=== Robsik's Blog on WordPress ===

29 grudnia 2008

Rozliczenie planów z 2008

No to czas podsumować rok 2008 pod kątem postanowień i planów.

  • Nie udało się utrzymać ćwiczeń wzmacniających brzuch, klatka piersiowa, plecy i ręce (systematycznie nie było, ale na dobry początek powinno wystarczyć :) )
  • Solidne rozgrzewki i rozciągania przed bieganiem – 100% na TAK
  • Utrzymanie ćwiczeń na wzmocnienie kolan – to chyba przerzucimy na przyszły rok – w tym udało się tylko kilka razy.
  • Utrzymać bieganie – to nie był problem – problemem były tylko kontuzje ;)))
  • Półmaraton – w zasadzie się udało: przebiegłem Wawerski Kros (25km), choć klasycznego półmaratonu nie,
  • Ewentualny maraton – za wcześnie na taki wysiłek – i tak rok kończę kontuzją przeciążeniową,
  • Złamać 50 minut na dystansie 10km – dwa razy się udało!
  • Zejść poniżej 90kg – zabrakło 1kg (i tych 5 miesięcy niebiegania)
  • Urozmaicenie treningów jazdą na łyżwach, rolkach lub rowerze – rower tak! (1650km)
  • Skleić przynajmniej jeden model kartonowy do końca – kompletnie się nie udało!
  • Przynajmniej raz w tygodniu poświęcić godzinę na angielski – w 50% się udało.

Bilans roczny jest więc dość satysfakcjonujący, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że 5 miesięcy z tego roku było wyjęte z biegania. Wkrótce przystąpię do przygotowania planów na rok 2009. Postaram się tym razem jednak lepiej zaplanować moje treningi i odpoczynki :)))

Podsumowanie 2008

Uch! Po świętach. Chociaż w tym roku nie było tak źle – człowiek się nie przejadł, nie przepił (bilans wagi ciała po świętach nie tylko utrzymany, ale nawet pół kilo stracone!) a nawet rodzina nie wygenerowała jakichś dziwnych sytuacji. Inna sprawa, że to co człowiek się osłuchał to wystarczało, ale mimo wszystko święta są in-plus. Do tej pory oczywiście cały ten czas spędziłem na odpoczynku fizycznym. Aż boję się jak to będzie wrócić do swojej aktywności i czy w zasadzie ten odpoczynek wystarczy aby zaleczyć moją ostatnią kontuzję. Jako, że poniedziałek i wtorek jestem w Staszowie na szkoleniu a w środę już Sylwester, więc pewnie zacznę swoje treningi już w przyszłym roku. W związku z tym spróbujemy zrobić małe posumowanie odchodzącego roku. Oto one: W Nowy Rok wszedłem z kontuzją pasma piszczelowo-biodrowego, które próbowałem najpierw sam jakoś zaleczyć przez odpoczynek, ale gdy to nie dawało, zdecydowałem się udać do lekarza. Na początek trafiłem na (płatnego!) konowała, który zaproponował mi szachy (!!!). W ciągu dwóch dni zdecydowałem się znaleźć bardziej fachową pomoc. I tak szukając po Internecie trafiam na „Ta Ruda”. Umawiam się z nią na wizytę, ale wizyty niestety nie dochodzi: dwa dni przed skręcam nogę i tak porządnie (skręcenie III-go stopnia, dwa wiązadła stawu skokowego zerwane, jedno naderwane, trzecie zmiażdżone). Kieruje mnie więc dziewczyna do lekarza, który uświadamia mnie o powadze kontuzji oraz zapewnia, że będę biegał (nie trudno zgadnąć, że wbrew wszelkim innym powszechnym opiniom!). Skręcenie nogi unieruchamia mnie na prawie 2 tygodnie – poruszam się wyłącznie o dwóch kulach. Po ok. 2-3 tygodniach zaczynam pierwsze rehabilitacyjne zajęcia. Pierwsze masaże są tak bolące, że pomimo skrywania bólu, jaki mi zadawała Ewa i tak łzy same zalewały mi twarz. Nosiło to nazwę rozbijania zrostów – wspaniałe i potworność jednocześnie :))).

Pierwsze treningi zacząłem 10.04 – na razie mam biegać 4 razy w tygodniu co ok. 15 minut, bardzo powoli i spokojnie. Każdy bieg w dzienniczku opatrzony jest słowem „ból” – wiele z tych treningów kosztowało mnie wiele wysiłku psychicznego, aby przezwyciężać ból. 1.05 wprowadziła mi Ewa nowy plan treningowy: wtorek-6km, czwartek-6km, sobota-10km, niedziela-10km. Zasadniczo nie udawało mi się utrzymać tego planu – cały czas coś wypadało, coś się zmieniało, jakieś dni wypadały z treningów, lub sam odpuszczałem (np. po startach w zawodach). Ale był to właśnie ten czas, na który tak długo czekałem: mogłem w końcu biegać troszkę dłużej niż 30 minut. Maj był więc tym miesiącem, od którego biegalem już naprawdę w tym roku – wbrew wszelkim „znachorom” i „jasnowidzom” – ależ satysfakcja! Na początku sierpnia miałem jeszcze jedna małą przerwę w bieganiu – to przez moją niezbyt mądrą wyprawę, podczas której zamoczyłem buty i 12km musiałem wracać na bosaka po plaży o różnej fakturze. Ale z tego szybko się wylizałem.

Ostatnia kontuzja jaka mnie w tym roku dotknęła to znowu pasmo piszczelowo-biodrowe – na tydzień przed moim debiutem w półmaratonie. Bardziej bolało, to że pokrzywała mi (ta kontuzja) plany niż sam ból. Zresztą nauczony doświadczeniami roku zeszłego tym razem nie przegiąłem i kontuzja na co dzień zupełnie nie przeszkadza. Zrobiłem więc dłuższą przerwę w grudniu (w grudniu przebiegłem w sumie 7km) wyprowadzając 4 razy rower. Z tego wynika, że od maja do końca listopada biegałem w zasadzie non-stop. To mogło być przyczyną mojej ostatniej niedyspozycji (a dokładnie: brak odpoczynków).

A teraz trochę statystyk za rok 2008:

  1. Przebiegnięte kilometry: 948 km, w rozbiciu na główne biegające miesiące:
  • Maj: 118
  • Czerwiec: 104
  • Lipiec: 123
  • Sierpień: 118
  • Wrzesień: 101
  • Październik: 148
  • Listopad: 196
  1. Przejechane kilometry rowerem: 1650 km
  2. Od maja ani razu nie zachorowałem (!)
  3. Startów w 2008: 8 sztuk – w sumie 96km
  4. Rekordy osiągnięte w tym roku: 10km – 48:09 (reszta nieważna póki co :) )

20 grudnia 2008

Pracowicie przed świętami...

Uch! Co za tydzień! Z virusa żołądkowego wyleczyłem się w przeciągu doby, co mnie niezmiernie ucieszyło, bo czwartek i piątek miałem zaplanowane prowadzenie szkolenia. Szkolenie ustaliliśmy nieco w dziwnych porach: zaczynało się o godzinie 13 i trwało przynajmniej 8 godzin. Te dwa dni miałem więc kompletnie wyrwane z życiorysu a na dodatek okazało się, że najwyższy czas zainstalować na swoim laptopku system, za którym wyjątkowo nie przepadam: Vista. Ale taka jest kolej rzeczy, taki jest kierunek giganta: Windows 7 to poprawiona Vista. Sobotę zacząłem więc od spokojnego poranka z rodziną, potem zebrałem się na przejażdżkę rowerową (22km) a po tym zabrałem się do roboty. I tak chyba mi zostanie na jakiś czas, bo roboty przy tym jest masakrycznie dużo (ten wie, kto instalował Vistę na notebooku bez płytek „recovery”). Z nowości, które należy odnotować: zgłosiłem swój blog do konkursu „Blog 2008”. Na razie jest etap zgłaszania więc na razie to wiele nie wnosi :) A tymczasem wracam do roboty…

16 grudnia 2008

Lewa strona żołądka...

Dziś w nocy złapał mnie jakiś wirus żołądkowy. O tyle dziwny, że bez żadnych „wyrzutów”. Ale co się omęczyłem w nocy i dzisiejszego dnia to moje. Nadal nie jest fajnie, więc przerwa w treningach przymusowa - a miałem dziś się z lekka przebiec…

15 grudnia 2008

Rowerowy weekend

Weekend spędziłem rowerowo. Sobotę zacząłem od przejażdżki: 22km. Tak zwykła pętelka wokół Tarchomina. Część trasy prowadzi przez wewnętrzną drogę PKP – wspaniałe industrialne widoki! Ponadto jest tam powietrze zdecydowanie lżejsze. Dzięki temu drugą połowę trasy jechałem już na przełożeniach 7/8 (czyli już te ostatnie). Doskwierały mi tylko dwie rzeczy: wiatr południowy, który utrudniał mi pokonać pierwszą część trasy oraz zimno, które dotknęło mnie już w drugiej połowie drogi – stopy zmarzły mi potwornie! Muszę nabyć jakieś cieplejsze buty na potrzeby rowerowania. A to trasa, gdyby ktoś chciał spróbować tej trasy (a polecam!):
Wczoraj natomiast odbyła się w Parku Skaryszewskim impreza nazwana Praska Dyszka. Jest coś magicznego w tej imprezie i jednocześnie niszczycielskiego. Rok temu właśnie na tej imprezie załatwiłem sobie pasmo piszczelowo-biodrowe a w tym roku nie pobiegłem właśnie z powodu tej kontuzji (w tym roku druga noga!). Postarałem się wprawdzie o medal pamiątkowy, ale znowu czuję potężny niedosyt. Może za rok w końcu uda się pobiec w tej imprezie? W końcu mam tylko dwie nogi i już mnie ta kontuzja ominie? Postanowiłem się tam pojawić mimo kontuzji, między innymi aby odebrać pakiet startowy – była tam koszulka Nike’a, jakaś oddychająca. Sprawdzę ją przy najbliższej okazji. Po pakiet startowy postanowiłem pojechać rowerem. Wyszło w sumie 36km – to już taka solidna wycieczka. O tyle trudna, że znowu wiatr południowy (jeszcze silniejszy niż w sobotę) zmęczył mnie okrutnie. Dodatkowo potworny ruch drogowy niedzieli handlowej nie ułatwiał życia: chodniki pełne ludzi, że przejść ciężko, a gdzie tam jeszcze rower, na drogach zaś jak zwykle chamstwo i grubiaństwo – jakby rowerzyści byli jakimiś pasożytami, które należy spychać z jezdni, gdy tylko nadarzy się okazja. W drodze powrotnej przejechałem się znowu drogą wewnętrzną PKP – tym razem jednak na całej długości – od Jagielońskiej aż do kanałku. Był to chyba najfajniejszy odcinek, bo ruchu tam zero, droga w miarę dobra, więc można była prawie cały czas jechał bez trzymania kierownicy (odpoczywają plecy i ramiona). W Parku Skaryszewskim spotkałem się ze znajomymi. Uwieczniłem ich na fotografiach. Ależ im zazdrościłem tej imprezy! Niestety jednak na razie muszę odpuścić trochę bieganie i cierpliwie czekać na lepsze dni… A tu dorzucam trasę jaką jechałem do parku:

13 grudnia 2008

Toruńskie refreksje...

Półmaraton Św. Mikołajów No to nadszedł czas aby jednak cosik naskrobać o tym jak było w Toruniu (przecież to już mija prawie tydzień!). Zasadniczo: bez wielkich uniesień. Wszystko to za sprawą tej cholernej kontuzji, która znowu mnie eliminuje na jakiś czas z prawdziwego biegania. Postanowiłem jednak wziąć udział w imprezie, tyle że na rowerze – tak jak wspominałem już poprzednio. Trzeba było więc odpowiednio wcześniej wyjechać. Na szczęście nie przeszkadzało to moim towarzyszom podróży: czyli Bogusiowi, Pawłowi i Ediemu. W planach była jeszcze Karolina, ale ostatecznie się nie zdecydowała dziewczyna, dzięki czemu na pewno Ci z tyłu mieli nieco wygodniej :). Wyjechaliśmy kilka minut po 5:00 rano. Całą drogę przejechałem bez zatrzymywania się. Chłopaki na zmianę spali, więc o przerwę nie krzyczeli, a ja zawsze miałem jakiegoś towarzysza do gadania – to pomaga podczas jazdy i to mocno :))) W Toruniu byliśmy po ósmej. Dzięki nawigacji trafiliśmy na miejsce, odwiedziliśmy biuro zawodów, gdzie nabyliśmy nasze pakiety startowej. Ja odebrałem dodatkową koszulkę, która przysługiwała pierwszym 100 osobom, które opłaciły bieg (jak to dawno temu było!). A potem odebrałem jeszcze koszulkę „Drużyny Szpiku”. Swoją drogą bardzo dziwna ta drużyna, ale przynajmniej koszulka ładna. Po formalnościach wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy na rynek, aby „zanabyć” świeżutkich toruńskich pierników. Byłem sceptycznie do tego nastawiony – a co ja nie mogę kupić sobie piernika w swoim sklepie??? Gdy jednak zobaczyłem różnorodność pierników i poczułem ich zapach, było już po mnie. Wydałem na pierniki ponad 70 PLN!!! Jednak, choć nie przepadam za piernikami, to za tymi zajadałem się jak nigdy dotąd! Niezwykły smak świeżych pierników to jest to co na pewno będę pamiętał przez całe życie! Sława toruńskich pierników zdecydowanie nie jest przesadzona. Po drodze zrobiliśmy jeszcze kilka fotek i szybko wróciliśmy do biura zawodów. Trzeba było się przygotować do biegania: przebrać się, zanieść zabawki dla celów charytatywnych, załatwić toaletę i bardzo spóźnione śniadanie – tym razem poprzestaliśmy na bananach. Ja dodatkowo miałem do przygotowania rower. Gdy załatwiliśmy te wszystkie sprawunki, zostawiliśmy co mieliśmy zostawić w aucie i ruszyliśmy na linię startu czyli do pomnika Mikołaja Kopernika, który otrzymał honorowy numer startowy „1”. Już tu czułem się marnie – ale tak psychicznie. Widząc taką rzeszę biegaczy i wiedząc, że nie mogę pobiec, nastrajało mnie wyjątkowo podle. Nie pocieszał nawet widok innych (niedobitków!) rowerzystów. Ewidentnie byłem nie w tym miejscu co trzeba i nie w tym czasie… Trzymało mnie tylko to, że za chcę dzwoneczek (zamiast medalu). Wystartowałem z samego końca, aby nie generować sztucznego tłumu. Na końcu jednak jechało się marnie – wiało nudą i prawie smutkiem. Tylko kibice uśmiechali się tak szeroko do biegających, że aż ciepło na sercu się robiło (wyjątkowa ta toruńska publiczność!). Po 3 km postanowiłem więc poszukać kolegów. Zacząłem się więc przebijać, ale było to mało fajne i dość trudne. Aby nie przeszkadzać ludziom starałem się jechać poboczem, a pobocze bardzo często było trudne lub wręcz nie przejezdne. Ponadto miałem wrażenie, że biegacze patrzą na mnie jak na intruza. Cały czas źle się czułem w roli rowerzysty na takiej imprezie. Na piątym kilometrze dogoniłem chłopaków (Bogusia i Pawła). Edi był gdzieś z przodu. Do końca starałem się tak jechać z nimi, ale nie podobało mi się to. Nadal gęsto ludzi, którzy nie do końca byli wyrozumiali. Czułem ich spojrzenia i „huczne” myśli. Nawet to, że dyrektor biegu pozwolił mi przejechać trasę rowerem nie pomagało mi tym byle jakim samopoczuciu. Na mecie „zepchnęli” mnie z ostatniej prostej, więc czas (poprzez chipa) na pewno się nie zarejestrował. Zresztą dla mnie i tak nie miał znaczenia. Wyżebrałem dzwoneczek (bo lekko nie było) i odszukałem kolegów. Miałem ochotę od razu wracać – chciałem te moje doczucia zostawić tu w Toruniu i wyjechać jak najszybciej. Trzeba było jednak się najpierw pozbyć chipów (była za nie dość wysoka kaucja), przebrać i posilić przed wyjazdem. Spędziliśmy więc tam jeszcze dobre 2 godziny. Jakieś takie trochę przygnębiające 2 godziny… Dobrze, że mam to już za sobą. Z jednej strony wielki żal, że nie mogłem jednak pobiec – to dla tego biegu poświęciłem cały czas od września, z drugiej strony satysfakcja, że nie pogłębiłem kontuzji, choć tego drugiego to nie jestem już tak pewien jak wtedy w Toruniu. Został mi więc jeszcze słodki smak pierników, „wymęczony” dzwoneczek i jakiś niesmak tego sezonu – solidnie przepracowanego, ale jakoś jakby trochę niedokończonego. Czasami nie wszystko idzie po myśli. Tymczasem przeprosiłem więc rowerek i postaram się kontynuować bieganie na bardzo lightowym poziomie i wysiłkowym i kilometrażowym. A Praska Dyszka? Przejadę się tylko po starter – biegać nie będę, rower? Toruń uświadomił mi, że to nie o to tu chodzi…

12 grudnia 2008

Lekkie truchtanie aż ból nastanie...

Już nie mam siły jeszcze siadać i coś pisać, ale wiem z drugiej strony, że takie informacje potem są istotne, aby ocenić moje wzmagania – zwłaszcza te z kontuzjami. Dziś pobiegłem na dystansie 3km i w zasadzie już na 2,5km odezwała się moja kontuzja. Pomogło bieganie (chyba) skipem B (nogi do pośladków) natomiast skip A (kolana wysoko) pogarszał sytuację. Przed biegiem zrobiłem sobie solidną rozgrzewkę i rozciąganie. Dorzuciłem masaże tego nieszczęsnego pasma przy pomocy butelki wody gazowanej 1,5l. Bieganie po takim masażu chyba nie było dobrym pomysłem. Chyba trzeba to tak rozkładać, aby masaże robić w dni niebiegające. Zobaczymy jak się noga będzie czuła jutro. Może jutro uda mi się wskoczyć na rower?

11 grudnia 2008

Virtual Server na Windows XP

Post może zupełnie niecodzienny, ale problem z którym się zetknąłem po raz drugi zainspirował mnie aby umieścić rozwiązanie na swoim blogu - aby w przyszłości móc wrócić do gotowca. Sprawa dotyczy instalacji i uruchomienia Microsoft Virtual Server 2005 (czyli komputerów – niezainteresowanych tematem odsyłam do innych postów :) ). Sytuacja, o której będzie mowa zdarza się w dwóch sytuacjach (o których ja wiem!):

- instalacja SP2 do Windows XP lub SP1 do Windows 2003 server (jeśli wcześniej był już zainstalowany Virtual Server) - instalacja Virtual Server na Windows XP niepodłączonym do domeny

Pierwszy przypadek w Googlach jest bardzo dokładnie i przez każdego opisany, więc ten temat pominę. Drugi natomiast jest o tyle nie bagatelny, że zdarza się coraz częściej a przerzucając 3 strony wyników Google nie znalazłem nic na jego temat. Zacznę więc od opisu problemu: Po zainstalowaniu Microsoft Virtual Server 2005, gdy opalamy konsolę (w postaci strony www) otrzymujemy komunikat:

Could not connect to Virtual Server. Access was denied.

Czyli nie można połączyć się do serwera maszyn wirtualnych. Nie pomagają żadne zmiany w ustawieniach aplikacji webowej (IIS) ani rozwiązania wg wzoru pierwszego. Przyczyna problemów: Leży ona w ustawieniach Windows XP, który nie jest podpięty do domeny. Aplikacja webowa (w tym również IIS) nie ma uprawnień wystarczających do katalogu systemu Virtual Server (w Program Files). Rozwiązanie: Zaczynamy od włączenia zakładki „Zabezpieczenia” we właściwościach plików i folderów. Polega to na zmianie wartości „ForceGuest” w kluczu:

Lokalizacja: HKLM\System\CurrentControlSet\Control\Lsa Wartość: ForceGuest=0

Po tej zmianie mamy dostęp do nadawania uprawnień do poszczególnych plików i folderów. Teraz możemy przejść do katalogu instalacji Virtual Server (domyślnie w Program Files) i zmieniamy uprawnienia tak aby użytkownik IUSR_nazwa_komputera miał prawo READ do tego katalogu. Od teraz powinna nam zadziałać konsola Virutal Server. Powrotna zmiana wartości ForceGuest na 1 spowoduje ponowne problemy z logowaniem do konsoli. Wprowadzone zmiany muszą pozostać a przy tym wnoszą nową funkcjonalność i zachowawczość systemu wraz z ich zaletami i konsekwencjami – ale o tym możecie już poczytać gdzie indziej :))) Mam nadzieję, że pomogłem – jeśli tak, zostaw Swój komentarz.

7 grudnia 2008

Maraton Św. Mikołajów

Wczoraj po powrocie z Torunia przyjmowałem wraz z małżonką wyjątkowych gości. Dziś zbieram się do Krakowa – jadę na szkolenie. Opisu wczorajszej imprezy więc na razie nie ma, ale są już przygotowane fotki (te robione przeze mnie - są już wsród innych albumów) oraz zrzut zapisu GPS trasy. Resztę przygotuję później :)))

5 grudnia 2008

Rowerowanie zamiast biegania

Wczoraj nie biegałem – domowe prace i obowiązki dobiły mnie czasowo i sobie już odpuściłem. Dziś też tylko pomarzyć – w końcu jutro 5:00 rano wyjazd do Torunia. Czy biegam? Decyzję podjąłem, że NIE. Przemyślałem ile mnie to w tamtym roku czasu kosztowało i bólu z powodu niebiegania, że nie chcę tego powtarzać. Aby jednak startu jako takiego nie stracić, to postanowiłem wsiąść na rower i rowerem przepedałować ten dystans. W ten sposób nie narażam się na pogłębienie kontuzji (którego to się obawiam) a tym samym pozwala wystartować w imprezie, do której przygotowywałem się kilkanaście tygodni. Dodatkowo zawiozę na zbiórkę trochę zabawek itp. dla dzieci z rodzinnych domów dziecka – zawsze to jakiś mały dobry uczynek przy okazji… Ciekawostką jest to, że ludzie sami mnie odnaleźli i pytali, czy jadę tam samochodem i czy mam wolne miejsca. Zadziwiające to wszystko! Skąd oni to wszystko wiedzieli??? No ale niech i tak będzie – jadę, to i mogę zabrać jeszcze kogoś :))) Tak więc jutro roweruję na dystansie półmaratonu jako Św. Mikołaj :)

4 grudnia 2008

Zablokowana miednica!

Jednak nie ma to jak Ewa zajmie się kontuzją! Udało mi się przesunąć rehabilitację na środę, tak abym w czwartek mógł jednak chwilę pobiegać. Zresztą dodatkowym argumentem na przesunięcie terminu było to, że cały dzień odczuwałem lekko nogę nawet chodząc – zwłaszcza po schodach. Wizyta była o tyle słuszna i pożyteczna, że Ewa, jak to fachowiec(!), znalazła jeszcze dwa małe szczegóły, które mogły przyczynić się do mojej kontuzji: zablokowana miednica i ściągnięty jakiś mięsień gdzieś na pośladku. Te rzeczy odblokowała niemal od ręki a potem zajęła się pasmem piszczelowo-biodrowym. Trzeba przyznać, że kobieta umie lepiej zadawać ból – mimo wielkiej postury Marcina :))). Cudnie zmasakrowała mi nogę, na koniec podłączyła do prądu, lekkie schłodzenie i do widzenia – do domku – I to wszystko zajęło ciut ponad godzinę! Jak widać warto od czasu do czasu przejść się do fachowca, aby obejrzał nasze narządy ruchu – zawsze może się okazać, że przyczyna problemów jest gdzie indziej niż się spodziewamy… A dziś wieczorem czeka mnie jeszcze mały trening.

2 grudnia 2008

Między rehabilitacjami...

Kontuzja jest – to nie ulega wątpliwości. Dziś według zaleceń trening na pół-gwizdka. Czyli długość trasy 4.14km w tempie 6:37. Niby nie dużo, ale i tak wystarczyło. Ból prawej nogi (pasma) złapał mnie w okolicy 3,6km. Dużo lepiej niż w sobotę, ale widać, że do wyjścia z kontuzji będę potrzebował dużo więcej czasu. Na sobotę zaś trzeba będzie się nastawić na szybki marsz – pobiegać raczej się nie uda :((( Wstępnie na czwartek jestem umówiony na rehabilitację, ale spróbuję się jakoś wcisnąć jutro – wtedy może jeszcze mały test treningowy w czwartek i będzie jaśniejsza sytuacja? Tak podpowiada rozsądek, ale moje doświadczenia i przeczucia mają inne zdanie w tym temacie… Ale poczekajmy – nie należy tak od razu przekreślać swoje szanse.

1 grudnia 2008

Rehabilitacja - come back!

Dziś nastąpiła konsultacja w sprawie mojej aktualnej kontuzji. Najpierw telefonicznie upewniłem się, że jeszcze mam jakieś szanse na „wyprostowanie” nogi przed półmaratonem. Okazało się, że szanse jakieś mam (czytaj: trzeba tego dotknąć). No to umówiłem się na godzinę 15 – zapisali mnie do Marcina, który ponoć w tym jest dobry i ma odpowiednio dużo siły, aby rozbić ten mięsień. O 15-tej więc stawiłem się tam. Marcin to chłopak, który ma (chyba) powyżej 2m wzrostu – wygląda rzeczywiście pokaźniej :))) – nawet przez chwilę nie wątpiłem, że poradzi sobie z tym mięśniem. I rzeczywiście trochę tego bólu zadał – nawet nie spodziewałem się, że ten mięsień może tak boleć! Parę razy byłem przekonany, że zniosę ten ból jak prawdziwy mężczyzna, ale wytrzymywałem pod naciskiem łokcia Marcina najwyżej jedną minutę a potem twarz jakoś sama się krzywiła a oddech zaczynał żyć swoim rytmem. Po kilku minutach było mi już ciepło jakbym przebiegł parę kilometrów – normalnie pot na czole! Po tym wyżywaniu się na mojej nodze przeszliśmy do paru ćwiczeń rozciągających pasmo – dzięki temu poznałem jeszcze kilka dodatkowych technik rozciągających, których jeszcze nie znałem. W sumie posiedziałem tam regulaminową godzinę. Dłużej i tak raczej nie dałbym rady ;))) Dostałem zalecenie odpoczywania dnia dzisiejszego – żadnych już ćwiczeń i treningów. A szkoda, bo pogoda dziś rozpieszczała na tyle, że miałem ochotę na rower. Niestety pomysł poległ jeszcze w kolebce. Teraz gdy to piszę, to wiem, że mieli słuszność. Całe pasmo pali mnie bólem niemal ciągłym – już nawet nie wiem jak usiąść, aby nie uwierało. Dostałem także zalecenie treningu we wtorek – a to już mnie nieco podbudowało :))) Oczywiście ma być lightowo i dwa razy mniej niż zwykle, czyli na jakieś 5km. Zostałem dodatkowo umówiony na jeszcze jedną wizytę w tym tygodniu, aby rozeznać moje szanse na sobotni start. Więcej więc dowiem się najpierw jutro – w zależności czy uda mi się przebiec ten dystans, a następnie w czwartek po kolejnym rozbiciu pasma. Dziś jednak bardziej nastawiam się na marszo-bieg aniżeli jakieś bieganie. Start jednak został opłacony i umówiony – pojechać więc już trzeba…

PS. Uzupełniłem fotki z EKIDEN 2008!

Trociny w nasze głowy!

Kontuzja ma to do siebie (w moim przypadku), że natychmiast wyostrza mi się zmysł krytyka. I tak oto siedząc przy śniadaniu i czytając gazetkę „Mamy Przedszkolaka” (tak, tak! :)) ) odkryłem jaką tandetą nas wszystkie media częstują. Do artykułu, który mnie natchnął wrócę za chwilę, a na początek kilka faktów, które mogą niektórych wytrącić z równowagi. Wiadomości telewizyjne (niezależnie, czy jest to POLSAT, TVN czy TVP) – trwają blisko 30 minut i niosą za sobą tak nie wiele treści, że gdy sobie zdamy z tego sprawę, odkrywamy, że nie tylko tracimy czas, ale także przechodzimy coś w stylu „pranie mózgu”! Nie chcę tu przytaczać zbyt wiele przykładów, bo wystarczy sobie jednego (tylko JEDNEGO!) wieczoru siąść i przyjrzeć się temu z dystansem. Podam tylko jeden:

„ten i tamten” nie chce wypowiadać się „w zadanym temacie”. Twierdzi, że „sprawa jest w toku i podlega klauzuli ‘ściśle tajne’”.

Tu następują jeszcze dwa zdania, które mówią dokładnie to samo, tylko ubrane w inną formę „literacką”. Po tym następuję tzw. materiał filmowy: widzimy planszę z telefonem, zdjęciem wypowiadającego się, a w tle słychać nagraną telefoniczną wypowiedź:

W tej sprawie nie mogę się jeszcze wypowiadać, ponieważ śledztwo jest w trakcie i objęte jest całkowita tajemnicą... [i tu idzie dalsze blablabla]

I w ten sposób mamy wypełniacz w postaci „ZERO TREŚCI” i ponad 4 minut wiadomości z głowy! To tyle co połowa długich reklam na TVN!!! Przyjrzyjcie się wiadomościom najpierw w telewizji, potem w gazetach a na końcu w radiu – tak! Nawet w radiu częstują nas takim chłamem. Oczywiście nie w każdym radiu i nie każdej telewizji i nie każdej gazecie – tendencja jest jednak bardzo wyraźna! Już takim koronnym przykładem może być TVN24. Nie wierzycie? To obejrzyjcie pół godziny programu starając się nie angażować w podawane wiadomości – tak jakby one dotyczyły innego, dalekiego kraju. A teraz wróćmy do gazetki „Mamy Przedszkolaka”. Gazetka dla rodziców i przedszkolaków – teoretycznie każdy znajdzie tu coś dla siebie. Podkreślmy jednak słowo „TEORETYCZNIE”. Gazetka też pada ofiarą dziennikarskiej pustki, która zaczynam otaczać nas z każdej strony (jeśli nie wierzycie, to weźcie sobie jeden artykuł z dowolnej gazety typu Gazeta Wyborcza, Super Express albo Polska i przeczytajcie go ze zrozumieniem, podzielcie go na akapity i przy akapitach napiszcie o czym jest dany akapit – dostaniecie wytrzeszczu oczu od wyniku doświadczenia!). Na „warsztat” wpadł mi ciekawy (z tytułu) artykuł zatytułowany „Gdy dziecko staje się potworem” czyli „Jak sobie radzić z agresją u dzieci?”. Z artykułu można wywnioskować kilka rzeczy, ale na pewno nie te, których bym ja czy Wy oczekiwali: - dzieci agresywnych nie ma(!) - agresja u dzieci jest zjawiskiem banalnym i nie ma o czym pisać (artykuł ma AŻ 351 wyrazów!!!) Ale na szczęście do artykułu dodane są porady matek, które „musiały wzmagać” się z agresją u swoich dzieci – to już coś! Więc natychmiast czytamy: Pierwsze okienko: „Moja córka nigdy nie przejawiała skłonności do agresji…” – super! Ale czy to na pewno miało być do tego artykułu??? Drugie okienko: „Jestem matką dwóch córek, 6-letniej Klaudii i 3-letniej Martynki, obie potrafią czasami walczyć o swoje…” – „czasami” – wygląda rzeczywiście na duży problem z agresją! Trzecie okienko: „Moja wnuczka odkąd zaczęła chodzić do przedszkola nie ma problemów z wyrażaniem swoich emocji” – fajnie, ze problemu nie ma, ale jak ma to pomóc rodzicom??? Czwarte okienko: „Kacper jest bardzo spokojnym dzieckiem…” – super! Ale co mnie to obchodzi, kiedy chcę poczytać o agresywnych przypadkach i jak sobie z nimi rodzice radzili??? Słowem: potworny (żeby nie powiedzieć: szmatławy) chłam! Ale podobna sytuacja jest na portalach internetowych – także karmią nas trocinami i napychają nimi nasze głowy. Jeśli więc Drogi Czytelniku chcesz coś poczytać to czytaj książki – tam przynajmniej przeżyjesz przygodę swojego życia!