=== Robsik's Blog on WordPress ===

24 października 2009

deszczowo i jesiennie...

Tydzień znowu pracujący. Ale co zrobić – tak czasami bywa. To też w czwartek trening mi uciekł, ale biegałem dziś i we wtorek. We wtorek był o tyle sympatyczny, że w końcu biegałem w deszczu – już dawno nie miałem takiej okazji :))) Pozstali odpadli, ale nie przez deszcz. Może to i lepiej – bieganie w samotności, w strugach deszczu z TATU na uszach daje niepowtarzalną atmosferę i frajdę – warto było :)))
Dziś rano się podniosłem i poszedłem pobiegać za dnia. Wtedy mogę pobiegać w pobliskim parku/lasku nieopodal szkoły. Cudnie się tam biega – tam zawsze najlepiej widać jaka pora roku aktualnie panuje i jaka aura obowiązuje danego dnia. Dziś ponury jesienny poranek. Liczyłem trochę na deszcz, ale jak to bywa u mnie – nie padał ;))
Dziś do biegania na uszy wrzuciłem BBC Radio 1 (z pomocą iPhone) – całkiem ciekawe słucha się tego radia nawet podczas biegania. Faktem jednak jest, że jak się dobrze biega to i dobrze się słucha (prawie, bo np. Disco-Polo nie wchodzi w rachubę) wszystkiego. A dziś biegło się super. Trochę odczuwam słabszą kondycję, ale to mi akurat zupełnie nie przeszkadza ;)
I na koniec jeszcze informacja, która obiecałem Wam dostarczyć – chodzi o tego audiobook’a, o którym ostatnio wspominałem. Zakończyłem to słuchać i swoje zdanie nie tylko podtrzymuję ale cementuję! Zakończył się tak bez sensu, że poświęciłem blisko pół godziny, aby upewnić się, że nie jest to tylko fragment powieści, że pliki audio dobrze przekonwertowały się do iPhona itp. Słowem: DNO. Pewnie dlatego był za darmo ;)) Chociaż z drugiej strony taka reklama to antyreklama, bo kto będzie chciał kupić innego audiobook’a aby zaryzykować tę samą jakość treści? Ja na pewno nie ;)) Nie traćcie więc aż 4,5 godziny na tego audiobook’a. Dla zainteresowanych podaję tytuł powieści audio: Katedra w Barcelonie.

18 października 2009

Róża z kolcami

Dzisiejszy trenign można powiedzieć, że był usłany różami – tyle, że kłuły jak cholera! Zrobiłem wprawdzie 9km, ale te ostatnie 200-300 metrów zacząłem odczuwać już swoje kolano (w zasadzie pasmo). Przedtem jednak sprzęt odmówił mi wielokrotnie posłuszeństwa…
Pierwsze 3km zrobiłem z kolegą, który już dłuższej chwili nie biegał ze mną. Był jednak dzielny i przyzwoitym tempie pokonał dystans. Zegarek dystansu i czasu nie zmierzył – dobrze, że biegłem trasą, zmierzoną już dawno temu przeze mnie. Nie wiem jak się to stało – musiałem coś poknocić przy uruchamianiu. Na kolejnych kilometrach uruchomiłem słuchawki bluetooth, aby słuchać dalej audiobook’a, które ostatnio nabyłem. A tym audiobooku to może za chwilę. Niestety już po 1,5km słuchawki rozłączyły się od iPhona i nie chciały już zadziałać. Zatrzymałem się, aby ponownie je uruchomić, ale działały najwyżej kolejne 150m. Schowałem je do kieszeni. Drogi jednak zostało mi jeszcze trochę więc po chwili znowu podjąłem decyzję o ponownym sparowaniu urządzeń. To pomogło też tylko na chwilę – tym razem wprawdzie ok. 500m, ale nadal coś było nie tak. Być może pot, który z reguły leje się ze mnie stróżkami zalał słuchawki i odmówiły posłuszeństwa? Tego nie wiem. Podłączę je jutro i sprawdzimy, czy to miało jakieś znaczenie…
Audiobook? W zasadzie dostałem go w ramach jakiejś hiper-promocji. Trwa 4:30 a ja wysłuchałem 3:30 – a ja cały czas jestem niezadowolony. Akcja jest (póki co) mało przejrzysta, brak wyraźnego celu książki, bezdusznie autor zapomina o swoich postaciach, zwłaszcza tych skrzywdzonych i brak jakby czegoś żywego w tej książce. To taka pobieżna ocena – jeszcze przed zakończeniem. Nie lubię gdy nie wiedzę celu i przeznaczenia, więc na pewno dosłucham do końca, aby przekonać się o co tu chodziło. Jeśli puenta będzie warta wzmianki, wtedy na pewno jeszcze wrócę do tematu i wyrażę swoją (być może zmienioną) opinię :)

week-resume...

A mnie znowu czas pochłoną, jak jakiś potwór. Ale tak to jest, gdy jeszcze wypada jakiś wyjazd służbowy – jest później nieco do nadrobienia… Mimo to udało się zrobić jeden trening biegacki i jeden rowerowy. Dziś jeszcze popracuję przynajmniej nad bieganiem a jak starczy czasu to może jeszcze skoczę na rower…. Wczoraj wyskoczyłem na rower – tak nieco na szalono, bo było w miarę świeżo po deszczu i choć ulicy przyschły to w lesie było nadal błotniście. A wybrałem się do lasów legionowskich – niesamowicie się tam jeździ a teren pozwala na silny trening ;)) Zabłociłem się więc ponownie, choć już tak mocno jak na ostatnim maratonie. Zrobiłem 28km i już po ciemku wróciłem do domku. Najfajniejsze jest to, że rower zdecydowanie kojąco wpływa na moje biodra :))) Dziś jednak koniecznie bieganie…

16 października 2009

Zmiany...

Ile jeszcze można zmienić w nas samych? Nie da się? A może jednak?! Oto jedna z inicjatyw, która pokazuje jak wiele jest w nas mocy do zmian, na które czekamy biernie niemal przez cale życie:

11 października 2009

Wyniki maratonu MTB

No to są już wyniki! A to oznacza, że czas się pochwalić ;)) Aktualnie są tzw. wyniki wstępne – oficjalne jeszcze się pojawią i na pewno wtedy napiszę coś więcej: Dystans Mega, kategoria wiekowa M3: 74/93 Dystans Mega, klasyfikacja ogólna: 216/266 Czas osiągnięty: 3 godziny 20 minut (najlepszy: 2:07 (!), najgorszy: 4:40) – średnia: 18 km/h (wow!) Znalazłem także kilka fotek i z tego maratonu i z poprzedniego. Zapraszam więc do galerii – na pewno jeszcze będzie przybywać tych fotek ;) (http://picasaweb.google.com/robsik/JabOnnaMTB# oraz http://picasaweb.google.com/robsik/OmiankiMTB#).

Łomianki MTB!

Co za wyścig! Wprawdzie nikt z namawianych przeze mnie znajomych nie zdecydował się, ale co tam! I tak było ekstra :))) Co by jednak przynajmniej jeden przypadek usprawiedliwić, to muszę powiedzieć, że świadek zeznał, że jest chory (głos w słuchawce rzeczywiście brzmiał inaczej niż zwykle :)) ). Rower zacząłem przygotowywać jeszcze wczoraj – popracowałem przede wszystkim nad odchudzeniem go jeszcze tak z 1-1,5kg (tym razem już nie wrzucałem na wagę). Część z tych odchudzonych jednak rzeczy powędrowały do plecaka, który tym razem postanowiłem zabrać – było więc trochę oszukiwanie samego siebie, ale za to rower był lżejszy (co na podjazdach było dość ważne). Maraton MTB tym razem odbył się w przepięknej okolicy, gdzie wybiegałem swego czasu kilka dwudziestek – Puszcza Kampinowska. Jedynie pogoda raczej nie dopisała. Przez niemal cały tydzień, włącznie z sobotą pogoda była cudna, wręcz momentami można było mówić o upale, a dziś paskudnie! Deszcz siąpił niemal przez cały maraton, pochmurno i dość chłodno – pierwsze kilometry wręcz żałowałem, że nie wziąłem długich nakryć nóg! Ogólnie jednak nie narzekam – w końcu udało mi się kompletnie przemoknąć, tak jak marzyłem już od dłuższego czasu :))) Przed startem poznałem całkiem miłego faceta, który podarował mi krawatki – koniecznie chciałem przekonfigurować układ swojego roweru i do tego potrzebowałem krawatek, aby przypiąć numer startowy w nowym miejscu. Okazało się, że rok temu miał podobnie jak ja – zaliczył dwa ostatnie starty i wciągnęło go kompletnie :))) Coś czuję, że ze mną tez tak może być – nawet jadąc samemu impreza jest wyśmienita! :) Zwrócił mi facet uwagę, że przednia opona (jeszcze oryginalna) nie jest najlepsza na taką błotnistą pogodę, bo te opony strasznie grzęzną w błocie. W tym roku miał już ponad 20 startów, więc na pewno wiedział co mówił, ja jednak chciałem wierzyć, że tym razem nie będzie miał racji… niestety myliłem się! ;)) Tym razem na maraton włożyłem czerwoną kurteczkę – to takie postanowienie z poprzedniego, gdy nie mogłem znaleźć siebie na fotkach :))) Na starcie byłem punktualnie: o 10:30 – niestety jak zwykle (czego nie lubię w tej imprezie) start nastąpił o 11:10!!! Ponad pół godziny stania i czekania. Nie ma za bardzo gdzie usiąść, rozgrzewka idzie w diabły – momentalnie człowiek się wyziębił, i do tego deszcz. Wprawdzie deszcz padał jakieś 20 minut, ale wystarczyło, aby już dobrze częściowo nasiąknąć. Ale to nie było jedyna niespodzianka tego startu. Zapisując się na maraton, regulamin tej imprezy mówił o 50 km. Teraz miał już 60 km!!! Niezła zmiana co? Gdybym o tym wiedzieł jakieś dwa dni wcześniej sam nie wiem czy być się wtedy zdecydował – to był, można powiedzieć, mój debiut na takim dystansie i do tego miałem się ścigać! Dla mnie to był szok, który mnie trochę wyprowadził z równowagi spokoju – nie wiedziałem jak rozplanować siły, kiedy odpocząć troszkę, kiedy przydusić i czy w ogóle po 50 km nie będzie tak, że położę się i będę czekał na zgon! Bałem się też trochę o to swoje biodro, co zrobię jak się odezwie – maraton tyle kosztował, że szkoda tak sobie go odpuścić (a swoją drogą niezły motywator, co? :))) ). Postanowiłem jednak nie zastanawiać się nad tym zbyt długo, bo odpowiedzi na większość tych pytań po prostu nie znałem. Nastawiłem się na pokonanie trasy – to był pierwszy priorytet. W końcu to było 60km!!! Ruszyliśmy! To był tak wyczekany moment, że czułem już niemal spełniony! Tak jakbym był po wyścigu :))) Może dlatego przez pierwsze kilometry drałowałem całkiem mocno (ze średnią na poziomie 26 km/h!). Wyprzedzałem dużo i różniście. Zaczynałem sobie zadawać w końcu pytanie: „co ja robię? Przecież jak tak dalej pójdzie, to nie zrobię nawet 20km!”. I tak po ok. 4-5km zwolniłem nieco i rozpocząłem swoją jazdę. Cały czas jednak nadal była agresywna. Starałem się jechać powyżej 21 km/h i stale kogoś wyprzedzałem. Przez piaski przejeżdżałem z takim impetem, że czułem jego drobinki atakujące mój kask z tyłu głowy, a podjazdy pod górki wyduszałem z siebie maksimum sił! To źle wróżyło, ale mój szósty zmysł miał to głęboko gdzieś i cały czas podpowiadał mi, że mam dawać z siebie wszystko! Biodro odezwało się gdzieś w okolicy 10 km. Normalnie odpuściłbym i pojechał delikatniej, dziś jednak moje wewnętrzne zmysły wyły jak oszalałe: goń, goń, goń!!! Byłem przerażony, że jak dalej pójdzie, to nie będę mógł ruszać nogą i trzeba będzie mnie odtransportować na metę – ale się tak nie stało! Machnąłem ręką na biodro i zupełnie się nim nie przejmowałem – dopóki się nie blokuje i pozwala pedałować to ciągniemy na maksa! Pędziłem nadal na złamanie karku – zwłaszcza ze zboczy, po których większość sprowadzała rowery – dla mnie to było cackanie się ze sobą i rowerem, dla mnie priorytetem było zjechać z każdej górki – nawet tej niebezpiecznej (nie wiem co szatan dziś mnie prowadził!). Na tym maratonie parę razy trafiłem na sytuację, którą opisywali ludziska po zeszłotygodniowym: jadę, jadę a nagle gość hamulce jak hebel i stoi! Raz zdołałem wyhamować i powinien się cieszyć, że stuknąłem w niego (w sumie nie wiem kto by bardziej ucierpiał). Drugi raz był nieco lepszy, bo zdążyłem się zatrzymać, ale niestety na środku ścieżki! Trudno jednak wymagać, aby każdy miał myśleć wzorowo – dobrze, że nic się stało. Na 20-tym kilometrze był pierwszy bufet. Mając do zrobienia 60km, stwierdziłem, że tym razem nie będę ignorował bufetów – zatrzymałem się więc, napiłem Isostar’u i zjadłem jakieś dwa kawałki ciasta – całkiem dobrego! Ponieważ zatrzymałem się na czas jedzenia, mogłem poobserwować jak ludzie głupieją przy bufecie: momentalnie zator! Co niektórzy to nawet na środku ścieżki się zatrzymywali i tak stali patrząc na bufet, jakby czekali, że ktoś im przyniesie coś do picia lub jedzenia – a za nim? Oczywiście potężny korek i ludzie trenujący awaryjne hamowanie! Podobnie było z włączaniem się do ruchu – to samo! Wyjeżdżali prosto pod koła rozpędzonych innych zawodników! Szczęśliwie byli chyba doświadczeni, bo bez trudu wyhamowali – chyba wiedzą co się dzieje przy takich bufetach ;))) Ruszyłem dalej. Zaczynałem także czuć ramiona, a w zasadzie te mięśnie barków – zawsze mi to wysiada, przy dłuższej jeździe na rowerze – tym razem trochę jednak za wcześnie. Z drugiej strony trudno było się dziwić – droga była piękna po Kampinosie, ale dość trudna – korzeni było zdecydowanie więcej niż w lasach legionowskich, po których jeździłem tydzień temu. Podjazdów też nie było jakoś drastycznie mniej. Organizator określił trudność trasy jako 2/6 – zdecydowanie dałbym 4/6, zwłaszcza, że deszcz skutecznie utrudnij niektóre przejazdy… Na 33-km’trze (jaki ciekawy zapis ;) ) zaczęło się bagno. Jak wiadomo chodzenie po bagnach wciąga. Z jazdą jest nieco inaczej: wysysa resztki Twoich sił! I tu niestety okazało się, że ta moja przednia opona faktycznie grzęźnie w błocie. Straciłem więc tu bardzo dużo sił, choć z tego co obserwowałem innych to podobnie przeżyli te bagna. Jeden z uczestników, za którym już dłuższy czas jechałem, zatrzymał się i puścił mnie rzucając retoryczne pytanie „kiedy skończą się te bagna?! Orzekłem równie filozoficznie: nawet bagna nie są wieczne! Tak potrzebowaliśmy chwili rozluźnienia i humoru – ten odcinek, który trwał prawie 3km dał się w wszystkim w kość. W jednym miejscu nawet dość mocno zaliczyłem drzewo lewym rogiem – w końcu się przydały :))) Róg przyjął tę energię, przekręcił się trochę i mogłem jechać dalej :)). Bagna pożegnałem z radością. Na początku myślałem, że jak już je minę, to ruszę z kopyta – ale nikt nie ruszył z kopyta – każdy był na tyle wykończony, że pozycje między zawodnikami w zasadzie się nie zmieniły. Ja zacząłem znowu marzyć o bufecie – brakowało jednak jeszcze kilka dobrych kilometrów. Zacząłem więc podpijać wodę z mojego kamelka – to przyniosło trochę ulgi, ale sił nie wróciło ;))) Na drugim bufecie odpocząłem trochę i w zasadzie nie dlatego, że się tam zatrzymałem, ale dlatego, że przez ponad kilometr droga była znowu asfaltowa i można było pojechać trochę bez trzymania kierownicy i dać wypocząć ramionom. Czas ten jednak spożytkowałem przede wszystkim, aby pochłonąć kolejne dwa kawałki ciasta – tego mi trzeba było! :) Już po zjedzeniu ostatniego kęsa wiedziałem, że powinienem wziąć 3 kawałki ;)) Ale wracać nie zamierzałem… Przy czterdziestym-piątym kilometrze (tak może lepiej się czyta? :)) ) zacząłem się już martwić o siebie. To był dystans, który nie był dla mnie już nowością, ale przede mną było jeszcze wiele do zrobienia. Próbowałem zajrzeć do swoich akumulatorów i spróbować oszacować, czy nie czas na wyciszenie tego szaleńczego „biegu”, czy nie czas na oszczędzanie sił – ale w takim deszczu nawet drogi nie widziałem przez te zamoczone okulary, łapiąc co chwilę jakieś gałęzie a to w usta, a to dostając baty po uszach, a co dopiero dojrzeć coś tak trudnego jak swoje zasoby sił? Trochę się bałem tego finiszu, bo najbardziej nie lubię, gdy na finisz wjeżdżam (tudzież wbiegam) jak zdjęty z krzyża. Mój nieopanowany wewnętrzny głos jednak nadal krzyczał: walcz, walcz, jedź, nie ociągaj się! To szaleństwo, pomyślałem sobie, ale co robić? Może tym razem ma rację? Przy 50-tym kilometrze (a może tak lepiej? ;)) ) obudziły się we mnie zupełnie nowe pokłady sił. Czułem się trochę jak zombie, który zabiera energię, każdemu kogo wyprzedzi – i tak było, im więcej zawodników zostawiałem za sobą tym lepiej mi się jechało i tym więcej sił we mnie się budziło. Ciekawe czy oni faktycznie tracili te siły, gdy ich wyprzedzałem? ;)) Coraz mniej przeszkadzało mi, że jestem kompletnie przemoczony, ramiona dawały mi się już dobrze we znaki, ale dzięki temu zapomniałem na dobre o biodrze. Może faktycznie jest coś w metodzie leczenia naszych dziadków, którą stosowaliśmy w szkole podstawowej: - głowa mnie boli… - to się odwróć; i kopało się gościa z całej siły w tyłek – najlepiej z czuba! Momentalnie mu przechodził ból głowy :)))) Na tych ostatnich kilku kilometrach byłem już kompletnie jakby bez władzy nad swoim ciałem. Ramiona mnie bolały tak, że aż momentami mimowolnie wykrzywiałem twarz, a moje nogi jak wariaty! Kręciły bez opamiętania i wyprzedzałem coraz więcej, i więcej! Sam nie wierzyłem w to co widzę! Przez chwilę nawet zastanawiałem się, czy to nie jest jakiś sen! No tak, ale w śnie aż tak mocno nie czuje się bólu… Ten ok. 15-kilometrowy finisz był wręcz nierzeczywisty! Ale jednocześnie był inspiracją do wynajdywania nowych, nieznanych wręcz pokładów sił. Strasznie mi się to podobało! Zresztą, komu by się to nie podobało? :))) Ostatnie 2-3 kilometry zrobiłem w zawrotnym tempie, zwłaszcza jeśli przypomnimy, że do tej pory zrobiło się grubo ponad 55km! Ależ radocha! Przypomniał mi się jeszcze jeden miły moment z maratonu. Jak już wyjeżdżaliśmy z bagien, trzeba było przejechać, po dość trudnym mostku (z kołków, wyślizganych na tym deszczu). Tam stał fotograf, a w zasadzie pani fotograf z asystentem (pewnie bodyguard, bo to środek lasu ;) ). Krzyknęła do mnie, gdy wjeżdżałem na mostek: „słońce świeci, deszcz nie pada i jest lekko!” Tak mnie rozbawiła, że roześmiałem się na całego, chociaż miałem raczej ochotę przekląć to bagno, które zostawiałem za sobą – ciekawe czy odnajdę tę fotkę? :))) Przemiły akcent tej imprezy! Z tego mojego finiszu, nie pamiętam nawet swojego czasu – wpadłem na metę w takim tempie, że nawet nie byłem pewien, czy był tam zegar (a na pewno był – zawsze jest). Ale olałem temat – ostatnio wysłali mi SMS’a z wynikami, to i teraz dostanę. Poszedłem więc napić się bardzo sportowego napoju, czyli Red-Bull – jak zwykle za darmo – za darmo chyba nie szkodzi, co? ;))) Wsunąłem jeszcze dodatkowe dwa kawałki ciasta i popiłem jeszcze jednym red-bullem – jak szaleć to na całego ;))) – i ruszyłem do auta. Byłem kompletnie przemoczony – od środka (od potu) i od zewnątrz – od deszczu. Trzeba było więc szybko dostać się do auta, odpalić nagrzewanie i zdjąć przynajmniej część tych mokrych ciuchów. Rower przypominał pogorzelisko. Gdybym go położył obok kałuży, to pewnie nawet by za bardzo nie było widać – pięknie obłocony! Mi tez zresztą niczego nie brakowało :))) Tyle błota co strzepałem z siebie to było coś! :))) Zrobiłem kilka fotek roweru, zapakowałem go na samochód i szybko wskoczyłem do już ciepłego auta – tego mi trzeba było :))) W domu szybki obiadek, dłuuuuuga, gorąca kąpiel (ze słuchawkami na uszach a w nich Maria Mena!), witaminki do picia i … do pisania relacji ;)) Bilans strat? No cóż – biodro ma się super (w ogóle nie boli!), ale za to barki bolą jak cholera. Zdecydowałem się nawet na jakieś smarowidło przeciwbólowe (coś reklamowanego na nutę: „Basia! – Nie Basia tylko… „ :) A sprzęt? Jest tak brudny, że nawet nie sprawdzałem czy ma się dobrze ;))) Niestety zdjęć jeszcze nie ma, wyników jeszcze nie ma – będę więc w następnych postach informował o tym jak sędziowie ocenili moje wariackie jeżdżenie :)))

9 października 2009

Keeping training

Tydzień mocno pracujący – treningów jednak nie odpuszczam. Wynik jest taki, że chodzę śnięty i zarośnięty jak jakieś zwierzę. Wtorek udało się pobiegać (ponad 6km) wczoraj też pobiegałem (ponad 6km) i jeszcze wsiadłem na rower na 14km. Najlepszym pomysłem to to nie było, bo dziś z rana mnie bolała ta przeklęta noga. W trakcie dnia się rozruszała, ale wynika z tego, że jeszcze się pobujam z tą moją przypadłością. Na niedzielny maraton MTB już zapisany i opłacony. Namawiałem także troje znajomych, ale na razie efekt mizerny. Tłumaczę sobie, że na trasie i tak pewnie jechalibyśmy oddzielnie, ale mimo to miło jest mieć do kogo gębę otworzyć przed startem. Ale nie zamierzam się skarżyć – w Jabłonnej w końcu też było ciekawe :)))

4 października 2009

MTB Jabłonna

No i znowu cały dzień minął. Był jednak solidnie przepracowany – czyli mam co pisać ;) Otóż udało się zrobić dwa treningi biegackie po niecałe 6km – co może nie jest dla mnie wielkim wynikiem, ale za to kompletnie bez kontuzji ani bólów około-tontuzyjnych. Chciałoby się więcej tych kilometrów, ale wolę dmuchać na zimne. Dziś natomiast zaliczyłem maraton MTB na dystansie 45km. W zasadzie to dystansu nie jestem pewien, bo GPS rzeczywiście pokazał 45km, ale licznik rowerowy 43km. Regulamin z mapą mówił o 45km, a w wynikach znalazłem zapis, że 43 km :))) Po raz pierwszy wziąłem udział w imprezie zupełnie samotnie. Ani jednego kolegi, ani jednej koleżanki. Moja motywacja jednak była bardzo duża, więc nic nie przeszkodziło mi w realizacji moich planów. Wprawdzie w planach było także, że syn pojedzie ze mną na ten maraton, ale ostatecznie pogoda nie była najlepsza i został w domu. Jak dla mnie pogoda była extra! Około 11-13 stopni, wiatr raczej ciepły, choć na otwartych przestrzeniach skutecznie obniżał szybkość jazdy i do tego czasami kapało. Jak zwykle jako taki deszcze mnie ominął, ale może to nawet lepiej. Rowerzystów było ponad 1200 (tych sklasyfikowanych!) – tak ogromnej imprezy rowerowej jeszcze w życiu nie widziałem – potężna masówka a przy tym naprawdę świetnie zorganizowana. To do czego mógłbym się przyczepić, to dość drogie wpisowe, za które w zasadzie nic się nie dostaje (poza kilkoma punktami żywienia, gdzie i tak nie ma czasu na obżeranie się, czy opijanie – w końcu taka jazda trwa stosunkowo nie długo… Ponieważ to był mój pierwszy start w MazoviaMTB to zostałem zaklasyfikowany do ostatniego sektora startowego. Mi to odpowiadało, bo w końcu i tak żaden ze mnie kolarz – raczej turysta rowerzysta. Dzięki temu (lub przez to) start zajął mi ponad 10 minut(!). Ale trudno się dziwić, przy takiej ilości rowerzystów. Podobało mi się to jednak, bo polegało to na puszczaniu grupy rowerzystów i jakaś minuta przerwy – dzięki temu na starcie nie było tak strasznie ciasno. Pierwsze kilometry nie były łatwe. Wyprzedziłem raz jednego faceta, ale szybko to sobie odbił (ach ta męska duma ;) ). Potem udało mi się wyprzedzić kilka dziewczyn. Stwierdziłem, że przy mojej „sportowej” jeździe to mogę chyba liczyć tylko na wyprzedzanie dziewczyn. Pogodziłem się z tym szybciutko i od razu jazda stała się przyjemniejsza – w końcu nie jechałem po nagrodę, a poza tym cały czas musiałem uważać na swoje (przeklęte) pasmo piszczelowo-biodrowe. Trasa obejmowała tereny, które poprzedniego roku dość dokładnie spenetrowałem rowerem. Przepiękne i jednocześnie dość trudne – wiele wydm, piasków, korzeni i przeoranych przez dziki ścieżek. Parę razy byłem przekonany, że rower za chwilę się rozsypie – szczęśliwie nic takiego nie nastąpiło :))). Lasy cały czas tętnią letnim duchem - fakt, że nie wszędzie, ale tu nadal czuć późne lato. Kwitnie jeszcze wiele kwiatów, całkiem zielono i ten wspaniały zapach lasu! Super trasa! Ten maraton MTB był moim drugim w życiu – w zeszłym roku próbowałem swoich sił przy okazji imprezy organizowanej koło Żyrardowa – zresztą przez grupę ŻTC. Impreza raczej nie przypadła mi do gustu. Był tam podobny dystans, ale w formie 3 okrążeń – dziś wiem, że to bez sensu – wolę trasę, na której nie kręcisz się jak na stadionie – przecież ciekawe okrążenie jest tylko to pierwsze, a potem tylko nudy. Tu trasa nie nudziła ani przez chwilę. Zresztą średnia z jazd obu maratonów dużo mówi o trudności przejazdu: pod Żyrardowem średnia przejazdu była blisko 22km/h, tu zaś niecałe 19km/h! Trudność trasy pozwała wielokrotnie schodzić z roweru, by wspiąć się na bardzo trudne podjazdy, często piaszczyste – podobało mi się to, bo mogłem poruszać nogami inaczej niż tylko pedałowanie. A aby nogi mogły dobrze popracować, to większość podjazdów podbiegałem z rowerem, co jak się okazało, było dość rzadkie (na tyle co widziałem :) ). Bałem się, że dopadnie mnie coś w rodzaju zmęczenia lub bólu mojego biodra. W zasadzie byłem przygotowany na to, że w którymś momencie przejdę do jazdy turystycznej. Szczęśliwie nic takiego się nie zdarzyło. Co więcej! Od połowy trasy zacząłem zdecydowanie szybciej jechać. Zacząłem dużo osób wyprzedzać i nakręcałem się coraz mocniej! Końcówkę po wale wiślanym jechałem tak mocno, że wyprzedzałem nawet po tych wertepach, gdzie groziło to kompletnym rozsypaniem roweru! Czułem jednak, że jak nie wyprzedzę, to będę żałować i nie będę spełniony ;)) Ostatecznie osiągnąłem czas 2 godziny 17 minut. Jak dla mnie to super – jestem zadowolony. Nie byłem tez ostatni, więc powiem więcej szczegółów ;)) Oto wyniki na kilka sposób: Byłem 72 na 117 w klasyfikacji sektorowej (analizując tylko ludzi z mojego sektora) Byłem 659 na 715 w klasyfikacji ogólnej mężczyzn Byłem 241 na 257 w moje grupie wiekowej (M3) System ocenił jakość mojego startu na blisko 64% (cokolwiek to oznacza ;)) ) Zdobytych punktów: 319 – czyli zaklasyfikowałem się do wyższego sektora :))) Dużo lepiej wyglądają jednak wyniki klasyfikacji generalnej :))) Pozycja klasyfikacji generalnej Open: 2449/2883 Pozycja klasyfikacji generalnej M3: 865/997 Pozycja klasyfikacji generalnej Mega Open (dla dystansów Mega): 2180/2625 Pozycja klasyfikacji generalnej Mega M3: 770/907 (to już coś ;))) ) W tym sezonie jest jeszcze jeden maraton – w Łomiankach – też cudne lasy i okolice. Tym razem na dystansie 50km – spróbuję tam również pojechać ;))) No i na koniec mapa trasy, jaką przejechałem: