=== Robsik's Blog on WordPress ===

24 maja 2009

Aktywnie od rana

I znowu dni uciekły jak te żółwie w dowcipie o dozorcy z zoo :))) Co gorsza: oznacza to również, że od wtorku w zasadzie nie wiele się działa jeśli chodzi o moje sporty – no nie licząc kilkunastu minut na rolkach, kiedy musiałem szybko pojechać do sklepu po mięso do rosołu. W czwartek dziewczyny się wyłamały – ja jednak miałem silne postanowienie pobiegania. Gdy się więc obrobiłem ze swoją robotą (w tej sytuacji nie musiałem się sprężać na konkretną godzinę) zająłem się spokojnie rozgrzewką. Włączyłem sobie nagrany program (Uwaga Pirat) i dokonywałem głównie tzw. streching. Na trening jednak ostatecznie nie wyszedłem – żona skutecznie mi to wybiła z głowy. Tym razem jednak tego żałuję ;))) Przełożyłem więc trening na piątek. W piątek jednak dowiedziałem się, że żona wychodzi na babskie ploty i ja mam „dyżur” z dziećmi – trening więc znowu wypadł. Ale nic straconego – w końcu 4:30 w sobotę miałem jechać na rowerową wyprawę. Potem mieliśmy jechać na jakiś dziwaczny piknik i tam aż do wieczora. Wieczorem bieganko i dzień świetnie wypełniony. Sobota 4:30: żony jeszcze nie ma. Wyglądało więc na to, że się dobrze bawiły kobiety. No trudno. Poczekam do do 6:00, pomyślałem sobie. Zbudziłem się o 7:00. Żony nadal koło mnie nie było. Postanowiłem jednak zadzwonić do niej, czy żyje i nic się stało. Okazało się, oba telefony zostały w domu. Pozostało mi więc zadzwonić do przyjaciółki, u której odbywała się impreza – ona jednak już spała i stwierdziła, mocno mamrocząc, że mojej żony już nie ma u niej, że o 6:00 wyszła od niej. W tym momencie przestraszyłem się na dobre! Usłyszałem jeszcze jednym uchem „może jednak sprawdź w domu?”. Brzmiało to jak absurd! Co? Mam sprawdzić w swoim domu??? Przecież jej tu nie ma!!! Nie miałem jednak pomysłu co robić, więc zacząłem łazić po domu, chyba aby było łatwiej myśleć. Zajrzałem mimo wszystko do dzieci – może rzeczywiście żona wróciła? I co! Spała z dziećmi! Co za numer! Zapytana dlaczego po powrocie położyła się do dzieci odpowiedziała tylko „w zasadzie to sama nie wiem” – ależ musiała być biba, co? :)))) W tym całym stresie zapragnąłem tylko się położyć i odespać ten stres – zapomniałem o wszystkich swoich planach, co do joty! Zbudziłem się już grubo po 9:00. Żona już krzątała się i zarządziła wielkie porządki w domu. Stwierdziłem, że to niezły pomysł – już od tygodni chciałem się zająć swoją kanciapą. Przyczepiłem więc półeczkę, która od tygodni czekała na dobre czasy, przeorganizowałem zawartość szafek, aby zagospodarować nową, poukładałem, poczyściłem wszelkie sprzęty, przeorganizowałem całą szafę, zniszczyliśmy z dziećmi ponad 10 kaset wideo (już przegrane są na DVD i czas było się ich pozbyć), zająłem się segregacją starych papierów, gdzie niektóre mają już ponad 10 lat i przygotowałem je do zniszczenia a następnie zniszczyłem. Z okazji pogody (bardzo kapryśna i deszczowa) zrezygnowaliśmy nawet z pikniku, a ja swoje porządki skończyłem dopiero w okolicy godziny 18:00!!! Oj, było co robić, było… Ja zaś po całym dniu harówy nie miałem już na nic ochoty – a już na pewno nie na bieganie… Dziś rano wstałem jednak z wielkim poczuciem winy. Nic nie pijąc i nic nie jedząc od razu przystąpiłem do rozgrzewki i po ok. 40 minutach ruszyłem na ścieżki biegowe – tym razem po wale wiślanym. Na uszach iPod, z którym nie rozstaję się już od dłuższego czasu i słuchałem kolejnych sztuk Radiowego Teatru Sensacji. Tylko w tym tygodniu wysłuchałem tego blisko 18 godzin! Są tak świetne, że nadal mi się nie nudzą, a wręcz ciągle mnie w ciągają! Doskonała uczta! Dziś przebiegłem 9,6km. Już nie miałem ochoty dociągnąć do dyszki – i tak byłem zmęczony. Dzień zaczyna się dość upalnie, więc nie było zbyt lekko. Dla odmiany pobiegłem dziś w starych butach – adidasach. A to dlatego, że ciągle ostatnio pobolewa mnie prawe pasmo. Pomyślałem, że chyba czas na nowe buty. Jak to sprawdzić? No właśnie przestać w nich biegać. Adidasy też już nie młode, ale wygląda na to, że rzeczywiście czeka mnie zakup nowych butów do biegania. Ech… znowu wydatki… Ledwo zdążyłem się wykąpać i pośniadać (jak to mawiała moja prababcia) żona wymyśliła, że potrzebuje pilnie truskawek. Więc oczywiści szybko nogi w rolki i jeszcze ok. 2km na roleleczkach – dobre truskawki nie wszędzie można przecież dostać :)) Za chwilę drałuję na jakiś piknik dla dzieci – polecą kolejne kilometry (bo to nie jest zbyt blisko). Dziś więc nadrabiam zaległości poprzedniego tygodnia. :)))

15 maja 2009

Aktywnie (w końcu!)

Tak, aktywności mi ostatnio nie brakuje – choć z drugiej strony właśnie tego potrzebuję (chociażby aby powrócić do swojej wagi z początku roku). Tak więc wczoraj rowerem zrobiłem sobie wycieczkę z Kędzierówki (tam mam mechanika samochodowego) do Karczewa (do kolegi, skąd odebrał mnie inny kolega). Trasy nie znałem, więc wielokrotnie improwizowałem – przynajmniej do Góry Kalwarii, bo stamtąd prowadziły już szlaki wprost do Karczewa. Trasa raczej nudna, ale postarałem aby jakaś dokumentacja fotograficzna jednak była. Na moście także robiłem fotki – zostawiam, również te poruszone, aby pokazać jak most pracuje – trudno utrzymać się w bezruchu :))). No może ciekawostką był fragment szlaku rowerowego, który uwieczniłem na fotce – to są schody, bez możliwości sprowadzenia roweru (trzeba go znieść!!!)

Od Z Kędzierówki do Karczewa

A tu pozostałe fotki:

http://picasaweb.google.com/robsik/ZKedzierowkiDoKarczewa# A dziś? Zastosowałem dziwaczną kolację (czyli sałata z ogórkami w śmietanie). Być może to wygenerowało, że podczas biegania dzisiejszego chlupało mi tak okrutnie w brzuchu, że gdyby nie dziewczyny, to chyba bym nawet 4km nie zrobił. Ale 5,3 wykręciliśmy, więc jak na moją dzisiejszą dolegliwość czy raczej niedogodność, to i tak super. I na koniec ciekawostka przyrodnicza. Dziś robiąc sok z grejpfrutów i pomarańczy trafiłem na ciekawą pomarańczę w pomarańczy (?!) – oto dowód fotograficzny :)))

Od Z Kędzierówki do Karczewa

13 maja 2009

Wracam do treningów...

Tak jak pewnie łatwo było się domyśleć, dziś biegałem :))) Już przy rozciąganiu odczułem tę długą przerwę. Czułem się jakby mnie ktoś zalał w jakiejś parafinie – wszystko ciągnęło jak diabli! Dziś oczywiście miałem ok. 17:00 jeszcze małą rozgrzewkę: rolki 25 minut, ale to nie wiele dało. Czułem się jakbym nie biegał już co najmniej z rok. Bieg z dziewczynami, a dziś z nimi biegłem, ma to do siebie, że one biegną bardzo lightowo. Aby zupełnie się nie zanudzić przeznaczam ten czas wspólnego biegania na dodatkowe ćwiczenia: skipy różne, bieg tyłem, bokiem, przeplatanka bokiem itp. To przynajmniej sprawia, że się męczę, czyli praca jest ;)). Dziś prawie 7km a już nie mogę się doczekać czwartku. Wprawdzie sam nie wiem jak wyjdzie najbliższy czwartek, bo w planach jeszcze odbiór auta od mechanika z drastycznie dalekich stron, ale nawet jeśli, to planuję przynajmniej pojeździć rowerkiem :))) I na koniec rzecz, którą wykonał dla Was i dla mnie brak: panoramę z fotek, które zrobiłem ostatnio będąc z dziećmi na Pałacu Kultury. Trzeba przyznać, że już dawno tak nie trafił z pomysłem, który czekał niecierpliwie na realizację :))) Dzięki bracie! :))

Od Panorama Warszawy

11 maja 2009

Pola golfowe, popijawa, radość żony i moje zdrowie :)

Dziwnie się ostatnio układają te moje dni. W czwartek miałem wyjazd w Polskę, więc o bieganiu mogłem zapomnieć. Trochę było mi szkoda, ale i tak znowu miałem nawrót bólu gardła. W piątek z gardłem było jeszcze gorzej. W sobotę jednak wziąłem się w garść i zabrałem swoje dzieci na długą przejażdżkę rowerową. W końcu jak mnie gardło boli, to co za różnica czy boli kiedy siedzę w domu, czy boli, kiedy siedzę na rowerze. Trasę oczywiście wybrałem ambitną – w planach 26km. Założyłem, że chłopak już na pewno wytrwa. Bałem się tylko o młodą, która będzie musiała wysiedzieć dość długo na swoim foteliku. Ale decyzja zapadła: jedziemy. Dostaliśmy wyprawkę, przygotowałem rowery i ruszyliśmy. Plan wycieczki zakładał obejrzenie pola golfowego w Rajszewie i zdobycie przynajmniej dwóch piłeczek od golfa :))) (czyli dla dzieci). Pierwsze 8km przejechaliśmy jednym haustem. Zatrzymaliśmy się na rozdrożu szlaków rowerowych, gdzie uraczono nas podwójną wiatą. Jest w tak dobrym miejscu, że w zasadzie większość rowerzystów tu robi chwilę przerwy. Spotkaliśmy tu jeszcze większą grupę rowerzystów z podobną średnią wieku jak u nas – wyprzedziliśmy ich na trasie a teraz dojechali do nas. Zagadałem ich, a skąd a dokąd, co i jak. Okazało się, że tylko jeden człowiek wszystko wiedział – pewnie był kierownikiem zamieszania. Niestety nie należał do sympatycznych – odpowiadał krótko i na temat – niemal jak w wojsku! Za to drugi gość, który z kolei nic nie wiedział o podróży, którą odbywał, był sympatyczny i rozmowny. Gdy powiedziałem im dokąd my jedziemy, to facetowi mało oczy nie wyszły z orbit – „przecież on wygląda na 6 lat!”. „Bo ma 6 lat” – odpowiedziałem , na co gość zaciągnął się powietrzem, jakby chciał coś powiedzieć, po czym westchnął i powiedział tylko „no to dobrze sobie radzi!”. Dobrze? Bardzo dobrze! Pośmieliśmy się chwilę, poczęstowali nas czekoladą a my ruszyliśmy dalej. Po tym przystanku ewidentnie mojemu chłopakowi włączył się system nawigacji werbalnej: „daleko jeszcze, tata?”. Chyba nikt nie lubi takich pytań, ale szczęśliwie do początku pól zostało zaledwie 2km, więc to poszło gładko. Dużo gorzej było już wzdłuż pól, bo tam chłopak na siłę chciał znaleźć już piłeczki golfowe – tam gdzie z reguły ich po prostu nie ma. Był tak zapatrzony w trawę, że nawet raz orła wywinął – na szczęście nic się nie stało. Do tego wszystkiego zaczęło nieźle wiać a my jechaliśmy właśnie pod wiatr – to był chyba najcięższy fragment trasy. Wystarczyło jednak aby zjechać na pola golfowe, aby dzieci się ożywiły i nieco uspokoiły. Gdy zaś znalazłem pierwszą piłeczkę dzieci były już wniebowzięte :)). Gdy okazało się, że tych piłeczek jest wiele i nie sposób zebrać wszystkich, zauważyła mnie jakaś kobieta, która po korcie jeździła maluchem i zbierała piłeczki (przy pomocy kombajnu przypiętego z przodu malucha). Od razu do nas z ryjem (bo inaczej się tego nie da określić), że to prywatne piłeczki, że tak nie wolno itd. Odpowiedziałem więc kobiecie, że w takim razie zaraz je odłożę – zbiorę tylko w jedno miejsce, aby mniej roboty miała. Za to dostałem jeszcze większe joby! Co za ludzie?! Machnąłem więc na nią ręką, zostawiłem sobie w sakwie 4 sztuki piłeczek i ruszyliśmy dalej (w końcu to dla tych piłeczek wyciągnąłem dzieci z domu :))) ). Koło sklepu w Rajszewie zrobiliśmy kolejny przystanek i posiłek cukierkowy. Trochę picia i nawrótka do domu. Wracaliśmy już bardziej cywilizowanymi drogami, więc szło lekko i szybko. Gdy dojechaliśmy do rozdroża szlaków (do tej pierwszej wiaty) tam znowu zrobiliśmy sobie przystanek i znowu parę słodyczy (to dzieciaków trzyma :) ). Oznaczało to, że zostało nam 8km. Ten odcinek moja młoda panna nadrabiała pomysłami – a to kopała mnie w nogi, udając że pedałuje razem ze mną, a to klepała (lub biła?) mnie po plecach i mając morze radości z moich „auuć!”, a to śpiewała, a to gadała itd. Chłopak zaś naginał przodem – naginał, bo to był najszybszy odcinek naszej wycieczki (!). Mimo zawrotnego tempa (a może właśnie przez to?) moja pasażerka zasnęła na dwa kilometry przed domem. Nie pomógł już żaden cukierek, ani rozmowy, ani rozbawianie – oznaczało to, że ostatnie 2km jadę z jedną ręką na kierownicy a drugą na jej głowie, aby jej się nie kiwała (niestety fotelik nie ma rozkładanego oparcia). Rzuciłem więc chłopakowi, że nasza pasażerka już zasnęła a ten nabrał takiego tempa, że średnia z ostatniego odcinka wyszła powyżej 19km/h! Chyba nie zmęczyła go ta wycieczka :))). Co więcej! W niedzielę rano pierwsze słowa syna to: „Tato? Czy dziś też pojedziemy na wycieczkę 25km?”. Ja rozdziawiłem tylko usta, ale o tym za chwilę :))) Wieczór sobotni był już umówiony na popijawę. Jako, że cały tydzień bujałem się już z trzecią grupą antybiotykową, aby jakoś uleczyć moje gardło, stwierdziłem, że nie ma co czekać na zdrowie tylko trzeba się w końcu napić jak przystało na człowieka. Pierwszy kieliszek podrażnił mocno moje gardło, ale jako, że alkohol odkaża, to poczytałem to za dobry znak i postanowiłem pić do oporu. Tak tez się stało. Nad ranem parokrotnie porozmawiałem z „uchem, które wszystko przyjmie i wszystkiego wysłucha”, ale rano gdy wstałem po bólu gardła nie został nawet skrawek! Chyba więc czas wracać do mądrości naszych pradziadów – w końcu alkohol to medykament :))) Tak więc nowy tydzień zaczynam z czystym kontem i co ważniejsze – wracam do biegania (bo rowerowanie już uruchomione – chłopak mi już nie odpuści :)) ). Dorzucam kilka fotem z wycieczki:

Od Na pola golfowe

6 maja 2009

Weekend majowy...

Uff! Jakoś ten czas ucieka między palcami i nie wiadomo nawet kiedy kolejne dni znikają jak kamienie w wodzie. Szczęśliwie jednak jest o czym pisać i jest o czym opowiadać: z jednej strony znowu dużo radości a z drugiej po staremu ;) Ale od początku. Zacznijmy od weekendu majowego. Synowi tydzień przed weekendem majowym obiecałem rowerowanie. Brak czasu plus brak zdrowia to się z reguły równa niespełniona obietnica. Postanowiłem więc, że gdziekolwiek nie pojedziemy, zabieramy rowery i jeździmy – trzeba nadrobić zaległości! Wprawdzie jeszcze w czwartek wieczorem plany nie były sprecyzowane, ale decyzja o rowerach została już podjęta. Piątek jednak okazał się wyjątkowo chłodny – zwłaszcza na dalekim wschodzie naszego kraju, gdzie się udaliśmy. Tego dnia, więc nawet ja się nie zdecydowałem na rowerowanie. Dzień jednak spędziliśmy na odwiedzinach rodzinnych, więc wypełniliśmy go (ten dzień) po brzegi. Sobotę zaplanowaliśmy u dziadków w okolicach Sobiboru. Pogoda zdecydowanie się poprawiła, więc nie było mowy o odpuszczeniu rowerowania :))) I nawet dobrze wyszło, bo plany obejmowały niemal cały dzień u dziadków, co okazało się dla nich jednak dość męczące. Więc ok. 14:30 ruszyliśmy całą rodziną na rowerową wycieczkę do Sobiboru (4,5km przez las). Rodzice i syn na rowerach a najmłodsza w siedzisku tuż za moimi plecami. Droga przez las była dość trudna. Do samej stacji Sobibór było lekko pod górę (tak wynika z zapisu GPS!). A że od dawna nie padało, to i drogi bardzo suche i piaszczyste. Mi osobiście się podobało – lubię takie wyzwania – małżonka jednak nie była zadowolona z wybranej trasy, syn zaś przyznał, że dość ciężko się jedzie. Lasem było to jednak ok. 3km, więc nie było najgorzej. W Sobiborze obejrzeliśmy stację PKP, (dość) nową wierzę przeciwpożarową, pokazałem gdzie stała kiedyś stara, drewniana wieża przeciwpożarowa, zwiedziliśmy teren byłego obozu, zaliczając także nową alejkę upamiętniającą ofiary obozu zagłady i byłby komplet gdyby nie to, że muzeum było czynne tylko do 14:00. Dość dziwne poczucie turystyki w Polsce funkcjonuje… Drogę powrotną wybrałem już tym razem asfaltem. Była dłuższa, ale przynajmniej rodzina mi nie narzekała :))). Wprawdzie na koniec postanowiłem skrócić nieco drogę i pojechaliśmy przez tzw. Lipowiec, ale ta decyzja okazała się wyjątkowo nie trafiona. Droga, którą znałem z dzieciństwa właściwie już nie istniała. Zrobiliśmy w sumie 12km całą rodziną – to niezły wynik jak na wspólną wycieczkę. Do tego wycieczka była klasycznie turystyczna (połączona ze zwiedzaniem) i w zupełnie nowym miejscu – to było super! :))) Do Warszawy wróciliśmy jeszcze w sobotę na noc – w zasadzie po to aby odpocząć już u siebie w domu. Odpoczynek jednak można realizować na różne sposoby. Ponieważ pogoda wystrzeliła nam wręcz upałem, ok. 14:00 zebrałem dzieci (bo małżonka pragnęła odpocząć) i ruszyliśmy na kolejną wyprawę rowerową. W sumie to nic wielkiego, bo jeździliśmy po Tarchominie, ale kilometrów natłukliśmy nie mało! Z najmłodszą zrobiliśmy prawie 15km. Gdy się już znudziła i zapragnęła pojeździć na swoim rowerku, ja z synem ruszyliśmy w dalszą drogę. Wspólnie nakręciliśmy 22km, co było nie małym rekordem mojego dziecka. Ale dla niego cały czas było za mało! Gdy zjechaliśmy już na nasze podwórko on jeszcze napedałował do 26km(!) jeżdżąc już tylko po placu! Wygląda więc na to, że wyćwiczyłem już sobie zawodnika do moich podróży rowerowych :))). Osobiście byłem przekonany, że zakwasy go zabiją w poniedziałek – ale nic takiego nie nastąpiło. Chyba jest gotowy do prawdziwych wycieczek (jupi! :) ). Dziś natomiast poszedłem już pierwszy trening biegacki po prawie półtora miesięcznej przerwie. W zasadzie to się nieco do niego zmusiłem i zrobiłem na swoje ryzyko, ale nie mogę już znieść tego nie-biegania. Powód dla którego nie powinienem iść biegać jest ten sam od dłuższego czasu: gardło. Znam już tyle rodzajów bólu gardła, że można już zgłupieć albo oszaleć. Od dwóch dni boli mnie w zasadzie w trybie ciągłym. Zdecydowałem się znowu to leczyć odmiejscowym antybiotykiem – stąd też ten dzisiejszy trening może nie był najmądrzejszy. Biegałem jednak z dziewczynami więc był to trening bardzo spokojny i lekki. Jutro się przekonam czy to było bardzo głupie czy tylko głupie ;))) – na pewno jednak sprawiło mi wiele frajdy! Mapa naszej sobotniej przejażdżki: