzeba wyraźnie powiedzieć, że takie przebieżki pozwalają nogom odetchnąć od nużącego wielokilometrowego biegu i są dla nich zbawcze (pomijając inne wartości przebieżek). Po raz kolejny zaaplikowałem sobie konwersacje z angielskiego na drugą część biegu (bez partnera), ale zauważyłem, że zmęczenie materiału nadchodzi po ok. 30-40 minutach – po tym czasie nowe słownictwo w ogóle nie wchodzi już do głowy. Posiedzę więc przy tzw. Playlistach aby po grupować te lekcje – efekt wydajnościowy powinien być dużo lepszy… Tak więc nakręciłem ciut ponad dyszkę, osiem przebieżek, rozciąganko na koniec i wio do domku. Tam dowodniłem się, spłukałem i do wyrka (była to już dość późna pora przecież :) )…

23 listopada 2008

A jednak żyję! :)

Wczoraj wieczorem po tym szaleńczo długim biegu odczuwałem swój nie tak dawno wykręcony staw skokowy. Już dawno nie czułem jego obecności. Brałem to pod uwagę, ale ponieważ mnie podczas biegu zupełnie nie bolał, to byłem jednak nieco zaskoczony. Dlatego też cały dzień zastanawiałem się, czy powinienem dziś wybiegać na trening. Dziś miałem zaledwie 8km do zrobienia i to w tempie bardzo lekkim, aby dać odsapnąć nieco nogom. Ranek przyniósł otuchę i brak bólu. Pierwszy punkt miałem więc z głowy: biegam wieczorem. Miałem jeszcze dwa powody ku takiej decyzji: przyszła nowa czołówka, którą trzeba było sprawdzić oraz przygotowałem już materiały do nauki angielskiego podczas biegania (mp3). Po sobotnim wyczynie chciałem jednak zaaplikować sobie jeszcze ogólno-rozwojówkę. Najpierw chciałem to zrobić rano, ale wymyśliliśmy z rodziną spacer do sklepu. Potem „nagle” nadszedł obiad, potem drugie danie, potem ja się wypaliłem i zasnąłem… I tak został tylko wieczór. Zaplanowałem więc dłuższą rozgrzewkę w ramach której miałem dorzucić dodatkowe ćwiczenia. Tak też i się stało: zacząłem o 19:30 i rozgrzewka trwała prawie 2 godziny! Mięśnie nie były jednak tak mocno zmęczone jak mi się wydawało – dużo więc wskazuje na to, że bardziej walczyłem z barierą w mojej głowie niż faktycznym zmęczeniem. Ale takie doświadczenia właśnie są bardzo potrzebne – liczę, że dzięki temu półmaratonu będzie na zasadzie „na ile pobiec?” a nie „czy przebiec?”. Zrobiłem więc ósemkę biegając głównie po wale – miejscami jest tam teren bardzo trudny, bo bez chodnika i nie oświetlony – w sam raz dla mojego dzisiejszego testowania czołówki (Pitzl Tikka). Mam za punkty w BP i jak na pierwszy bieg to jestem bardzo zadowolony – jest na pewno lepsza od tej mojej przedniej, ciężkiej (4 baterie AA!) Pitzl’ki. A jak dalej się będzie sprawować to się przekonamy – może coś napiszę na ten temat? Jak się biegało? Pogoda wręcz okropna. Temperatura ok. -2 do -3, bardzo silny wiatr wiejący od Wisły i dużo lodu, po którym nogi stąpały dość niepewnie. W sumie dobrze, że dziś miało być light’owo, bo nie dałoby się zbyt szybko pobiegać. Nawet ludzi nie wielu spotkałem – na ich miejscu też bym nie wysuwał nawet nosa spod ciepłego kocyka :)))

22 listopada 2008

Wawerski Kross

No i dałem się wyciągnąć na bieganie zwane Wawerskim Krossem. Wiedziałem, że dystans jest dla mnie zupełnym debiutem, ale zakładałem, że w doborowym towarzystwie dam radę i będzie ok. Ten dystans to 24,5km. Bieg miał formułę takiego małego InO (imprezy na orientację) – dostaliśmy mapy i mieliśmy przebiec wyznaczoną trasę (bez zaliczania punktów kontrolnych). Brałem więc pod uwagę, że mamy szansę zgubić trasę i lekko pobłądzić – oznaczało to jakiś (przynajmniej) 1 km narzutu. Nastawiłem się więc na trasę do 26 km – jak dla mnie to raczej duże wariactwo. Umówiliśmy się jednak, że pobiegniemy to jako wycieczkę biegową – bez spinania się. Zresztą za 2 tygodnie mam debiut w półmaratonie, więc bieganie na czas na takim dystansie nie było dobrym pomysłem. Dzień zacząłem o 5:00. Wiem, wiem: sobota a ja zrywam się grubo przed świtem. Przed takimi długimi wybieganiami jednak lubię mieć dużo zapasu czasowego na zjedzenie śniadania, solidną rozgrzewkę (minimum 30 minut!), ubranie się, przygotowanie rzeczy, które muszę zabrać ze sobą, rzeczy na przebranie itd. Faktem jest, że część rzeczy przygotowałem dzień wcześniej, ale w dniu biegania robię to wszystko jeszcze raz, aby przekonać się, czy czegoś nie zapomniałem (okazało się, że nie zapomniałem ;)) ). Gdy się zbudziłem i wyszedłem z toalety wyjrzałem przez okno, aby się przekonać, czy wreszcie trafiłem z moją płachtą na okno samochodu. Jakież moje zdziwienie było, gdy zorientowałem się, że śnieg padał! Latałem od okna do okna, aby przekonać się jak dużo go napadało i czy należy oczekiwać większej ilości śniegu w lesie. Nie wyglądało to na lawinę śnieżną – raczej poprószenie zaledwie. Szkoda – stwierdziłem i zabrałem się za sprawunki Do Bogusia dojechałem dość szybko – dużo szybciej niż bym chciał i się spodziewał. Było tak pusto, że nie łamiąc przepisów byłem 20 minut przed czasem. Był więc czas aby jeszcze pogadać i lekko się podociągać. Na miejsce startu ruszyliśmy więc także przed czasem. Temperatura utrzymywała się cały czas poniżej zera. Dzięki temu (znowu) padający śnieg nie topniał, lecz tworzył lekką puchową pokrywę. Na miejscu było już trochę samochodów i osób. Organizatorzy już na straży i przyjmowali gościnnie przyjeżdżających. Trzeba przyznać, że miło jak na tak kameralną imprezę ;). Odprawa była prosta: wpisałem się na listę, dostałem numerek i dla odważnych mapę. Gdy na nią popatrzyłem od razu założyłem, że nie-zgubić się będzie ciężko. Z drugiej strony trudno było zakładać, że się podczepimy do kogoś – nastawiałem się na spokojne truchtanie. Zaraz po tym przeszliśmy na linię startu i tam odbyła się jeszcze jedna odprawa – prezentacja trasy i jej omówienie. Do mnie to nie przemawiało, bo tych stron zupełnie nie znałem. W tym czasem pstrykałem więc fotki – większy pożytek :))). Byłem mile zaskoczony ilością osób, jakie przyjechały pobiegać w tej imprezie! Pierwsze kilometry szły całkiem nieźle – śnieg był świeży, więc ślady na śniegu było dobrze widać. Byliśmy przekonani, że tak będzie cały czas. Nie spinaliśmy się więc z bieganiem. Biegliśmy w tempie ciut powyżej 6 min/km. Zresztą ciężko było szybciej, bo trasa była wyjątkowo piaszczysta. Ciężko było znaleźć miejsce do deptania, aby nie „brodzić” w piasku. Gdy wybiegliśmy na ścieżkę wzdłuż rzeczki, zrobiło się wręcz bajecznie! Spokojna woda, powalone drzewa (częściowo robota bobrów!), przepiękna kręta ścieżka i wszystko przysypane lekkim śniegiem – cudne! Nie mogłem się wręcz powstrzymać i zacząłem pstrykać fotki. Może nie ma ich za dużo, ale lepsze to niż nic ;))). Fotki znowu robiłem (to już chyba jakaś tradycja) Nokią N95 – wziąłem wprawdzie Kodak’a, ale jeszcze grubo przed startem okazało się, że aparat baterię ma wyładowaną. Nie ma to więc jak zapas w postaci telefonu :))) Dalsza część trasy mogła już tylko zachwycać. Zmiana krajobrazów, widoków, drogi, ludzie i ten padający śnieg. Już od dłuższego czasu czekam na zimę i trzeba przyznać, że przyroda rozpieściła mnie dzisiaj na maksa :). Niestety wraz z 9-tym kilometrem Jacek trafił na ścianę. Systematycznie więc wyhamowywaliśmy, aby chłopak mógł trochę odpocząć. Na ok. 10-tym km nawet podaliśmy mu glukozę na wzmocnienie, ale chyba nie wiele to dało i ostatecznie Jacek zdecydował, że poleci trasą na 15km i, że mamy lecieć be niego, że da sobie radę, a przy tym będzie miał szansę wypocząć. Patrząc na jego zmęczenie nie było wątpliwości, że dotychczasowe piaski musiały go nieźle zmęczyć – trasa technicznie i siłowo nie należała do prostych. Tym razem nie zaprotestowaliśmy i dokonaliśmy bolesnego podziału zespołu. Podział nastąpił tak blisko punktu żywienia, że z Jackiem jeszcze tam się spotkaliśmy. Ale nadal był przekonany o skróceniu trasy – nie namawialiśmy – czasami lepiej odpuścić niż na siłę się forsować. To było też miejsce, gdzie po raz ostatni widzieliśmy biegających (między innymi Ojlę, która nam nieco pomogła przy określeniu azymutu dalszej trasy – dziękujemy :) ). Dalsza część trasy była już niemal nudna – no prawie nudna, bo gdyby przyszło mi biec ją samemu, to byłoby krucho. Ale z Bogusiem to czas miło mijał – ten gaduła zawsze znajdzie ciekawy temat, albo jakąś porcję wspomnień, które słucha się niemal z zapartym tchem („niemal”, bo oddychać przy bieganiu przecież trzeba!). Czasami takie opowieści czy wspomnienia zmuszają do refleksji, to jest bardzo in-plus – przecież bieganie to doskonały czas na „trawienie” refleksji, nie? Bieganie tylko we dwóch i przy zerowej znajomości trasy to zawsze równa się problem przy rozdrożach. I rzeczywiście było kilka miejsc, gdzie straciliśmy po kilka minut. Przy jednym z tych miejsc, nawet pokusiliśmy się o telefon, który był wskazany na mapie, aby dopytać co dalej. Z pierwszym razem „4” pomyliłem z „9” i dodzwoniłem się do miłej Pani, która wydawała się być zdezorientowana. Ponieważ koniecznie chciała wiedzieć, dlaczego do niej dzwonię, to brnąłem dalej:
- A bo wie pani, zgubiłem drogę i chciałem zapytać co dalej. - A gdzie pan jedzie? To panu jakoś pomogę. - Ha! Właściwie to ja nie jadę, tylko biegam po lasach w okolicach Wawra… - O – to ciekawe, ale w tej sytuacji chyba panu nie pomogę…
Pewnie, że nie, bo skąd miałaby wiedzieć o tak kameralnej imprezie ;). Boguś gdy spojrzał na numer telefonu z kartki od razu stwierdził, że to może być także „4” – no i udało się dodzwonić do właściwiej osoby, które nas poinstruowała co dalej trzeba robić. Pozostałą część trasy nie trzeba było konsultować już telefonicznie, ale niektóre miejsca nas wyhamowywały – nie byliśmy do końca pewni, czy aby na pewno dobrze biegniemy. W niektórych miejscach ludzie spacerujący nieco nam pomagali – Boguś odpytywał, czy tu także inni biegli :))) 19-ty km przypomniał mi, że moje nogi mają, póki co, skończone możliwości: zacząłem odczuwać wszystkie te piaski, wydmy, podbiegi i zbiegi. Niby na 18-tym km posilałem się glukozą, ale problem nie leżał w wydolności czy zadyszce – po prostu wysiadały mi mięśnie ud. Ponieważ 19-ty kilometr był za rozdrożem, to nie miałem już innej opcji – trzeba było dokończyć już trasę o długości ok. 24,5km. Chyba to mi też dodawało jako takiego powera (oprócz Bogusia, który nadal szedł przez te piaski jak merol z napędem 4Motion!). Starałem się jednak walczyć z tą swoją słabością i utrzymywać tempo Bogusia, choć nie zawsze się to tak udawało jak bym sobie tego życzył. Na mecie chyba byliśmy ostatni. No może z małym wyjątkiem, ale ten wyjątek chyba ostatecznie nie dotarł. Duże uznanie i podziękowanie należy się więc organizatorom, którzy na tym mrozie dzielnie czekali na nas. Całkowity czas naszego biegu wyniósł przeszło 2 godziny i 50 minut – poczekali sobie trochę! Na parkingu pozostało już tylko wspomnienie po imprezie – zostały chyba tylko 3-4 auta. Ale miało też swoje dobre strony: dzięki temu zostaliśmy ukoronowani unikalnymi medalami (fotka w albumie). Załapaliśmy się także na ciasteczka, o ciekawym smaku – smakowały troszkę jak kakaowe bezy – pychota! :))) Na podsumowanie wypadałoby wyłuszczyć co fajne i co nie fajne było w imprezie. Ale tym razem nie zrobię tego. Wiele radości udało się z tej imprezy wycisnąć, i co tu szukać dziury w całym? Nawet ludzie byli nastawieni na czerpanie z tego przyjemności: nie było jakiegoś chorego pośpiechu czy jakiejś dzikiej rywalizacji. Ta impreza miała piękną duszę i wypada życzyć wszystkim aby tak pozostało również w innych edycjach, na które z radością się jeszcze wybiorę. Biorąc pod uwagę, że imprezę tworzą przede wszystkim ludzie, ich nastawienie, życzliwość czy uprzejmość, to śmiało mogę pogratulować wszystkim tej imprezy – była doskonała!
Od Wawerski Kross

21 listopada 2008

Brak deszczu...

Rano: pogoda jak z reklamy piwa „The Dog In The Fog”. Zakładałem jednak, że i tak pobiegnę, że w końcu może uda się pobiegać w deszczu. Ale stało się tak jak zawsze: wieczorem biegając nie miałem nawet szansy zwilżyć podeszew: chodniki suche już były na proch – wszystko to ten silny wiatr :) Mimo lekkiej poprawy pogody nie było jednak chętnych do biegania. Zrobiłem więc dyszkę w tempie BC1 (dziś 5:35), dorzuciłem osiem przebieżek, na koniec rozciąganie i wróciłem do domku. Niemal nudy! Ale nie przejmowałem się tym, bo w sobotę lecę na 25km w imprezie trochę biegackiej trochę InO (imprezy na orientację). Biegnę w grupie, więc na pewno będzie wesoło. Postaram się oczywiście dowieźć zdjęcia z imprezy i na pewno się nimi pochwalę ;) A na koniec muszę się pochwalić produkcją mojego syna: bazując jedynie na swoim pomyśle i pamięci (bo film widział) zbudował Wally’iego z klocków łączonych. Oto jego dzieło, z którego jestem dumny(!):

19 listopada 2008

Joanna Chmielewska - Lesio

Trafiło w moje ręce za sprawą reklamy radiowej, słuchowisko zrealizowane przez Polskie Radio na motywach powieści Joanny Chmielewskiej „Lesio” Jestem fanem tej pisarki, więc nawet przez chwilę nie zawahałem się, czy kupować czy nie. Zresztą od pewnego czasu staram się także odsłuchiwać nagrania Teatru Polskiego Radia, więc tym bardziej zapałałem sympatią do pomysłu posiadania takiej powieści w formie dźwiękowej. Wydanie zrobione na aktualną modę: książeczka + płyta. Książeczka posiada jedynie posłowie oraz opis osób, które grają główne postacie w tym słuchowisku – przynajmniej mi się tak wydaje, bo ostatecznie nawet tego nie czytałem. Ot kilka stron biadolenia, jak to się grało... No tak, ale chyba już zdradziłem się ze swoimi emocjami? No cóż, w zasadzie trudno ukryć aż takie rozczarowanie. Może właśnie dlatego, że książka pani Joanny bez dwóch zdań jest arcydziełem, jest kłębkiem poczucia humoru, którym zarażasz się mocniej niż jakąkolwiek inną chorobą! Czytałem ją wiele razy i za każdym razem ma uwab po pachy. Ten humor jest tak ciepły, że książkę najlepiej czyta się zimą, gdy za oknem szaleje burza śnieżna, gdy mróz trzaska szyby itd. A słuchowisko? Dla mnie po prostu marne! Faktem jest, że każdy z aktorów zagrał dobrze (jakoś szczególnie mnie nie wciągnęli), że oprawa dźwiękowa super (efekty specjalne bardzo dobrze dopracowane). Ale co z tego? Aranżacja została tak zrobiona, że wzbudziła (bo nie porwała!) we mnie AŻ jeden raz śmiech. Na krótko, ale się udało. Po za tym słuchowisko sprowadziło się raczej do fabuły czy akcji raczej niż prezentacji osoby Lesia, który tu jest głównym przyczynkiem wszystkich zdarzeń i który to jest sednem książki. Wiem, wiem – większość powie, że książka jest zawsze ponad wszystko. Ponad filmy, spektakle czy słuchowiska. Osobiście nie mogę jednak zgodzić się z tym stwierdzeniem. Wpadł mi w ręce ostatnio film (czy może nawet teatr?) polskiej produkcji na podstawie powieści Bułchakowa „Mistrz i Małgorzata” – książkę przeczytałem już kilkanaście razy a mimo to forma i aranżacja telewizyjna była mistrzowska! Wydaje mi się więc, że słuchowisko „Lesio” nie jest udane – ucieka od istoty i sedna książki tak daleko, że tylko Ci co czytali książkę mają szansę zrozumieć całe słuchowisko – w innym przypadku jest to tylko jakaś głupia i nędzna przygoda, której sensu nie idzie się dopatrzeć. Coś mi się zdaje, że nie zostawiłem na tym słuchowisku suchej nitki. Ale to jest moja opinia i chętnie się takimi dzielę z Wami, abyście nie musieli wydawać prawie 10 PLN na gazetę z płytą – słuchowisko marne a gazeta jeszcze bardziej (jest adresowana do kobiet, może dlatego nie umiem pojąć tego co tam piszą?). Jeśli jednak ktoś ma ochotę przekonać się osobiście o „walorach” lub walorach słuchowiska, to chętnie oddam w dobre ręce – proszę o kontakt.

18 listopada 2008

Pogoda pod psem..

Ależ ziąb! Wprawdzie termometr pokazuje 1,5 stopnia, ale wiatr jest na tyle silny i nieprzyjemny, że nawet biegnąć dziś w czapce i kapturze (taka dokładana kominiarka) nie było mi ciepło w głowę! Już byłem nawet pewien, że Ewa nie pobiegnie, a tu proszę! Stawiła się na wieczornym treningu :) Z Ewą zrobiliśmy 2,8km w lightowym tempie 7:01 min/km. Później nie biegłem jakoś dużo szybciej. Po niedzielnych wyczynach koniecznie chciałem dać odpocząć nogom. Zwłaszcza, że start w półmaratonie już za pasem! Zresztą przy takiej pogodzie nie ma co się spinać, bo o przeziębienie jest zbyt łatwo – a póki co dobrze się trzymam :))) Podczas samotnej części treningu napotkałem nawet jedną dziewczynę biegającą. W pierwszej chwili zdziwiłem się, że ktoś jeszcze biega w taką pogodę. Potem pozdrowiłem ją, jak to zwykli robić biegacze i ku mojemu zdziwieniu odpowiedziała! A trzeba tu przyznać, że dziewczyny rzadko odpowiadają na pozdrowienie (nie wiem czy jest to kwestia niewiedzy czy też uznania, że jest to forma zaczepki/podrywu?). Zresztą w taką pogodę to już chyba tylko prawdziwi biegacze biegają ;))) Na koniec dorzucam fotki z wczorajszych moim testów N95 – postanowiłem spróbować zdjęć nocnych. Pierwsze z nich robione w sposób standardowy, a drugie z nich w trybie nocnym. Oczywiście czas naświetlania jest odpowiednio wydłużony, więc fotka robiona przy aparacie wspartym o coś stałego (w tym przypadku: samochód):

Od Moje fascynacje
Od Moje fascynacje
Dorzuciłem także kilka fotek do albumu jesień - gorąco polecam :)

16 listopada 2008

KPN po raz drugi!

Coraz trudniej biega się po lesie. Oprócz korzeni i kamieni czających się pod liśćmi mamy teraz gałęzie, które bez liści łatwo już przegapić, aby po chwili poznać ich strukturę niemal komórkową! W planie było 18km, ale ostatecznie przez zmiany trasy wyszło 21,75km! To sprawia, że troszeczkę przeginam w tym tygodniu: reguła która mówi, że dystans powinno się zwiększać z tygodnia na tydzień o co najwyżej 10% niestety nie zadziałała. Czyli z 44km tygodniowo zwiększyło się na 49km – niby nie jest to jakaś wielkość drastycznie większe, ale trzeba pamiętać, że we wtorek miałem jeszcze dość ostry start! Słowem czuję ten tydzień w nogach i to dobrze :). A jak już jesteśmy przy XX Biegu Niepodległości, to okazuje się, że moje spostrzeżenia i wrażenia nie są jakoś odmienne od wrażeń innych. Rozmawiałem z jednym z biegających dziś po Kampinosie i okazało się, że tez kilka razy dostał łokciem, z czego raz zupełnie złośliwie – nie przypadkowo! A to już daje do myślenia… Dziś w KPN (Kampinoskie Przebieżki Niedzielne) pokonało 8 osób i dwa psy! W takiej grupie treningowej jeszcze nie biegałem! Było świetnie – dzięki takiemu obłożeniu można było co chwilę z kimś innym rozmawiać – to było całkiem sympatycznie :). Przy okazji poznałem kilka nowych osób (przynajmniej dla mnie :) ). Zaczęliśmy od rozgrzeweczki, która została częściowo utrwalona na fotografiach. Potem szybka decyzja kto się podpina do psa – oczywiście wyskoczyłem jako pierwszy :). W ten sposób to jeszcze nie startowałem: pierwsze (jakieś) 200m przebiegłem w tempie sprintu, robiąc tempo 3:02 min/km! Trzeba przyznać, że nigdy nie zaczynałem treningów od przebieżek ;))) Na szczęście to trwało tylko chwilę, po której psy zaczęły już biec równomiernie. Przy 10km nastąpiła zmian i oddałem psa Justynie. Trochę szkoda, bo dobrze mi się biegło z tym zwierzaczkiem. Inni jednak też chcieli, a psów nie było za wiele ;)) Od tej pory biegło się już dużo ciężej. Trzeba przyznać, że jednak taki pies pomaga w bieganiu! Siły topniały mi błyskawicznie. Już na 14-tym km miałem ochotę stanąć i się gdzieś położyć aby odpocząć. Wtedy myślałem, że jest to tylko taka chwila słabości, ściana, czy takie tam. Że po jakimś kilometrze wezmę się w garść i znowu pójdzie jak z płatka. Moment ten jednak nie nastąpił, a ja coraz mocniej odczuwałem mięśnie ud – ich zmęczenie. Pod koniec jeszcze wyszła mała korekta trasy (jakieś 2km więcej) i to mnie już zupełnie przybiło – nie byłem nastawiony na dłuższą trasę i ciężko to moja głowa akceptowała. Do „mety” dobiegłem więc jako ostatni z lekkim jeszcze opóźnieniem. Chyba nie muszę dopowiadać, że widok aut mnie uskrzydlił. Grupa zresztą była dobrze rozbawiona, więc bardzo szybko wypracowano coś co można było nazwać „konkursem pompek”. Zaczęło się od Miodzia (a jakże by inaczej). On machnął 50 sztuk, potem zrobił instruktaż robienia pompek na miliony sposobów, z których nigdy nie zdawałem sobie sprawy. Inni zaczęli próbować i tak to się zaczęło. Dzięki Dżastin chyba wszyscy robili pompki – nawet i ona – a ubawu przy tym było co nie miara! Nawet prawie zmusiła przejeżdżającego pana rowerem, który de facto zrobił nam fotkę, do robienia pompek :)))) Część tych fotek także jest w galerii z dzisiejszego biegu (a trzeba dodać, że wyjątkowo dużo fotek powstało!). Ech, troszkę to wszystko chaotyczne, ale to pewnie kwestia zmęczenia… Zapraszam więc przynajmniej do obejrzenia fotek:

15 listopada 2008

Na jesienną słotę - tylko bieganie!

Szaro, buro, mokro, zimno i wietrznie – taka dzisiaj aura. Normalni ludzie (na przykład ci nie biegający :) ) siedzą i smęcą „co za pogoda – zupełnie nic się nie chce!”. Dlatego też nie ma to jak poranny trening! Wiem, wiem – nie każdy jest na tyle uparty, aby w sobotę zerwać się o 6:00 rano i wygotować się na trening w takiej aurze. Zysk z takiego treningu jest jednak niemierzalny! Super samopoczucie, super humor, wiele energii i słońca wewnątrz – a cóż więcej chcieć dnia dzisiejszego? Chyba jeszcze gorącej herbatki z cytryną, ale o to zadbała już moja kochana połowa :))) Dzisiejszy trening jednak mnie nieco rozczarował. Szczęśliwie to nic wielkiego, ale poczułem jakiś niedosyt. Gdy wychodziłem padał deszcz i to całkiem przyzwoicie. Liczyłem na to, że pogada tak do końca mojego biegania, ale już pod koniec pierwszego kilometra okazało się, że deszcz przestał we mnie trafiać – dokładnie jakby mnie próbował znaleźć, ale cały czas mu uciekałem. Średnia z trasy to 5:30 – nie za duże tempo, a jednak deszcze już mnie nie odnalazł… Troszkę szkoda! A jak już jesteśmy przy statystykach biegania, to pozwolę sobie przedłożyć kilka innych, raczej niecodziennych statystyk: - Na wszystkich biegających (wliczając również nordic-walkujących) tylko jeden nie odpowiedział na pozdrowienie (a było ich ok. 7-9!), - Na wszystkie napotkane psy, tylko jeden szedł na smyczy! (a tych także spotkałem dość dużo) Obydwie statystyki coś jednak łączy (jeśli już tak szukamy powiązań): gość, który nie odpowiedział na pozdrowienie biegł z psem, który nie był uczepiony na smyczy. To tak trochę z przekąsem i trochę z humorem. Ale jeśli chodzi o fakty, to trzeba przyznać, że coraz mniej ludzi dba o stosowne przypilnowanie psów. To tak jakby biegający i jeżdżący na rowerach byli intruzami i w dziwny sposób łamali prawo!? Dlaczego biegając po wale mam cały czas biec z sercem na ramieniu, że za chwilę mnie jakiś kundel złapie za nogę, albo nie daj Boże, za ścięgno Achillesa? Zdaje się, że właściciele pupilków zbyt mocno obdarzają swoje pociechy zaufaniem, które może kiedyś zgubić… zwłaszcza biegaczy lub rowerzystów. Od dziś zamierzam mieć zawsze przy sobie gaz pieprzowy – nie będę ryzykował swojego zdrowia, na rzecz głupoty czy bezmyślności właścicieli zwierząt.

13 listopada 2008

Moje proste nogi!

Dziwnie się czuję, gdy słyszę takie stwierdzenia:
Wiesz co? Nogi ci się wyprostowały! Że jak? No oglądałam zdjęcia i muszę powiedzieć, że nogi masz dużo prostsze niż poprzednio…
Pewnie gdybym był kobietą to bym się zachwycił, ale będąc facetem nie bardzo wiem co o tym mam myśleć. Faktem jest, że wybiegałem już przeszło 1200km,więc pewnie nogi też miały szansę się nieco wyrzeźbić, ale czy to ma jakieś znaczenie u faceta? Trudno mi powiedzieć. To jednak usłyszałem od siostry i chyba poczułem się nieco zagubiony… Dziś pierwszy trening po intensywnym starcie. Trzeba przyznać, że zaniedbałem rozciąganie po bieganiu i dziś mocniej niż zwykle czułem, że biegałem dwa dni temu. Zacząłem więc od solidniejszej rozgrzewki, trwającej ponad 50 minut. Jako, że moje nóżki (ponoć proste!) zrobiły świetną robotę dwa dni temu – należała się im solidna rozgrzewka przed bieganiem. Dziś w planie było po prostu 8km. Ewa zgodziła się jeszcze rano na trening, Grześ zaś poinformował, ze musi się wybrać do lekarza na badania: utrzymujące się od pewnego czasu osłabienie należy zweryfikować. Z Ewą zrobiłem więc niecałe 3km w tempie 7:08 (coraz lepiej!) a potem ja zrobiłem 6km w tempie 5:29. Tempo pewnie byłoby dużo większe gdyby nie zadzwonił Boguś. A dobrze że zadzwonił, bo miałem takie ciśnienie na wcześniejsze ukończenie treningu, że pewnie bym się nieco zamęczył pędząc tak. Tym razem na koniec treningu przyłożyłem się z rozciąganiem. Zrobiłem także kilka ćwiczeń siłowych i z wielką satysfakcją wróciłem do domu. Nadmienić jednak trzeba dzisiejszą osobliwość biegania: dziś każdy, którego pozdrowiłem odpowiedział pozdrowieniem! To było bardzo miłe i budujące! Widać nie wszyscy jeszcze zdziadzieli i jest światełko w tunelu, że tradycja ta i zwyczaj nie zanikną. Z tej okazji wypiłem dziś jedno piwfko i doświadczyłem lekkiego odlotu! Chyba się nieco odwodniłem ostatnio, że jedno piwo tak na mnie działa…
Na koniec dorzucam więc fotkę zrobioną z auta:

12 listopada 2008

Aktualizacje

Jako informację o aktualizacjach chciałem dodać, że strony z moimi startami i rekordami zostały uzupełnione o wczorajszy start, tym bardziej, że życióweczka zaliczona! :)
Czyli:
oraz

11 listopada 2008

XX Bieg Niepodległości

Ostatnie dni dały mi trochę popalić – wczesne wstawanie, późne chodzenie spać. Nie miało to jednak przeszkodzić w udziale w XX Biegu Niepodległości organizowanego w Warszawie. Prawdę mówiąc bardzo czekałem na tę imprezę, bo rok temu podobała mi się i chciałem to wrażenie jeszcze raz odczuć. Wstałem tym razem o 8:00 – musiałem odespać wczorajsze podróże po całej Polsce (pobudka była o 3:15!). Skoczyłem niemal od razu do kuchni pamiętając, że śniadanie przed biegiem jest nie bez znaczenia i warto je dokładnie przemyśleć. Starałem się także pamiętać, że wstałem później o jakieś 30 minut niż planowałem, więc czasu na myślenie wiele nie było. Można dostać myślo-pląsu od takich wykluczających się opcji. Postanowiłem więc znowu pójść na żywioł: wyjąłem z lodówki wszystko co mogło nadawać się do zjedzenia, całe pieczywo z chlebaka, robiąc w międzyczasie herbatę – niemal jak na reklamie kremu Nivea – tyle, że zdecydowanie bardziej byłem wydajniejszy i szybszy :) Ostatecznie z tego zamieszania wyszły kanapki z bułki przyprawione pasztetem. Nie najgorzej. Herbatę zakrasiłem cytryną, cukrem (pomyślałem, że kilka węglowodanów dziś się przyda) i zabrałem się do jedzenia. Oczywiście tak chciałem aby to wyglądało, ale praktyka jak zwykle nieco weryfikuje tego typu plany. Dzieciaki zdążyły już wstać i się bardzo dobrze i szybko przebudzić. Oznaczało to robienie jeszcze miliona rzeczy dodatkowych, choć efekt końcowy został osiągnięty tak jak planowałem: śniadanie zjadłem. Po śniadaniu zrobiłem szybką rozgrzewkę, korzystając ze swojego sprzętu rehabilitacyjnego oraz robiąc w domu ćwiczenia, które wymagają położenia się na podłodze tudzież na ziemi. Resztę miałem zrobić już na linii startu. Spakowałem się i przygotowałem na bieganie z moim nowym plecaczkiem. Był wypełniony częściowo wodą, bo zostało jeszcze po niedzielnym bieganiu i miał stanowić awaryjne wyposażenie biegacza. Dorzuciłem cieplejsze ciuchy, które miałem włożyć po biegu i ruszyłem do Wilanowa, gdzie byłem umówiony z chłopakami. W stronę Wilanowa dojechałem wręcz błyskawicznie – ok. 30 minut! Zauważyłem nawet, że przyjechałem równo z Bogusiem. On tego nie zauważył, więc bardzo szybko wykorzystałem to aby przestraszyć chłopaka stukając rozpaczliwie w dach jego auta – to zawsze działa – nawet na mnie :))) Chwilę później przyjechał Jacek z kolegą i mogliśmy ruszyć w kierunku startu, czyli na Nowy Świat. Pod dawną Giełdę Papierów Wartościowych dojechaliśmy szybko i bez problemu. Dzięki temu wysiadając z samochodu mieliśmy jeszcze 1 godzinę i 40 minut do startu. Na niedługo przed startem okazało się, że start opóźni się o 10 minut, więc ostatecznie było prawie 2 godziny do startu. Czas nam jednak upłynął bardzo miło. Najpierw musieliśmy dość do pomnika Kopernika, tam mieliśmy spotkać się z resztą załogi karczewskiej oraz z moim wiernym kibicem wzbogaconym o drugą osobę kibicującą. Agnieszka, moja kibicka, została szybko przeszkolona z robienia zdjęć a po ok. 20 minutach w końcu wszyscy byli w komplecie. Komplet był tak liczny, że nie udało mi się zapamiętać wszystkich imion, ale te które pamiętam wymieniam: Boguś, Leszek, Kuba, Kasia, Jacek i jeszcze dwóch, których już nie zdołałem zapamiętać (co jest typowe dla mnie, niestety). To dokładnie jak z koleżanką Agnieszki – bardzo sympatyczna, ale imię mi umknęło daleko hen w najdalsze zakamarki mojego niezgłębionego umysłu! Naszą rozgrzewkę zaczęliśmy więc od zdjęcia grupowego. W pierwszej chwili śmiałem się z Agnieszki dlaczego tak dużo pstryka tych fotek, ale gdy je obejrzałem stwierdziłem, że miała rację – lepiej zrobić więcej, to będzie z czego wybierać: rzeczywiście parę fotek nie złapało ostrości. Po tym nastąpiło przebieranie, które Agnieszka próbowała udokumentować a następnie od razu rozgrzeweczka. Nie było łatwo, bo tłum skutecznie i ustawicznie się zagęszczał, więc część ćwiczeń nie można było zrobić, aby kogoś nie trafić np. łokciem. Część z tej rozgrzewki także została udokumentowana :) To co mnie uderzyło jeszcze przed startem to dziwne zachowanie tłumu. Ludzie, którzy przechodzili koło nas zachowywali się jakby nas nie widzieli, przepychając się wręcz na maksa! Przy pierwszych tego typu zdarzeniach stwierdziłem, że to przypadek – każdemu się tak zdarza w końcu, ale po czwartym i piątym razie to zaczęło być już nie tylko irytujące i zastanawiające! W końcu miałem czerwoną koszulkę na sobie, więc trudno było przeoczyć chociażby moją osobę… Ostatecznie nie przejmowałem się tym i stwierdziłem, że może po prostu wybraliśmy niezbyt szczęśliwe miejsce i to wszystko. Rozgrzewka przedłużyła się, bo start opóźnił się o 10 minut. W zasadzie nie słyszałem dlaczego, ale tłum przed dwunastą tak się zagęścił, że ledwo można było podskakiwać w miejscu. Ostatnie kilkanaście minut staliśmy więc bez większego ruchu, użerając się z dziwnymi ludźmi, którzy za wszelką cenę chcieli przejść koło nas, zapominając całkowicie języka nie tylko u ustach, ale i w przysłowiowej dupie: nie raczyli nawet użyć słowa „przepraszam” tylko na siłę napierali, bo ONI MUSZĄ PRZEJŚĆ – kolejny element, który mnie zniesmaczył, choć starałem się bardziej skupić na rozmowie ze znajomymi, niż bydlęcym zachowaniom niektórych elementów z tłumu… Start zaczął się od falstartu. To ciekawy początek. Nie wiem dlaczego tak wyszło – do nas docierały już tylko strzępki głosu z głośników. Tuż przed startem nie widzieliśmy już nawet ekranu, bo był przysłaniany balonem, z którym walczono, choć ostatecznie chyba nie udało się go postawić do pionu. Drugi strzał, rzut oka na ekran – tak, teraz rozpoczął się bieg. Ustawiliśmy się wcześniej w okolicy pacemaker’a na 50 minut, ale nawet ja robiąc 48 minut nie spotkałem go już później ani razu (nawet nie był w zasięgu mojego wzroku!). Do linii startu szliśmy 2 minuty – ci dalej pewnie jeszcze dłużej, ale już na starcie żałowałem, że wystartowaliśmy z samego końca – byłoby pewnie nieco luźniej. Boguś chciał koniecznie robić życiówkę. Ja nie byłem nastawiony zbytnio na życiówki, ale postanowiłem, że go podprowadzę tak daleko jak się da. Plan był prosty: 48 minut! Pierwsze kilkaset metrów tłum bardzo ładnie biegł, bo w tempie niemal 4:30 – nawet nie trzeba było za mocno wyprzedzać. Nastawiliśmy się też, że w okolicach pierwszego kilometra rozluźni się, i będzie można już mniej się męczyć przy „zygzakowaniu” biegnących wolniej. Niestety pierwszy kilometr nie przyniósł ulgi. Ani drugi, ani trzeci, ani… W zasadzie cały czas tłum był bardzo gęsty i trudny do opanowania, gdy się chciało biec szybciej niż on. Co gorsza: ostatni kilometr zwężył się drastycznie i dzięki temu na ostatnim kilometrze było jeszcze ciaśniej niż na pozostałej części trasy. Więc gdy już chciałem (na ostatnim kilometrze) przyśpieszyć, było to niemal niemożliwe: co wyskoczę do przodu, to ktoś mnie przyblokuje, gdy go ominę (często drugą stroną), to znowu ktoś mnie wyprzedza. I tu warto dodać dość istotną rzecz: gdy ktoś chciał mnie wyprzedzić ustępowałem drogi – niestety bardzo rzadkie zjawisko. Mnie to spotkało zaledwie raz na całej długości trasy! W zasadzie powinienem napisać, o tym jak się biegło, że Boguś lekko odłączył się piątym kilometrze, o perypetiach Kuby itp., ale w tym roku atmosfera biegu było rzeczywiście dużo ważniejsza – szkoda tylko, że w negatywnym tego słowa znaczeniu :( Pierwsze kilometry zawsze są ciasne i często zdarza się, że wyprzedzamy i jesteśmy wyprzedzani. Nie często (a po moich kilkunastu startach mam prawo tak twierdzić) jednak zdarza się tak, że osoba nas wyprzedzająca na „do widzenia” daje nam zdrowego kuksańca z łokcia, jakby chciała powiedzieć „z drogi śledzie, bo król jedzie!”. Na początku spisałem to na domenę pierwszego ciasnego kilometra, ale gdy na drugim kilometrze nadal dostawałem kuksańce (ciekawe czy będę miał siniaki?) to przestawało to być już takie normalne i akceptowalne. Pod koniec drugiego kilometra, gdy wyprzedzałem gościa (oczywiście nie przywiązałem wagi do jego numeru startowego, choć powinienem!), ten nagle skoczył do przodu jakby za wszelką cenę nie chciał dopuścić, że go ktoś wyprzedza, przez co delikatnie trąciłem go łokciem. Zacząłem się więc odwracać w jego kierunku, aby go przeprosić za „stłuczkę”, ale nim zdążyłem przekręcić głowę, gość w nerwie odwinął mi tak, że aż poczułem uderzenie na wylot mojego mięśnia! Oszołomiony tą sytuacją byłem tak bardzo, że to co zamierzałem po prostu zrobiłem: rzuciłem „przepraszam”, choć od razu tego żałowałem – powinienem mu raczej powiedzieć „przepraszam, chamie!”… Niestety po raz pierwszy spotykam się aż z takim chamstwem podczas biegania. Niezwyczajny takich sytuacji byłem wielokrotnie potulny jak baranek i tłumaczyłem sobie tylko „to przecież przypadek!”. Finish także był bardzo niesmaczny - odpuściłem sobie niemal zupełnie! Gdy tylko przyśpieszyłem do swojego sprintu (jaki zwykłem ostatnio uskuteczniać) nagle okazało się, że inni także chcą powalczyć – i w tym akurat nie ma nic dziwnego – tak to już jest. Ale dlaczego każdy z nim postanawiał powalczyć tylko w drodze nieuczciwej rywalizacji skutecznie zabiegając mi drogę, to tego kompletnie nie potrafiłem sobie wytłumaczyć!? Za metą pojąłem, że biegłem jak ostatni naiwniak i że nie bardzo pasowałem do tej brutalnej (bo chyba już czas nazwać to po imieniu) imprezy. A może to po prostu ludzie nie bardzo pasowali??? Kolega, gdy mu opowiadałem o tym stwierdził krótko i obrazowo: „to warszawiacy (ta mała litera to nie błąd!) – tak jak jeżdżą po ulicach tak i biegają!”. I chyba coś w tym jest! Oczywiście chcę tu podkreślić, że jest to pewnego rodzaju przerysowanie, ale druga strona medalu, to to, że po raz pierwszy spotykam się aż z taką agresywnością biegających. Nawet Human Race czy Run Warsaw nie sprawił mi takiego zawodu jak ta impreza. Wszystko więc wskazuje, że imprezę zapamiętam tak mocno jak chciałem – tyle, że wspomnienia nie do końca będą fajne. A jeśli już mówimy o fajności, to żeby nie było, że jestem klasyczną marudą: czas opowiedzieć co mi się podobało.

  • Przede wszystkim to, że byliśmy w większej grupie – jest to niezwykle miłe i pozwala przymknąć oko na inne niedociągnięcia organizatora czy biegaczy.
  • Profil trasy, który sprawia wrażenie, że biegnie się cały czas z górki (choć do końca tak nie jest).
  • Niezwykła oprawa imprezy, która zachwyca swoim rozmachem i pomysłowością. (W tym roku) ciekawy (bo nie do końca sprawny) system powiadamiania o wynikach – w przyszłym roku powinien już lepiej zadziałać :).
  • No i nie można zapomnieć o kibicach. Jak zwykle nie zabrakło ich i wielu z nich kibicowali bardzo dzielnie i dodawali otuchy i sił.
  • Dużo lepiej także w tym roku zachowali się kierowcy, którzy mieli jeszcze trudniejsze zadanie (tłum ciągnął się kilometrami!), a mimo to nie było słychać jakichś głupich dyskusji z policją, krzyków, trąbienia czy innych.

Jest jeszcze satysfakcja osobista w postaci rekordu życiowego, tj. 48:09 (zmierzony przeze mnie czas wyniósł 48:08, a odległość z pulsometru: 10,31 – to te bieganie zygzakiem :) ). Do realizacji planów zostaje więc tylko zaliczenie półmaratonu (bo nawet narzutu czasowego nie zakładałem żadnego). że w zeszłym roku tę samę trasę zrobiłem w czasie 1:08:00(!). Do tej satysfakcji osobistej chętnie dopiszę obecność Agnieszki – muszę przyznać, że dzielny z niej kibic i doskonale poprawia nastrój – chętnie widuję ją przed linią startu :))) I na koniec jeszcze mała dygresja dotycząca bólu gardła. Pisałem już wcześniej o moich metodach na bolące gardło i miałem okazję przetestować je ponownie. Otóż wczoraj wstając bardzo rano odczułem potworny ból gardła. Nie bardzo wiedziałem dlaczego, ale powód był najmniej ważny. Nazajutrz miałem biegać i trzeba było z gardłem zrobić porządek. Bazując więc na moich doświadczeniach od razu łyknąłem Gripex’a i tak ruszyłem w Polskę. W godzinie 16:00 zaopatrzyłem się w nowy zestaw tabletek (także Gripex, tyle że Max) i jeszcze dwa razy tego dnia zażyłem. Dziś rano gardło już tylko ćmiło, ale nie zrezygnowałem z kuracji i zażyłem znowu Gpripex’a. Podczas biegu gardło już zupełnie nie bolało! Oczywiście teraz na wieczór lekko odczuwam, więc kuracji jeszcze nie przerywam (powinna trwać minimum dwa dni), ale gardło nie było już przeszkodą ani w bieganiu, ani w normalnym funkcjonowaniu. Odsyłam więc jeszcze raz zainteresowanych do artykułu o bólu gardła, a tymczasem zapraszam do obejrzenia albumu z biegu (a właściwie głównie sprzed biegu :) ) – kliknij na fotografię aby obejrzeć więcej fotek:

9 listopada 2008

Kampinoskie bieganie

Godzina 5:30 zerwałem się na równe nogi. Tak naprawdę to nogi sobie radziły z tym wstawaniem doskonale, ale błędnik był jeszcze zupełnie gdzie indziej i drogę do toalety wykonałem trochę jak trafiony meserszmit – to cud, że po drodze nie ściągnąłem wszystkich fotografii ze ściany (a do toalety mam kilka ładnych metrów!). Pobyt na kibelku pozwolił odzyskać władanie nad całością ciała i ruszyłem do kuchni. Tam spojrzałem na pustą i wysprzątaną kuchnię, wyjrzałem za okno, gdzie ciemności panowały cały czas nieprzejrzyste i zadałem sobie egzystencjalne pytanie: „Czy ja jestem normalny? W środku długiego weekendu zrywam się w środku nocy aby pobiegać!” Od razu zaczął mnie dręczyć jakiś niepokój, że chyba lepiej nie zastanawiać się teraz nad tym i trzeba szybko zjeść śniadania, tak aby o godzinie 8:00, jak już wystartuję do biegu, po śniadaniu zostało tylko wspomnienie. Mój rentgenowski wzrok przebił się nawet przez metalową folię, pod którą spoczywała pyszna szarlotka. Mózg troszkę beze mnie podjął decyzję, że na śniadanie zjemy (tzn. ja i mój mózg) tenże właśnie ukryty przysmak popijając Powerade’m aby dopełnić się izotonikami. Okazało się, że jestem niewolnikiem mózgu, bo choć pomysł nie bardzo mi się podobał, to jednak na tyle zapanował nad moim ciałem, że ręce już pracowały nad przygotowaniem wysoce skomplikowanego śniadania. Aby się nie dręczyć tym rozdwojeniem mojego ego, poddałem się znowu potulnie jak baranek temu co wyrabia mój mózg z moim ciałem. W tan sposób spożyłem dwa wielkie kawałki szarlotki i prawie cała butelkę Powerade’a. Z początku czułem się świetnie, bo trudno nie czuć się dobrze po tak pysznej szarlotce. Mój żołądek jednak miał własne zdanie na ten temat. Co jest???!!! Każdy z elementów moje ciała funkcjonował niezależnie i każdym miał coś innego do powiedzenia! Wydałem komendę RESET i odzyskałem panowanie nad całym moim ciałem i zacząłem rozgrzewkę. Rozgrzewka szła całkiem nieźle, ale już w okolicach 6:40 okazało się, że żołądek zgłosił pewne postulaty i wyraził swoje niezadowolenie z paskudnie przedziwnego śniadania, które wetknąłem mu jeszcze przed szóstą. Niektóre ćwiczenia musiałem więc modyfikować, bo protest czasami przybierał bardziej wyraziste formy i robiło się już całkiem nieprzyjemnie. O 7:00 z radością odpuściłem sobie rozgrzewkę i przechodząc obok łóżka zapragnąłem tam wrócić i pozostać aż do czasu jak dzieci mnie kompletnie (znowu) dobudzą. Żołądek oczywiście wykorzystał nadarzającą się sytuację i od razu wyraził swoje zadowolenie z takiego pomysłu – to była najcięższa chwila dzisiejszego poranka. Oczami już widziałem nawet siebie w tym łóżku i żołądek aż się uśmiechnął na tę wizję. Dokładnie jakby się czas zatrzymał a ja patrzyłem na to łóżko jak na schabowego po trzech miesiącach odchudzania! Ostatecznie jednak wygrałem i ruszyłem się ubierać. Dziś miałem biegać przecież w Parku Kampinoskim z Jangiem i Mbucz’em oraz dwiema sukami husky: Szarą i Nuką. Byłem prawie przygotowany: plecak napełniony wodą, ciuchy wyprane, miejsce dojazdu wyznaczone w nawigacji. Dzięki temu 7:15 udało się wyjść z domku z pełnym ekwipunkiem. Wsiadałem do auta i ruszyłem. Dojechałem jako pierwszy. Zrobiłem sobie więc jeszcze troszkę dodatkowej rozgrzewki. Świeże powietrze rozjaśniło mi umysł i przypomniałem sobie jeszcze kilka ćwiczeń, które warto było zrobić przed tak długim biegiem. Tuż przed ósmą przyjechał Mbucz a kilka minut później Jang. Dokończyliśmy rozgrzeweczkę i zachwycając się słoneczkiem, które zaczęło się przebijać przez drzewa i zapowiadało śliczną pogodę, ruszyliśmy: ja na początku bez psa – tak wszelki wypadek. I rzeczywiście psy wyrwały jak na sprincie. Nie biegałem z nimi pierwszy raz, więc wiedziałem, że początek może być ostrzejszy, więc brałem poprawkę na ten fakt. Trzymałem się więc delikatnie za chłopakami starając się biec równomiernie. Psy jednak ustabilizowały się już pierwszych 500 metrach i było ok. Krajobraz jaki tam zastałem można nazwać tylko tak: „zaawansowana jesień”. Widać, że na śnieg jeszcze za wcześnie, ale i z drugiej strony jesieni prawie już nie ma. Nie jest już tak kolorowo, a drogi pokryte gruba warstwą liści – trzeba było uważać na co się stąpa! Słońce jednak podkręcało jeszcze tę końcówkę jesieni i mimo wszystko trzeba stwierdzić, że wyglądało to wszystko przepięknie! Jang obcykany był w lokalnych atrakcjach tak bardzo, że nawet przewodnicy mogliby się uczyć od niego. Miałem wrażenie, że zna tu każdy kamień, ba! Nawet jego historię! Po kilku takich opowieściach zaczęło mi się to wszystko mieszać w głowie, ale i tak fajnie się tego słuchało. Od 9-tego kilometra Szara przełączyła się z Mbucza do Robsika – dla niej to pewnie nie miało większego znaczenia. Ja nieco z obawą natomiast się przepinałem. Okazało się, ze niepokój był niesłuszny – Szara biegła bardzo ładnie i równo. Dzięki temu przez wiele kilometrów nie czułem, że jestem podpięty do niej. Mniej więcej w połowie drogi wbiegliśmy do wsi Sieraków (chyba!). Jang stwierdził, że jest to wieś „burków”. Zrozumiałem, że będzie nieco psów ujadać, ale nie wiedziałem, że aż tak bardzo! Niemal w każdym domu/posiadłości było 3-5 psów. A bywały i domy gdzie tych psów było tyle, że nawet ciężko było policzyć! Najciekawsze było to, że wiele psów wyglądało wręcz na zabójców, jakby ludzie strzegli w swoich domach jakieś potężne skarby! Byłem oszołomiony ilością „burków” (myślę, że „burek” to taki psi chwiej, który nie do końca nawet rozumie na kogo i po co szczeka). Co ciekawe były nawet psy biegające luzem i sadzące się za nami. Faktem jest, ze nawet miałem gaz pieprzowy, ale biegłem z innymi psami i użycie go było wielce ryzykowne. Poza tym okazało się, że to typowe psy obronne: najpierw zaczepiają a potem trzeba je bronić. Pod koniec tej wsi zauważyłem jeden dom, gdzie nie zauważyłem ani jednego psa! Już miałem wyć z zachwytu, gdy dojrzałem kota, który stał na straży domu i ni to warczał ni to miałczał groźnie, jakby chciał powiedzieć: „może psa tu nie ma, ale nie radzę ryzykować!”. W pierwszej chwili zgłupiałem, bo obraz był wręcz osobliwy i nie uwierzyłem w niego od razu, ale po chwili rżałem ze śmiechu. Po pierwsze, bo koty obronne to rzadkość (choć już widywałem takie), a po drugie, z powodu znaku ostrzegawczego jaki ostatnio widziałem na spacerze gdzieś na Tarchominie: Pod koniec drogi zgubiliśmy na chwilę szlak, ale to wyszło dla psów na dobre – znalazły całkiem niezłe pokłady wody, więc mogły się posilić. Przez las na skróty odnaleźliśmy nasz szlak i z czasem 2:03 zakończyliśmy naszego (dokładne!) 20km :))) Napoiliśmy psy, porozciągaliśmy się i rozjechaliśmy do domów. Oj nie ma to jak bieganie w towarzystwie! Cieszę się, że nie tylko ja uprawiam „sporty ekstremalne” ;))) Dorzucam mapkę ścieżki:

8 listopada 2008

Mamo, ja wiariat!

Zakupiłem w końcu gaz pieprzowy. Czemu aż tak radykalnie? Zasadniczo z powodu coraz częściej biegających psów bez kagańców i smyczy. Odpowiedzialność właścicieli pupili jakoś topnieje, a że ja już nie raz byłem pogryziony przez psa, to wiem czy to kosztuje i nie zamierzam tak dobrowolnie się poddawać. Na razie gaz leży na półce, bo cały czas zapominam o nim – muszę sobie wyrobić jakiś odruch w pamięci, aby to jednak zabierać. Jak to mawiają: strzeżonego Pan Bóg strzeże… Dziś oczywiście też zapomniałem gazu, ale że biegałem o godzinie 10:00, to mało było tak dwuznacznych sytuacji. Wspaniałym tez to było, że o tej porze spotkałem wielu biegających. Muszę przyznać, że jest to miłe. Nawet to, że jeden z nich mnie wyprzedził :) To jednak nadal jest to jakiś taki mój kolega po fachu i fakt, że inni też się męczą w podobny sposób sprawia, że odczuwa się pewnego rodzaju więź z nimi. Dziś więc zrobiłem 8km wraz z przebieżkami 8x20s. Jako, że biegałem bez śniadania, to trzeba przyznać, że przebieżki nieco ciężko się biegało, ale nie dbałem specjalnie o to – robiłem dłuższe przerwy między nimi i było super. Podczas biegu obdzwoniłem znajomych z zapytaniem czy ma ktoś ochotę przejechać się jutro rowerem podczas mojego wybiegania. Od wszystkich dostałem odpowiedź odmowną. Cechą charakterystyczną było także słowo „zimno”. Z początku stwierdziłem, że każdy szuka wymówki, ale gdy dotarło do mnie, że każdy z osobna użył tego słowa, to nie wyglądało to już tak prosto. Przecież się nie zmówili?! I tak sobie biegałem myśląc o tym. Dotarło do mnie, że Oni mają przecież rację. Ja zaś, wygląda na to, że jestem trochę jednak szalony. Normalny człowiek w taki dzień nawet do sklepu nie chce wyjść, a cóż dopiero pobiegać lub wyjść na rower? Podzieliłem się swoimi przemyśleniami z żoną i ta stwierdziła krótko: „przecież ty uprawiasz sporty ekstremalne!”. W zasadzie potwierdziło to moje przypuszczenia, choć chyba na początku nie do końca w to wierzyłem. Partnera do biegania postanowiłem więc szukać tam gdzie więcej takich wariatów jest podobnych do mnie: fora internetowe. Nie wiem czy nie za późno zacząłem, ale to jeszcze dziś pewnie się okaże. Decydującym może być niestety długi weekend – ale poczekam jeszcze chwilę… W tymczasem przedstawiam humor z cyklu spolszczania słów angielskich (zaczerpnięty z prezentacji Microsoft):

7 listopada 2008

Ziąb!

Brrrr! Co za ziąb! Dziś wieczorem temperatura spadła już do 4 stopni. A do tego jeszcze ten nieprzyjemny silny wiatr! Paskudztwo. Jako, że dziś zanabyłem bieliznę i spodnie do biegania w sklepie Tchibo, to postanowiłem, w obliczu tejże pogody, wypróbować ciuchy jeszcze dzisiaj. Zanim jednak wyszedłem na biegania zegarek pokazywał już 22:15 – już dawno tak późno nie biegałem… Dzień dzisiejszy jednak ogólnie był bardzo wyjątkowy, więc oprócz nowej porcji ciuchów do biegania, wybiegłem dziś z pulsometrem. Od wakacji biegałem z nim może ze trzy razy. Postanowiłem, że dziś się będę oszczędzał i postaram się pilnować, aby pobiec w zakresie pierwszym. Jednak długo tego sprzętu nie używałem i pomyliłem sygnały przekroczenia dolnej granicy z sygnałem przekroczenia górnej granicy zakresu. Stąd tez przez prawie 2km biegłem tak wolno, że puls cały czas był poniżej zakresu pierwszego (w Polar’ze jest to drugi zakres). Gdy się zorientowałem, że ten dźwięk powinien mnie zachęcić do przyśpieszenia to ruszyłem z kopyta. Wtedy okazało się, że potrafię biegać w pierwszym zakresie z prędkością 5:15-5:30 min/km! Okazuje się więc, że moje dotychczasowe treningi oparte jedynie na tzw. słuchaniu organizmu były takie jak powinny być – to tylko mi się wydawało, że lekko się zarzynam. Mimo więc takich perypetii z prędkością biegu, udało się wykręcić tempo grubo poniżej 6:00 – słowem: super. Gdy dodamy do tego ponad godzinną rozgrzewkę przed biegiem, to cóż nam więcej trzeba? :))) Chyba tylko stwierdzenia, że ciuchy wydają się być ok (jak na pierwszy trening to jeszcze trudno coś powiedzieć)…

5 listopada 2008

Rocznica blogowania!

I właściwie to już zbierałem się spać, gdy zdałem sobie sprawę, że dziś jest rocznica rozpoczęcia mojego blogowania! Muszę przyznać, że już dłuższy czas czekałem na ten dzień, choć jak zaczynałem, to zastanawiałem się, czy wytrwam chociaż jeden miesiąc! Blogowanie moje jednak wzięło się głównie z biegania. Zacząłem swoją walkę z bieganiem we wrześniu zeszłego roku i swoje postępy (czy też raczej trudy) dokumentowałem w Dzienniczku Treningowym. Okazało się jednak szybko, że miejsca na notatki jest tam bardzo mało. Nim wpadłem na rozwiązanie, to minął prawie miesiąc. Na początku blog zacząłem pisać na witrynie http://www.maratonypolskie.pl/ i do tego blog był wyłącznie prywatny. Potem zauważyłem, że ludzie chętnie dzielą swoimi doświadczeniami, a ja czytając je uczę się lepiej trenować. Wtedy odblokowałem się i otworzyłem na innych – może kiedyś ktoś też będzie mógł korzystać z moich doświadczeń?... Znowu po kilku tygodniach odkryłem, że blogownia w http://www.maratonypolskie.pl/ jest po prostu drętwa i dla mnie wystarczająca. Chciałem mieć możliwość większej kontroli formatu, zdjęć itd. Szukając nowego blogowiska ostatecznie osiadłem na BLOOG (czyli WP.PL). I tam chciałem całkowicie przenieść swojego bloga. Skopiowałem więc wszystkie posty i zostawiłem wiadomość na blogu poprzednim, że się przeprowadziłem. Niestety okazało się to niezbyt dobrym posunięciem – część osób skarżyła się, że wolała czytać właśnie tu. Od tej chwili prowadziłem więc 2 blogi jednocześnie, przy czym ten poza MaratonyPolskie zdecydowanie więcej postów miał i dotyczył również innych tematów niż tylko biegania. Po wielu miesiącach użytkowania BLOOG’a stwierdziłem, że częste awarie i ograniczone miejsce na fotki są dość uciążliwe (zacząłem już płacić, za dodatkowe miejsce!). Najdłuższe z awarii trwały prawie 3 dni! Dla mnie okazało się to zbyt długie. Podjąłem więc poszukiwania nowej platformy. Teraz chodziłem po blogowiskach i sprawdzałem statusy serwerów – jak długie awarie, jak szybko usuwane itd. Warunków szukania było więcej, ale ten był podstawowy. W ten sposób trafiłem do chyba największego bloogowiska: BLOGSPOT firmowany przez firmę Google. Pół miesiąca trwały pierwsze testy, potem pół miesiąca dostosowywanie i kopiowanie postów, albumów itp. W ten oto sposób na pierwszą rocznicę blogowania jestem w nowym mieszkanku i ogłaszam totalną parapetówę :)))) Z tej okazji wzniosłem dziś jeden wielki kieliszek cytrynówki (dzięki Grzesiu!). No i nie ukrywam, że jest to także dobry moment na podziękowanie Wam wszystkim, którzy przychodzicie tu i czytacie niekiedy „epopeje”, chcecie zostawiać swoje komentarza (są dla mnie na wagę złota!), wspieracie mnie (zwłaszcza gdy borykałem się z moją paskudną kontuzją) i sprawiacie, że chce się żyć – nie tylko biegać. Szczególne podziękowania składam zwłaszcza mojej rodzinie – za cierpliwość, wsparcie i miłość, bez której nie odnalazłbym żadnej z moich fascynacji. To właśnie dzięki mojej rodzinie mam fascynacje i mogę się nimi dzielić z innymi. Przy tej okazji dziękuję także tym, którzy są ze mną w tym co robię, choć z reguły nie mają czasu na czytanie moich „wypocin”, ale wiem, że dobrze mi życzą i dzielnie kibicują. I na samym końcu dziękuję wszystkim tym, z którymi mogę dzielić swoje fascynacje. Nie da się ich wszystkich wymienić, ale na pewno muszę wyróżnić takie osoby jak Boguś, Beauty&Beast, Miodzio, Jang, Dori, Asia, Runnerka24, Angouleme, Di a nawet Grześ i Ewa (to oni czasami potrafią dodać mi motywacji, która potrafi ulecieć w jednej chwili!). Dziękuję więc Wam wszystkim i mam nadzieję, że zostaniecie ze mną na kolejny rok realizowania Moich Fascynacji.

4 listopada 2008

Brakuje ognia w lokomotywie?

Ech, ta jesień! Coraz mniej chęci i wigoru. Wysłałem dziś zaczepnego SMS’a do Grzesia i Ewy, czy biegają. Grześ się poddał a Ewa stanęła na wysokości zadania. Ja dziś wyjątkowo liczyłem na to, że ona też odpadnie i wtedy z czystym (prawie! :) ) sumieniem również sobie odpuszczę. Tak więc dziś pobiegłem w sumie dzięki Ewie. Mało tego! Dzięki niej puściłem też lotka! Nie to, że mam jakieś pewniaki, ale czasami trzeba dać szansę losowi aby miał przynajmniej możliwość zmiany mojego życia – nawet jeśli się to jeszcze dziś nie stanie :))) Niestety rozgrzewki dziś nie wiele było. To już nie dobrze – staje się to niemal reguła. Tłumaczę sobie, że to było kosztem dopieszczania dzieci, ale w długim okresie czasu może się to zemścić na mnie. Z Ewą jednakże pierwsze kółeczko (ok. 3km) kręcimy bardzo truchtem, potem sam odjeżdżam w tempie ciut poniżej 6:00 a potem nawet znalazły się siły na przebieżki, które mocno chciałem sobie dziś odpuścić (nie wiem skąd ta niechęć to treningów…?). Mimo więc tych wszystkich antypatycznym doznań jesiennych plan wykonałem w 100%. Wprawdzie przebieżki były wolniejsze nieco niż zwykle, ale przy tak słabej rozgrzewce nie chciałem się za mocno napinać – o kontuzję jest zbyt łatwo – ja to wiem… I na koniec ciekawostka z cyklu jak tłumaczy się z angielskiego na polski. Oto tekst oryginalny:

Recording can be set up to start by motion trigger, or by manual or scheduled recording. Playback is available on Windows Media Player with no need for a proprietary player

I oto co zostało po tłumaczeniu:

Nagrywanie może być uruchamiane przez wyzwalacz detekcji ruchu, ręcznie lub zaplanowane przez odtwarzacz Windows Media Player, bez konieczności używania firmowego odtwarzacza

Zaproszenie na XX Bieg Niepodległości

Drodzy Kibice! Po prawej stronie w menu jest „Kalendarz Imprez” i tam wpisany jest już XX Bieg Niepodległości. Można tam już sprawdzić szczegóły biegu, mapkę czas itd. Gorąco zapraszam wszystkim na tę imprezę – nikt nie będzie się nudził. W tym roku przypada okrągła rocznica, więc będzie masa imprez towarzyszących. Dla przykładu rok temu był pokaz militariów wzdłuż ulicy Nowy Świat, koncerty, spotkania i wiele innych. A tu publikuję mapę, aby każdy mógł wybrać sobie dogodne miejsce do kibicowania :)))

2 listopada 2008

Samotne wybieganie nie jest fajne?

No to dziś dałem sobie tak popalić, że po biegu ledwo powłóczę nogami! A zaczęło się od tego, że zapomniałem wczoraj się z kimś ustawić na wybieganie – tzn. aby ktoś ze mną pomknął rowerkiem. Oczywiście dzisiejsze telefony były w każdym z przypadków za późne, więc zostało mi przygotować się samotne bieganie. Ostatecznie pogodziłem się z tą myślą, bo i tak miałem testować plecaczek, który dostałem jako nagrodę. Plan więc był prosty: wybiegnąć muszę najpóźniej o godzinie 14:00, tak aby zaliczyć cały bieg za dnia (o 16:14 miał być zachód słońca). Wcześniej jednak rodzina wpadła na pomysł, aby pojeździć na rowerach – bo tak ciepło! Oczywiście już po pierwszym kilometrze trzeba było zweryfikować swoje przekonanie o pogodzie i wróciliśmy do domu cieplej ubrać dzieci. Następne 2,5km pokazały, że najmłodsze dziecko tak się nudzi na tym siedzisku, że zaczęło zasypiać. Znowu więc decyzja zapadła: wracamy! To wróciliśmy. Żona jednak została najmłodszą w domu, a ja z synem ruszyłem jeszcze pokręcić się po Tarchominie. Chłopak miał straszną ochotę pojeździć. Jeździliśmy więc po parkach i lasach – tam mniej wiało i było nieco cieplej. Ale rowerem objechaliśmy je prawie 3 razy i nam się znudziło. W ten sposób nakręciliśmy w sumie 15km – chłopak chyba miał już powoli dosyć :) Gdy wróciliśmy była już 13:30. Musiałem więc zweryfikować swoje plany, zwłaszcza, że na stół trafił obiad – a tego nie mogłem przepuścić. Oznaczało to nie tylko samotny trening, ale także trening z czołówką na głowie. W sumie to czemu nie? :))) Jednak im bliżej było wieczora (czytaj: zmierzchu), tym bardziej mnie ochota odchodziła. I tak o godzinie 17:00 zabrałem się za rozgrzewkę mocno wewnętrznie przymuszony. Aby lepiej mi to szło, to podczas rozgrzewki podzwoniłem po rodzinie – i tak jakoś czas szybciej minął – chęci jednak do biegania nie przybyło. Wybiegałem więc z domu bez radości a raczej z wewnętrznego przymusu: przecież to jest element przygotowania do półmaratonu – chyba jeden z tych ważniejszych! Swoje biegi zacząłem od odwiedzin cmentarza. Dziś fotki pstrykałem z Kodaka (tego nowego nabytka). Wyszły o niebo lepiej! Eksperymentowałem trochę, więc nie wszystkie wyszły, ale dzięki temu trochę poznałem o co tu chodzi :) Poniżej prezentuję fotkę – jak klikniecie na nią, to przeniesie Was do albumu zwiększą ilością próbek dzisiejszych:
Sam jednak bieg do cmentarza, choć było to zaledwie 2km z mały haczykiem, wydawał mi się już wiecznością. A gdzie jeszcze 16km??? Tak, na dziś plan zakładał 18km. Udane fotki wprawdzie podbudowały mnie na chwilę, ale to długo nie trwało. Zadzwoniłem więc do siostry, aby jakoś umilić sobie drogę, aby się z kimś zagadać na dłużej – jakość połączenia na głośnomówiącym jednak pozostawiała dużo do życzenia – wyszło niecałe 15 minut. Gdy więc po rozmowie okazało się, że nadal mam bardzo wiele do przebiegnięcia, to ponownie duch ze mnie uleciał. Brnąłem jednak dalej. Wbiegłem na tereny, gdzie bez czołówki można stracić nie tylko buty, nogi czy oczy, ale nawet nie bardzo wiadomo w którą stronę biec. Tam więc trudność terenu mnie troszkę zajęła. Ciekawostką jednak było to, że napotkałem tak kilka samochodów – ciekawe miejsce na schadzki samochodowe (jako, że w każdym były pary :) ). Gdy minąłem już ten trudny teren znowu nuda mnie dopadła – z jeszcze większym impetem. Już wtedy rozważałem, że biegnę prosto do domu i walę ten plan treningowy. Wtedy przypomniałem sobie, że mam przecież MP3 z trybem głośnomówiącym. To był strzał w dziesiątkę! Zrobiło się już nieco weselej, mniej nudno – choć ducha walki nie odnalazłem. Na 11-stym kilometrze postanowiłem zrobić mały przystanek, aby z plecaczka wyjąc piciu – jedną butelkę. Upiłem większy kawał, wrzuciłem plecaczek z powrotem na plecy i ruszyłem dalej. Świadomość jeszcze 7-miu kilometrów zaczynała mnie dobijać. Pomogło dopiero wtedy, gdy wróciłem między ludzi – na ulice. Tam spotkałem nawet dwóch biegaczy, którzy mnie pozdrowili – ten gest jakoś magicznie dodaje energii. Nagle odkryłem, że 5km (bo tyle wtedy jeszcze było do pokonania) to dla mnie przecież pryszcz! To nic, że miałem już za sobą 13km – piątka to pryszcz i już! I tak ostanie pięć kilometrów przebiegłem w bardzo przyzwoitym tempie nie marudząc już w duchu i dzielnie ukierunkowałem się na cel 18-tu kilometrów. Do domu jednak wróciłem bardzo zmęczony. Nogi mnie bolą jakbym z 25km zrobił. Być może też jest to wina tego rowerowania – 15km w końcu nie jest małym dystansem. A potem jeszcze 18 km biegiem. Ciekawy jestem czy nawiedzą mnie jutro zakwasy? Satysfakcja? Dziś zdecydowanie nie. Chyba i na mnie przychodzi przesilenie jesienne. Do tej pory broniłem się wściekle i skutecznie, ale coś mi się zdaje, że słabnę w tej walce. A może to tylko niezadowolenie, że musiałem dzisiejszy dystans przebiec samotnie?...

1 listopada 2008

Zaduszne bieganie

Dokładnie rok temu także zrobiłem sobie trening. Wtedy było to 5,66km dziś zaś 8km. Wtedy średnia była 6:21 (co zresztą uważałem, za niezły rezultat!) dziś 5:42 – i raczej się nie zmęczyłem. I choć liczby same mówią za siebie to nie one są najważniejsze. Czymś wspaniałym jest zajrzeć do pamiętnika (chociaż mój zaczyna się od 4.11) tudzież do dzienniczka treningowego i przyjrzeć się jak to było rok temu. I nie jest to sentyment czy żal za przemijającym czasem ale świadomość dorastania w swoim bieganiu. Można powiedzieć, że miałem wtedy zupełnie inna oczy – zupełnie inaczej biegałem, przez co zresztą dość często, gęsto borykałem się z kontuzjami (większymi lub mniejszymi). Dziś zdaję sobie sprawę jak daleką i trudną ścieżkę przeszedłem, ile doświadczenia zdobyłem i o ile mądrzejszy jestem. Tym samym uświadamia mnie to, że za rok będzie również inaczej i być może będę się śmiał ze swojej postawy, którą dziś prezentuję. To więc, czego najdłużej się uczymy w naszym życiu, to pokora. I tejże dziś chyba troszkę mi zabrakło, choć szczęśliwie nic się nie zdarzyło. Wszystko przez książkę – nie, że 1 listopada, czy takie tam – tak, przez książkę. W zasadzie nie byle jaką: Stephen King – Desperacja (oryginalny tytuł: Desperation). Dziś po tym jak uporządkowałem kilka tematów na komputerze, po tym jak zrobiliśmy całą rodziną 5,5 kilometrową wycieczkę/spacer na cmentarz, po tym jak zjadłem obiad a następnie się zdrzemnąłem, zabrałem się do czytania kończącej się już książki. A zostało mi zaledwie 100 stron. Przy tempie czytania, jakim ostatnio się charakteryzuję, to zapowiadało się jeszcze na tydzień czytania. Jednak jak to bywa u Kinga końcówka książki wciąga tak potwornie, że nawet chodzenie po bagnach jest niczym! No i zaczął się wyścig z czasem. Im mniej mi pozostawało kartek tym bardziej chciałem tę książkę skończyć jeszcze dziś! Z Grzesiem byłem już umówiony na 21:30 na bieganie, więc był to termin, który wyznaczał mi dead-line. Nie pomagało nawet tłumaczenie, że jak wrócę z biegania to doczytam – wiedziałem, że niedoczytanie książki sprawi, że może będzie mi się słabo biegało z tak pełną głową. Czy zdążyłem? W zasadzie tak i nie. Książkę faktycznie przeczytałem jeszcze przed godziną 21:30, ale niestety kosztem rozgrzewki. Biegnąc później nie mogłem się nadziwić, jak bardzo zostałem wchłonięty w książkę: pozwoliłem na prawie zupełny brak rozgrzewki! Samej rozgrzewki wyszło może 10 minut, gdzie jak poświęcam z reguły ok. godziny! Szczęśliwie nie miałem żadnych dolegliwości i chyba nic się z tego powodu nie zdarzyło – pominąć jedną rozgrzewkę to może jeszcze nie przestępstwo. Mam jednak coś w rodzaju wyrzutów sumienia… Dziś zrobiłem z Grzesiem najpierw 3km a potem pobiegłem w kierunku cmentarza. Postanowiłem sprawdzić swój telefon, jak robi fotki nocą. Takie święto jak 1 listopada jest idealną do tego okazją. Niestety okazuje się, że zdjęcia nocą to raczej pięta Achillesa tego aparatu. Te z bliska wyglądają ładnie, ale pozostałe… niestety słabo doświetlone. Prezentuję więc tylko jedną fotkę – reszta nie jest warta zachodu:

No i na koniec jeszcze małe news’y o nagrodach z Pascal’a. Nagrody przyszły. Voucher już w rękach nowego właściciela, więc ten temat mam z głowy. Przysłali jeszcze dwa plecaki rowerowe (dość małe, bo zaledwie 15l całkowitej pojemności) oraz dwie pary rękawiczek. Jak się łatwo domyśleć, nikt nie pytał mnie o rozmiar, więc ani jednak, ani druga para rękawiczek nie pasuje na mnie! Nie ma to jak praktyczne nagrody, co?! No i na koniec zupełnie szalona informacja: tylko moje nagroda zawierała jedną dobę hotelową w hotelu, jako „weekend w hotelu”! Trafiłem więc chyba na najbardziej chałową nagrodę jaką mogłem od nich dostać! Pascal oczywiście wmawia mi, że jestem malkontent, ale po tylu tygodniach przyglądania się temu wszystkiemu wiem, że to kolejna ściema z ich strony. Szkoda – miałem o nich naprawdę dobre zdanie…