=== Robsik's Blog on WordPress ===

30 września 2008

Muzeum Historyczne w Legionowie

Dziś odwiedziłem Muzeum Legionowa. Pierwszy szok polegał na tym, że wejście jest darmowe! Przygotowałem się oczywiście na opłatę, a tu taka niespodzianka! Super. Drugą niespodzianką było to, że pani, która otworzyła mi salki z wystawami była chętna do opowiadania a wiedzę miała bardzo przyzwoitą! Dzięki temu mogłem poznać dużo ciekawych faktów z życia Legionowa jak i poznać trochę historii, zabytków, pooglądać zdjęcia lotnicze m.in. z 1921 roku czy 1931 (tę drugą prezentuję poniżej). Dzięki temu mogłem z pani pomocą sprawdzić gdzie mieszczą się ciekawsze obiekty Legionowa! Byłem zachwycony! Potem jeszcze miły pan oprowadził mnie po zbiorach militarnych, ale te rzeczy jakoś mnie nie chwyciły - jeśli ktoś się jednak tym interesuje, to tu znajdzie masę wspaniałych eksponatów. Muzeum mieści się w willi „Bratka" - jest to także siedziba Towarzystwa Przyjaciół Legionowa. Zdjęcie tej willi już prezentowałem (album Legionowskie Zabytki) - bardzo zadbany i odnowiony budynek. Na jego tyłach będą budowane nowe powierzchnie pod eksponaty - zapowiada się więc stały rozwój tego muzeum. O muzeum możemy bardzo dużo doczytać na stronach http://www.muzeum.legionowo.pl/. Tam oprócz informacji o muzeum znajdziemy także tzw. „Wirtualne Muzeum". Co ciekawe tu znajdziemy eksponaty (zdjęcia, fotokopie, opisy), których tam w muzeum nie znajdziemy i na odwrót! Strona jest więc uzupełnieniem a nie powieleniem - doskonały pomysł! Dodatkowo fotki, które chciałem mieć w formie własnej kopii na stronach www są i można je niemal dowolnie powiększać - wielki PLUS! Polecam każdemu!

Nowe fotki

Dorzuciłem nowe fotki z EKIDEN do albumu BIEGANIE oraz utworzyłem nowy album z wypraw, jakie ostatnio odbywam do Legionowa - polecam :)

29 września 2008

Poznaję Legionowo

Na Pascal.pl doczytałem się, że Legionowo nie posiada żadnych zabytków. Z początku wydawało się, że to kwestia zarejestrowanych obiektów - ale nie. Są w Legionowie zabytki, które wciągnięte są także do rejestru zabytków. Skąd więc taka informacja? Postanowiłem poznać troszkę Legionowo, stąd wczoraj w ramach rozruszania nóg po sobotnim ściganiu ruszyłem ponownie na Legionowo. Znowu byłem bardzo mizernie przygotowany, ale szczęścia mi wystarczyło. Znalazłem muzeum Legionowskie, które mieści się w Willi Bratka, potem znalazłem willę, która nie była wymiona w żadnych przekazach, jakie miałem w ręku a potem trafiłem do tzw. Kozłówki (nie wiedząc nawet o tym!). Tam koszarowce z 1897 roku i inne zabudowania z tych lat. A ponieważ nie wiedziałem, że to Kozłówka to słynnej willi w Kozłówce nie znalazłem. W ten sposób zrobiłem 25km - wystarczy jak na rozruszanie a ja znalazłem kolejne dowody na to, że Legionowo ma w sobie troszkę historii, która nadal żyje. Po drodze trafiłem nawet na budynek byłej szkoły handlowej (chyba też z okresu między-wojennego), ale zorientowałem się dopiero gdy zasiadłem ponownie do komputera i tam znalazłem fotkę. Przestudiowałem kolejne przekazy i historyczne zapisy. Wygląda na to, że zajrzę jeszcze parę razy do Legionowa a potem „skomponuję" tekst, który ma zaprzeczyć tej nędznej tezie „ braku zabytków w Legionowie" i umieszczę go na Pascal.pl. Ale to wkrótce - teraz nadal zbieram materiały... Fotki z wycieczki:

28 września 2008

EKIDEN 2008

EKIDEN - trzeba przyznać, że nie spodziewałem się aż tak dobra będzie to impreza! Świetna organizacja, wspaniała pogoda, atmosfera... po prostu startować w tej imprezie, to była czysta przyjemność. Faktem jest, że było kilka niedociągnięć, ale do tego jeszcze dojdziemy :) Na starcie pojawiło się ponad 180 drużyn 6-cio osobowych. To dużo! Przecież to ponad 1000 osób! Nasza drużyna nawet miała jednego rodzynka :) z czego chyba wszyscy byli dumni. Rodzynka (Karolinę) także wystawiliśmy na pierwszy strzał, potem Jacek, Boguś, ja, Grześ i Kuba. Kolejność oczywiście na przestrzeni ostatnich dwóch tygodni zmieniała się kilka razy, ale w dniu startu obyło się już bez zmian :) Ze startem miałem mały problem, bo naszego numeru nie przeczytali (po raz drugi już tego dnia!) - straciłem więc kilka sekund. W zasadzie i tak nie miało to większego znaczenia, bo wygrać nie zamierzaliśmy. Fakt jednak rzucił cień na organizatorów (i nie był to efekt słońca, która zaczynało nam przyświecać). Na początku ruszyłem bardzo ostro, bo w granicach 4:35-4:40. Potem stanął przede mną ostry podbieg wzdłuż ulicy Sanguszki. Straszyli mnie nim dość skutecznie, ale postanowiłem słuchać raczej siebie - i udało się! Podbieg pokonałem w tempie 5:00! Potem już było na zmianę: to na lepsze a to na grosze. Pierwszą piątkę zrobiłem więc w 25:10! Dla mnie to był rekord i kolejne 5km przede mną. Wtedy zapragnąłem złamać 50min na dystansie 10km, choć wydawało mi się, że to już chyba trochę za późno. Kolejny podbieg, tak jak się spodziewałem, nie był już taki łatwy. Ledwo 6:00 - to drastycznie mało. Wiedziałem, że to oznacza dla mnie bieg na dużym tempie w pozostałej części trasy. To mnie jednak uskrzydliło i pozwoliło rzeczywiście dać z siebie jeszcze więcej. Biegnąć z górki miałem wrażenie, że dobiegnę do ostatniej pętli i tam siły mnie opuszczą. Szczęśliwie się tak nie stało - udało mi się utrzymać to tempo do samego końca, co dało mi życiówkę! Po raz pierwszy w życiu złamałem więc 50 minut na dyszkę (49:25)! Wow! Na trasie spotkałem kilku fascynujących kibiców: dziewczyna na ostrym podbiegu (bardzo dobre miejsce!) i Jang, który też potem pojawił się na podbiegu. Ciekawe, że obydwoje to biegacze. I trudno się dziwić, że tak świetnie kibicowali - tylko biegacze wiedzą ile wysiłku kosztuje pokonanie takiego wzniesienia. Dziewczyny niestety nie kojarzę, choć dowiedziałem się, że biegła w pierwszej zmianie, ale obydwojgu bardzo gorąco dziękuję za doping! To był najlepszy jaki mogłem doświadczyć na tej trasie. Na trasie jeszcze jedna starsza pani chciała być pomocną - chyba na swój sposób chciała być kibicem. Widząc w moim ręku butelkę Powerade'a rzuciła do mnie: „tylko nie pij chłopcze podczas biegu, bo możesz się zadławić albo utopić!". Rozbawiła mnie strasznie, więc tylko się uśmiechnąłem i pobiegłem dalej. Na trasie zasadniczo mało było kibiców. Więcej było przypadkowych osób, które za wszelką cenę chciały przechodzić na drugą stronę jezdni, po której biegaliśmy. W wielu przypadkach niestety robili to bez wyczucia. O samochodach już nie wspominam, zwłaszcza tam, gdzie policja sobie zrobiła wolne i zlewała temat sterowania ruchem - tam z reguły doświadczałem kompletnej głupoty kierowców. Szczęśliwie w większości miejsc policjanci nie byli aż tak leniwi. Jeszcze jednym zastrzeżeniem do trasy był fragment prowadzący po kostce. Niestety na bieganie po czymś takim nie jestem zbytnio przygotowany i z reguły było to miejsce gdzie ponad 10-20s na kilometrze traciłem - starałem się biec uważniej, aby ponownie nie skręcić nogi. Jak dla mnie to był bardzo słaby pomysł. Nawet nasz rodzynek przyznał, że ten odcinek był najmniej sympatyczny. Na pochwałę zasługuje także Grzegorz. To był jego pierwszy start i na piątce złamał 28 minut! Nie spodziewałem się aż tak dobrego wyniku! Gratulacje, Grzesiu! Ciekawy jestem czy to Cię zaszczepi do dalszych startów :) No i na koniec wypada podać wyniki: zajęliśmy 127 miejsce w klasyfikacji ogólnej. Osobiście jestem zadowolony - jak reszta drużyny to jeszcze nie wiem. Myślę jednak, że wynik także i ich zadowoli :) Po przybiegnięciu Kuby, zrobiliśmy zdjęcie pamiątkowe z medalami ułożonymi w ciasteczko (dzięki Karolinie wiedzieliśmy, że to taki był zamysł organizatora!) i udaliśmy się na Pasta Party. Niestety fotka jest bez jednego zawodnika, który musiał uciec wcześniej (szkoda!). Słowem: wspaniała impreza!

27 września 2008

Rozgrzewka przed EKIDEN

No i udało się. Chciałem w piątek pokręcić jeszcze rowerem - liczyłem na to, że Achilles nieco się rozrusza, dzięki takiemu masażowi. Nie pomyliłem się. W ciągu dnia udało mi się wygospodarować godzinkę i ruszyłem w trasę do Legionowa. W sumie wyszło ciut ponad 20km. Do Legionowa, bo w Pascalu doczytałem się, że Legionowo nie ma żadnych zabytków - nic bardziej mylnego! Jeden z nich często widzę jeżdżąc do klienta: koszary drewniane z 1982 roku. Pojechałem więc głównie do tego obiektu. Zrobiłem parę fotek tego bardzo zniszczonego baraku. Okazało się, że jest to także sypialnia dla bezdomnych. Za dobrze tu nie mają, bo budynek kiedyś palił się - jest uszkodzony dach, ściany, okien nie ma... A dużo wskazuje, na to, że ten budynek niedługo rozbiorą, więc stracą nawet i taki dach z nad głowy. Budynek jednak nie wiele już jest wart. Nie posiada charakterystycznych dla tamtego czasu ozdobników, w większości części zdewastowany i bez szans na to, aby się ktoś tym zajął. Szkoda, że takie właśnie skarby naszej historii marnotrawią się... Reszta fotek na: http://picasaweb.google.com/robsik/WycieczkaDoLegionowa

26 września 2008

Jeszcze jeden trening przed EKIDEN

Udało się także wczoraj pobiegać. Już mocno na luzaka, bo w sobotę start, ale przynajmniej wyszło 8km. To już coś. Tym razem piszczel nie bolał (teraz była lepsza rozgrzewka! :) ), ale za to po biegu znowu lewy Achilles się odezwał. Zasadniczo nie boli jakoś mocno, ale odczuwam go głównie po biegu i na drugi dzień (tak jak dziś). Nie zmusza do kulenia - tyle dobrze - martwi jakoś jednak... Dziś odbieram pakiet startowy na EKIDEN'a a jutro bieg. Zaczyna się o godzinie 13.00 w miejscu zaznaczonym na mapie: http://www.maratonwarszawski.com/pl/ekiden/grafika/mapa%20-%20ekiden.jpg Gorąco zapraszam wszystkich kibiców biegania - zapowiadają się niezwykłe emocje! Szczególnie zapraszam Dori i Agnieszkę :)

23 września 2008

Znowu w trasie!

Ech, znowu przerwa w bieganiu wyszła taka, że aż wstyd spojrzeć sobie w twarz (np. w lustrze)! Wymówek było wiele, a to katar, a to kaszel, a to deszcz... Choć najważniejszą chyba było ścięgno Achillesa - pobolewało mnie tak, że przed dwa dni wręcz kulałem. Troszkę się przestraszyłem i postanowiłem na chwilę odpuścić. Dziś jest już jednak środa a w sobotę EKIDEN. Czas więc było się ruszyć i ruszyć także Grzesia. Ścięgno już nie dokucza, choć jakoś pewnie się nie czułem. Podczas biegu jednak żadnych dolegliwości poza mięśniami lewego piszczela - ewidentnie zastoje takie mi nie służą. Ale jutro jeszcze rozkwiczę to i powinno być na sobotę jak trzeba. Przebiegłem dziś ciut ponad 6km. Grześ zrobił ze mną jakieś 4,3km. 4km zrobił w tempie poniżej 6:00, więc jest już nieźle :). Jutro zrobi piąteczkę ze mną takim super lajcikiem i powinien być gotowy do startu. Mam nadzieję, że ja też zdążę się przygotować... W końcu przestało padać!

18 września 2008

Konkurs rowerowy rozstrzygnięty

Dziś dokucza mi ścięgno Achillesa, więc znowu nie poszedłem biegać, choć wróciłem tak, że czasu by starczyło. Zupełnie tego nie rozumiem – jakoś tak z nikąd ten ból się pojawił. Tak więc odpuścić sobie trzeba, bo za tydzień EKIDEN... Ale mam inną nowinę, która mnie ucieszyła: zająłem 5-te miejsce w konkursie Pascala! Juuupiiiii! Dziękuję Wam kochani za wsparcie. Wprawdzie komentarze same nie były bezpośrednio brane pod uwagę, przy punktacji, ale pozwoliły (mam nadzieję) zauważyć moje prace w gąszczu innych (wszystkich było coś koło 180 prac!). Nagroda może nie jest szokująca, ale ja jestem zadowolony – żona też :))). Nagrodą jest pobyt weekendowy w hotelu Hotel Inn Józefów. Śmiejemy się, że daleko nie jedziemy, ale może to i dobrze. Do nagrody dodali jeszcze dwa plecaki Kellys oraz dwie pary rękawiczek rowerowych.

Wszystko to wiem na razie ze stron Pascala, bo na maila jeszcze nie przyszło żadne potwierdzenie, ani jak realizować nagrody. Na razie jednak się tym nie martwię i cieszę przede wszystkim z wyróżnienia – to dla mnie potwierdzenie, że to co tu pozostawiam nadaje się również dla innych do czytania :)))

W tym tygodniu jednak za bardzo Was nie rozpieszczę: w weekend wyjeżdżam na ziemie wschodnie na dwudniowe weselisko, więc nie będzie biegania ani rowerowania. „Widzimy” się więc w przyszłym tygodniu.

15 września 2008

Znowu zakwasy?!

Od soboty po południu noszę coraz to większe zakwasy. Nie mogłem się połapać o co chodzi?! Przecież nić takiego nie robiłem! Niby dyszka na Łosiowych, ale nie była aż tak szybka i wyczerpująca… Dopiero dziś wszystko się wyjaśniło, gdy podszedłem znowu do rozgrzewki przed bieganiem. Załatwiłem 15 minut w domku (to co trzeba było z przyrządami lub na podłodze) a resztę na dworze. I przy jednym z ćwiczeń przypomniałem sobie, że w sobotę tuż przed Łosiowymi po raz pierwszy je zrobiłem. Nigdy bym nie wpadł na to, że takie ćwiczenia tak dają kopa!
Odkrycie to mnie uskrzydliło, bo po raz pierwszy w życiu naprawdę nie wiedziałem skąd pochodzą moje zakwasy! Stąd też zamiast 3km pobiegłem 8,5km :))) A po tym jeszcze jedna seria tych ćwiczeń – a jak! Jak już iść to za ciosem! :)
Biegało się już raczej mało przyjemnie. Bo choć na termometrze było 8 stopni, to jednak wiatr północny był przejmująco przeszywający i skutecznie odbierał radość szybkiego biegania. Dziś byłem przygotowany tylko na 3km, więc nawet nie brałem ze sobą telefonu, a co za tym idzie, nie miałem mp3-ki ze sobą – samotne 5,5km było więc przeraźliwie nudne. Nawet przechodniów nie było wielu, bo wystartowaliśmy po 22:00. Na szczęście trening ukończony i ze wspomnień pozostaje tylko satysfakcja z dobrze wykonanego treningu :)

14 września 2008

Fort Beniaminów

Ta wycieczka wymagała już nieco więcej motywacji niż zwykle: niska temperatura, zakwasy po Łosiowych (!) i słaba frekwencja (mimo zapowiedzi). Jak niska frekwencja? W zasadzie zerowa, jeśli nie będę liczył siebie – ostatecznie każdy znalazł powód aby nie pojechać. Trochę szkoda, bo liczyłem na towarzystwo – pogoda jednak skutecznie odstraszała – (prawie) nawet mnie ;). Pogoda nie rozpieszczała – 5 stopni na termometrze zobowiązuje, więc ubrałem się wyjątkowo ciepło – przynajmniej nie zmarzłem ani przez chwilę. Za gorąco też nie było. Wyjechałem tuż po 6:00 – szarówka nastrajała bardzo nostalgicznie a ciężkie chmury nisko wiszące sprawiały przygnębiające wrażenie. Sam nie wiem skąd aż tyle motywacji w sobie zebrałem aby jednak wyjść z domu… Do Choszczówki jechało się dziwnie łatwo. No może z wyjątkiem przejazdu koło oczyszczalni, bo dziś wyjątkowo zaznaczała swoją obecność. Zaciekawiło mnie także, że nie spotkałem ani jednego właściciela z psem! Jest to zjawisko, które obserwuję od dawien dawna – czyżby tarchomińscy właściciele swoich pupili byli aż tak leniwi?... Tuż za Choszczówką trafiłem chyba nawet na złodzieja drewna – szedł z jednoręczną piłą do cięcia drzewa (taka w kształcie dużego trapezu) i gdy mnie zobaczył strasznie się spłoszył :) Niestety widuję ich na moich wycieczkach dość często, więc zignorowałem temat i pojechałem dalej. Całą drogę towarzyszył mi straszny szum opon. W pierwszej chwili myślałem, że to kwestia zmniejszonej ilości powietrza w kołach, ale po sprawdzeniu okazało się, że wszystko jest ok. Odkryłem wtedy, że pomimo tego, że już dawno było po wschodzie słońca, ptaki były wyjątkowo ciche. Nie to co na wiosnę, gdzie ich krzyki były wręcz nie do wytrzymania – teraz tak ciche i spokojne, że prawie nieobecne! Coś niezwykłego! Kolejną osobliwością nadchodzącej pory roku jest prawie zupełny brak komarów! Ostatnie bardzo chłodne dni, chyba skutecznie się pozbyły tych parszywych krwiopijców. Dziś bez „uszczelniacza” mogłem niemal w każdej chwili zatrzymać się i zrobić fotkę i napić się i pooglądać znaki itd. Ani jeden komar dziś mnie nie zaatakował – to było miłe :))) I tak w samotności dotarłem aż do zielonego szlaku pieszego – piękny fragment trasy: Puszcza Słupecka”. Ostatni raz byłem tu na wiosnę – strasznie dużo się tu zmieniło. Nie ta zieleń, wszystko pozarastane mocniej, wyższe trawy, pokrzywy, krzaki… Zupełnie jakbym był tu kilka lat temu! To niezwykłe jak pory roku zmieniają przyrodę! Dojechałem do miejsca, gdzie z reguły zaczynały się mocno podmokłe tereny i często tu były błota. Zdziwiłem się na wstępie, bo podniesiono teren piaskiem, więc wprawdzie w błoto się już nie da wpaść, ale przejechać też nie – koła zakopują się okrutnie :) Ale to i dobrze, że coś zrobili z tym, bo w tym miejscu prowadzi aż 3 szlaki rowerowe – to zobowiązuje :) i jeden piszy. Niecałe 200m dalej szukałem dziury w drodze, która straszyła mnie, jak tu byłem ostatnio. Jechałem więc powoli, aby się nie wpakować w nią. Z daleka zobaczyłem, że jama jednak także została przysypana piaskiem. Zatrzymałem się więc chcąc zrobić fotkę i wtedy ujrzałem sarnę, nie więcej niż 20 metrów ode mnie! Była piękna i przestraszona. Gdy zobaczyła mnie zaczęła szukać ucieczki z chaszczy. Postanowiłem, że nie będę się ruszał, aż nie ucieknie sobie. Na chwilę zniknęła za krzakami i już miałem jechać dalej, gdy znowu wybiegła z tych krzaków (chyba nie znalazła tam drogi ucieczki) i rzuciła się na polanę, która rozpościerała się po mojej prawej stronie. Wtedy dojrzałem, że saren jest tu dużo więcej. Zacząłem więc z zapartym tchem obserwować i podświadomie liczyć. Podświadomość jednak przy szóstej się pogubiła i przeszedłem na „sterowanie ręczne”, licząc niemal na głos: było ich 9 sztuk!!! Cóż za widok. Zwłaszcza, że część z nich była odważniejsza i od razu nie uciekła, tylko patrzyła co będę robił. Stwierdziłem więc, że jest to okazja do zrobienia fotki, choć były na tyle daleko ode mnie, że nie spodziewałem się cudu fotografii. Jednak chwyciłem aparat, otworzyłem obiektyw i podniosłem do oka – i to niestety spłoszyło sarenki jeszcze bardziej. Ostatnie sztuki na które jeszcze miałem okazję popatrzeć zaczęły z powolna uciekać w zarośla. Przedstawienie trwało ponad 4 minuty! Jeszcze takiego nigdy nie oglądałem – było cudne! Zielonym szlakiem dojechałem do czerwonego. Trochę miałem wątpliwości, czy powinienem jechać właśnie tym, bo ostatnie doświadczenia pokazały, że czerwony była nieprzejezdny. Ale miałem kilka innych opcji w rękawie, więc zaryzykowałem. Na tym odcinku szczęśliwie trasa była super. No może z małym wyjątkiem, ale to już nie wina szlaku: durnowate psy! Zaatakowały mnie (na razie goniąc) jak byłem już daleko, więc nim zdążyłem się przestraszyć odpuściły sobie i zostały w tyle. Ale to mi się tak wydawało. Po odwiedzeniu Fortu Beniaminów wracałem tą samą drogą (przez jakiś czas), więc przygotowałem się solidniej do spotkania z tymi draniami: w kieszeni miałem zapakowane 3 większe kamienie. Spotkanie nastąpiło jednak ponad 2km wcześniej. Zaskoczyły mnie od tyłu. Szczekania nie poznałem, bo to nie było to miejsce, gdzie spodziewałem się ataku. Lecz gdy szczekanie było już bardzo blisko spojrzałem za siebie i okazało się, że jednak jestem w błędzie a psy są już tylko kilkanaście metrów ode mnie (dwa psy). Nie było więc czasu na myślenie: wiedziałem, że jeśli mnie dogonią, to nie dadzą mi bezpiecznie zejść z roweru a być może nawet zdążą chapnąć. Sięgnąłem do kieszeni, ale kieszeń w takiej sytuacji okazała się mocno za ciasna i ręka nie chciała wejść płynnie i szybko jak to sobie wyobrażałem a szczekanie było coraz bliżej! Pozostawało znowu to samo: hamowanie, szybki zwrot z zasłonięciem się rowerem i wtedy sięgnięcie do kieszeni po kamień. Hamowanie jednak było zbyt impulsywne i przednie koło natychmiast wbiło się w piasek a tylne koło uniosło. Już znałem ten scenariusz i wiedziałem co będzie i że jeśli niczego nie wymyślę, to rower mnie nakryje a psy zyskają przewagę (lub przestraszą się jak to było poprzednio). Pozwoliłem więc rowerowi okręcić się wokół osi kierownicy o jakieś 90 stopni i w ostatniej chwili wyskoczyłem z roweru puszczając także kierownicę a spadając na nogi w taki sposób, że od razu byłem odwrócony twarzą do psów. Upadek roweru jednak tak mnie rozzłościł, że nim zdążyłem pomyśleć wyjęciu kamienia, którego miałem na psy, wrzasnąłem w wielkiej furii niecenzurowaną ripostę („oż ty [piiii] mać!), jakbym chciał tymi słowami zabić psa na miejscu i rzuciłem się na niego. Byłem tak zezłoszczony, że za wszelką cenę chciałem go dogonić i potężnym kopniakiem posłać go na najwyższe drzewo – pies jednak uciekał szybciej niż gonił. Na jego szczęście… Ale wróćmy do Fortu, który to był moim głównym dzisiejszym celem. Fort jest ogromny i niestety w prywatnych rękach. Zaryzykowałem jednak wjazd na teren fortu. Rower zostawiłem blisko wyjścia, aby poruszać się tam pieszo. Pierwszy budynek to bardzo szeroki bunkier, częściowo zawalony (wysadzony przez Niemców w czasie II WŚ) a częściowo zamurowany pustakami – chyba na potrzeby imprez, jakie się tu odbywają. Ten budynek obszedłem bardzo ostrożnie, nauczony wyjątkową gościnnością prywaciarzy (mowa o „burku”, o którym wspominam przy okazji wyprawy do Fortu XVIII). W środku bunkrów było już trochę posprzątane, co oznaczało, że ręce prywatne nie próżnują i raczej nie chętnie będą witać nieproszonych gości. Postanowiłem pójść dalej. Obszedłem więc bunkry i wszedłem na górę. Tu zobaczyłem kilka słupków betonowych (po części już niedrożne kominy) i wspaniałą panoramę na dalszą część terenu. To niesamowite jak wielki jest ten fort! Uchwyciłem kilka fotek i chciałem pójść dalej, ale usłyszałem coś jakby jednostajny warkot silnika. Pomyślałem, że ktoś quadem jeździ, ale to był bardzo jednostajny warkot – musiałby stać w miejscu i to dość długo. Stwierdziłem więc, że najpierw sprawdzę co to za odgłos zanim udam się dalej. Ruszyłem więc w kierunku warkotu idąc cały czas nasypem, który przykrywał przednią część bunkrów. Starałem się iść raczej powoli, bo moja pomarańczowa kurtka raczej byłaby dość szybko widoczna i to z daleka. Po ok. 150 metrach zauważyłem namiot rozłożony, samochód i ludzi – wyglądało to na wypompowywanie jakiejś wody. Nie sprawdzałem jakiej i skąd – miałem towarzystwo, więc wolałem się wycofać, sfotografować co mogę i zmykać z prywatnego terenu. Przy wyjściu zaskoczył mnie jeszcze pies – stał w miejscu gdzie kiedyś była brama. W pewnym sensie miałem odciętą drogę, bo nie byłem pewien z kim ten pies jest (był to owczarek niemiecki, więc uznałem, że powinien mieć właściciela) i czy przypadkiem nie jest „strażnikiem” tej prywaty. Rower wrzuciłem więc na plecy i wdrapałem się stromej skarpie do ulicy, rezygnując z drogi przez bramę. W ten sposób zminimalizowałem do minimum swoją wizytę w tym forcie. Następnym razem trzeba będzie zadzwonić do właściciela i spróbować uzyskać zgodę na zwiedzanie – tak byłoby dużo lepiej, bo zwiedzać jest co! Powrót zaplanowałem dojazdem do czerwonego szklaku pieszego, do miejsca gdzie spotykał się z żółtym i żółtym pieszym do samej Choszczówki. Tuż za Józefowem zboczyłem nieco z trasy aby odwiedzić przepiękną piaskownię. Mimo tego, że było już po 9:00 i niedziela to nie było zupełnie nikogo! Ani jednego quada ani jednego motocykla czy samochodu terenowego ani jednego rowerzysty czy spacerowicza. Czyżby dziś była jakaś ważniejsza impreza gdzieś indziej, czy też temperatura odstraszyła wszystkich? Nie zastanawiałem się zbyt długo. Zjadłem kawałeczek czekolady, bo na kanapki cały czas nie miałem ochoty i zrobiłem sobie krosowy zjazd piaskowy – nawet się udało bez wywrotki :))). I tym akcentem zakończyłem przygody dnia dzisiejszego, dojeżdżając do domu w bardzo przyzwoitym tempie. Oczyszczalnia tylko na chwilę mnie wybiła z rytmu – odznaczała się wonnie ciągle mocno i wyraźnie…


A oto trasa przejazdu:

13 września 2008

Łosiowe po raz pierwszy w tym roku!

Ha! I udało się. Dobrze jest się z kimś umówić, bo wtedy motywacja o świcie rośnie wyjątkowo przyzwoicie :))). Zwłaszcza, gdy z takiego rana na termometrze zaledwie 5 stopi! A co się udało? Po wielu, wielu miesiącach odważyłem się w końcu wrócić na Łosiowisko. Oj brakowało mi tego. Szkoda tylko, że taki nieurodzaj co do osób – zaledwie jeden kompan do biegania. Szczęśliwie znał trasę, więc mogłem skupić się wyłącznie na bieganiu i na tym, aby nie nastąpić lewą nogą na jakiś nieprzyjemny korzeń. Tempo narzucił uczciwe, co właściwie mi nie przeszkadzało, choć nieco trudniej mi się rozmawiało niż zwykle. A do pogaduch towarzysz jak najbardziej się nadawał. Całą dyszkę więc przelecieliśmy w sympatycznej atmosferze – jak zwykło tu bywać. Nawet błoto nam nie przeszkodziło w bieganiu, bo zostało go w znikomych ilościach (ku mojemu zdziwieniu, jako że nawet buty wziąłem gorsze). Po raz pierwszy zapisałem w końcu ścieżkę Łosiowych na GPS’ie. Teraz mogę to zapisać tak, aby mnie telefon przeprowadził gdybym kiedyś musiał biec tu samotnie. Z drugiej strony towarzysz mojej (nie)doli zapewnił, że biegających teraz powinno przybywać. To i dobrze! Przydałoby się tak z raz w tygodniu pobiegać tu – jest to tak przepiękne miejsce, że po prostu warto :). Postanowiłem więc tę ścieżkę upublicznić w postaci zapisu GPS – warto tam się udać nawet na dłuższy spacer!

11 września 2008

Głosy

Ponieważ czas powoli zebrać się odwiedzić „łosiowe” to postanowiłem dziś pobiegać, aby jutro odpocząć a w sobotę o świcie (prawie) ruszyć na błota. Dziś, mimo zapowiedzi, pobiegłem bez Grzesia – ale chylę czoło przed nim: wczoraj oddawał krew i jeszcze ze mną biegał! Dziś wprawdzie go zmogło zmęczenie, ale w dniu oddania, to ja się nie nadaję do niczego! Zrobiłem więc 9km w bardzo przyzwoitym tempie, choć zmiennych. Zaczynałem od tempa powyżej 6:00 a ostatnie 400-500m robiłem w tempie grubo poniżej 5:00. Na dworze 14 stopi więc biegało się super! Trzeba było tylko znowu po tych dzisiejszych deszczach uważać na ślimaki – plątały się między nogami jak rozszalałe kurczaki :))) Wczoraj biegłem (jak i dzisiaj) z MP3 na uszach. Wrzuciłem sobie płytę Zbigniewa Preisnera „Głosy”. Płytę posiadam już dobrych kilka lat, sprzedawana była z gazetą. Wczoraj dopiero jednak odkryłem o czym ona jest: jest prawie całkowicie poświęcona Powodzianom. Wstrząsnęła mną ta płyta tak jakbym ją po raz pierwszy odsłuchiwał, nabrała powagi i cielesnej boleści, słyszalnego cierpienia i krzyku o pomoc… Przygotowałem płytę do odsłuchania. Jeśli ktoś jest wystarczająco silny, to polecam! Głębokie emocje murowane!

;Zbigniew Preisner – Głosy

Zapracowany Biegacz

Nie ma to jak zarobić się na dobre! Z tego wszystkiego wczoraj mi trening wypadł. Teoria głosi, że się już taki trening odpuszcza, ale ileż można czekać!? Dziś więc po wielu godzinach spędzonych w aucie, zebrałem się pobiegałem z Grzesiem. Zrobiłem zaledwie 8,2km, ale od razu lepiej się poczułem. Tego mi trzeba było!..

Szczęśliwie wszystko wskazuje na to, że kolana odpoczęły. Staw skokowy można uznać, że nie bolał. Lekko pod koniec poczułem łydkę, ale to może być efekt szalonego „biegania” po mieście – zrobiłem ponad 11 tys. kroków! Czytałem gdzieś kiedyś, że 10 tys. kroków dziennie to dobre minimum. Aby tyle zrobić w ciągu dnia naprawdę nieźle trzeba się nabiegać i chyba zrezygnować z samochodu, autobusów itp. Nogi więc zmęczyłem porządnie :)

7 września 2008

Ból Gardła

Bolące gardło. Wiele osób z Google trafia do mnie na bloga, bo dość często pisałem o tym jak borykam się z bolącym gardłem. Do dziś nie bardzo wiem co było przyczyną moich dolegliwości i tylko śmiem domyślać się, ze to ten cudny wynalazek wczesnej burżuazji: klimatyzacja! Dziś więc postanowiłem sprzedać pomysł, jak ja sobie radzę z bólem gardła. Gdy już nie mogłem znieść cotygodniowego wzmagania się z nawracającym bólem gardła postanowiłem odgrzybić klimę (chodzi oczywiście o klimę a aucie). Okazało się, że nie wiele zakładów to robi, więc padło postanowienie: zrobię to sam! Nie jest to jakieś trudne – dużo trudniejsze jest kupić środek, który załatwia sprawę morderstwa miliona grzybów, bakterii i drobnoustrojów – niemal jak holokaust(!). Pierwsze odgrzybienie więc dokonałem środkiem pożyczonym od kolegi – dopiero potem udało mi się dokupić swój własny. Czy pomogło? Oj tak – w pierwszej chwili (pierwsze 2 tygodnie) myślałem, że nie wiele pomogło, ale myliłem się. Pomogło i to bardzo! Wprawdzie złapał mnie jeszcze raz dotkliwy ból gardła, ale różnił się od tych poprzednich… No właśnie. Tu jest pora na to aby przedstawić z czym najbardziej się borykałem. Ból gardła spowodowany czymś w rodzaju zapalenia jamy ustnej. Nie wiem czy wiecie jak wygląda zapalenie jamy ustnej? To takie białe plamki, które bolą w dotknięciu z czymkolwiek. Czasem nazywane zajady albo jeszcze bardziej fantazyjnie. Z reguły jest to efekt ataku bakterii lub grzybów w najsłabszym miejscu i powoduje odkrycie tego co znajduje się pod pierwszą warstwą skóry jamy ustnej. To boli! Ten kto się z tym zetknął wie aż za dobrze o czym mówię. I przed czyszczeniem klimy właśnie takie bóle gardła miałem. Z reguły daleko przy gardle robiły się takie miejsca zapalne, które sprawiały, że łykanie nawet wody sprawiało mi wiele bólu – niemal jak w reklamach: jakbym miał kaktusa w gardle! Oczywiście pierwsze moje próby walki z tym były bardzo standardowe: strepsils i masę innych tabletek, które koją ból gardła. Zdecydowana większość jednak nie eliminuje źródła bólu, a tylko łagodzą sam ból. Słowem: do bani! Zanabyłem więc jakiś płyn, którym leczy się zapalenie jamy ustnej (chyba jakiś roztwór kwasu borowego?) i smarowałem sobie miejsce zaatakowane. Nie było łatwo, bo głaskać patyczkiem z wacikiem okolice gardła to można się narazić na pobudzenie dzikich odruchów żołądka. Ale idzie się przyzwyczaić. Niestety to też nie dało pożądanego skutku! A to pech! Przy trzecim razie (bólu gardła) wybrałem się w końcu do lekarza. Trafiłem chyba na całkiem rozgarniętą panią, choć w pierwszej chwili miałem wrażenie, że pomyliła pacjentów. Pyta mnie, czy biorę gripex. Co takiego??? Przecież nie mam grypy, ani przeziębienia nawet! Mnie boli tyko gardło! Nawet kataru nie mam! - Gpripex działa przeciwzapalnie i robi to naprawdę dobrze – proszę więc brać gripex i powinno przejść. Jakiś czas nie mogłem się pogodzić z tą odpowiedzią pani doktor, ale stwierdziłem, że właśnie dlatego do niej przyszedłem, bo ja już pomysłu nie mam. A ona zapodała mi coś, czego nie sprawdzałem. W sumie nie miałem nic do stracenia. Przeciwzapalnie? To dorzucę jeszcze aspirynę. I faktycznie! Przeszło w niecałe dwa dni! Gdy pojawił się ból gardła jeszcze raz, zrobiłem dokładnie tak samo: 3 razy dziennie gripex max plus aspiryna i po dwóch dniach problemu nie ma! Od tamtej wizyty lekarskiej zastosowałem to już ze 3 razy – za każdym razem działa bezbłędnie. Zdecydowanie polecam! Może komuś też to pomoże.

6 września 2008

A jednak innym razem

Decyzja zapadła wczoraj: nie biegnę. Kolana w piątek bolały mnie do samego wieczora (nie to, że przestały wieczorem!). W końcu ważniejsze jest zdrowie. Zbyt wiele czasu straciłem na kontuzjach, aby tego warunku nie docenić. Trochę szkoda, ale z drugiej strony mam pewność, że za szybko przeskakuję ze swoim treningiem, za szybko… Dziś więc pojechałem na dłuższą wyprawę rowerową – kolanka się ładnie wymasowały. A wieczorkiem (w zasadzie już w nocy: 22:00) z Grzesiem zrobiliśmy 4,3km – tak tylko aby poruszać troszkę nogami. Nawet tempo mieliśmy bardzo ślimacze (6:35). Kolana jednak odczuwałem delikatnie, co mnie tylko utwierdziło w podjętej decyzji. Półmaraton podejmę więc innym razem. Teraz czas zabrać się za treningi :)

Poezja przyrody

Tym razem wycieczkę rowerową odbyłem samotnie. Nie udało się nikogo zwerbować. Przysiadłem więc wieczorem dnia poprzedniego i opracowałem wycieczkę na ok. 70km. Zasadniczo miałem się już pożegnać z trójkątem Jabłonna-Nowy Dwór-Zegrze, ale zauważyłem na mapie jeszcze jedno miejsce, które mnie jakoś pociągało. Nie były to już ani bunkry, ani zabytki – po prostu pola. Tak, tak :). Nie przygotowywałem się mocno poza przejrzeniem mapy. Zakładałem, że w zapowiadanym upale i tak nie dam rady tyle ujechać, ale zapoznać się z mapą zawsze trzeba. Budziłem się pół godziny – jak zwykle dylematy czy mi się chce samemu jechać. Wiedziałem jednak, że muszę rozruszać swoje nogi po ostatnich dwóch bardzo mocnych treningach biegackich. Zwlekłem się więc i szybko skonsumowałem śniadanie, które przygotowałem sobie jeszcze wieczorem, szybka decyzja, czy biorę sakwy czy zwykły mały plecak – jednak plecak, zapakowałem się i w drogę. Ruszyłem o 6:10 – czyli spóźniłem się sam ze sobą! Na szczęście jednak delikatnie. Dużej starty jednak nie było bo wschód słońca był zapowiadany na 6:02. Gdy więc dojechałem do Aluzyjnej dopiero co wychodziło słonka sponad domów. Unosiła się jeszcze drobna mgła – widoki więc były piękne, choć kurtkę postanowiłem zapiąć. Ewidentnie zbliża się do nas Jesień wielkimi krokami… Aby nie jechać wałem, który mnie już nudzi, ruszyłem do Jabłonnej, aby tam odnaleźć niebieski szlak pieszy i spróbować pojechać nim przez wiele, wiele kilometrów. Częściowo znałem już ten szlak, więc zakładałem, że będzie mi nieco łatwiej. Szlak znalazłem bezbłędnie – początek był banalny: ulica Wałowa. Chwila potem ucieka z ulicy wprost na wał. To była dla mnie zaskoczenie, bo w tym miejscu wału bywałem bardzo często, ale nigdy bym nie wpadł na to, że tu skręca szlak niebieski pieszy! Jakość oznaczeń szlaku pozostawia więc wiele do życzenia… Wał jest zupełnie opustoszały a mgła przykrywa mój cel podróży – czuję się jakbym był tu po raz pierwszy. Jest niesamowicie! Wilgoć w powietrzu zapewnia mnie, że jestem tu po raz pierwszy – cóż za nastrój! Dojeżdżam do wiaty – chyba trochę za szybko. Tu szlaki się nieco rozchodzą. Tu też (chyba) zaczyna się szlak czerwony, który po niecałym kilometrze ma zamienić się w krosowy. Zawsze chciałem sprawdzić ten krosowy kawałek, więc plan jest oczywisty. Wykorzystuję więc ten przystanek na spakowanie kurtki (już nie jest potrzebna) i wysmarowanie się antykomarowym specyfikiem. Zajmuje mi to tylko chwilę i ruszam dalej, bo na liczniku jeszcze tak mało kilometrów, że nawet pić mi się nie chce. Ten czerwony szlak jest całkiem niezłą zagadką. Powinien należeć do powiatu Legionowskiego, ale mimo bardzo dobrych opisów i średnich map, nigdzie nie widać, aby tu miał być jakiś czerwony szlak rowerowy! Nie ma więc nawet możliwości zweryfikować jak ten szlak powinien prowadzić i dokąd on wiedzie (choć mniej więcej jest to opisane przy wiacie startującej). Nie dziwi więc fakt, że szlak gubię bardzo szybko – ech te oznaczenia szlaków :/ … Wyjeżdżam więc na drogę nr 630 i postanawiam odszukać szlak po drugiej stronie ulicy (nie wiem dlaczego uparłem się, że ten szlak przechodzi na drugą stronę?). Nie znalazłem jednak. Udało mi się za to wyprzedzić z dwoje rowerzystów – ja wtedy miałem przeszło 30km/h na liczniku. Miałem wrażenie, że stali w miejscu :))) – fantastyczne uczucie! Po chwili odnajduję niebieski szlak. Zjeżdżam z asfaltu i prawie natychmiast trafiam na pomnik, który już raz fotografowałem. Przejechałem więc koło niego bez zatrzymywania się. W pierwszej chwili zgubiłem szlak i przejechałem się po przecince, która po kilkuset metrach nagle zniknęła! Wróciłem więc do punktu gdzie ostatni raz widziałem oznaczenie szlaku i od razu sobie przypomniałem, że szlak prowadzi ostro w dół wydmy. Zjazd nie jest jednak moim problemem. Dużo mniej sympatycznie zachowują się mocne, stare i suche pajęczyny, które rozrywane wydały takie odgłosy jakby były z jakiegoś plastiku. Paskudztwo! Resztki pajęczyn nie chciały schodzić z twarzy, czułem je jak mnie nieprzyjemnie łaskoczą pod wpływem wiatru wiejącego w twarz. Czy to jest właśnie „babie lato”?... Drugi problem to droga – droga tą już raz jechałem – bliżej wiosny tego roku, ale teraz była już w okropnym stanie: poryta przez dziki, masa suchych i połamanych gałęzi na drodze, mniejsze drzewa powyrywane z korzeni i niebezpiecznie nachylone nad drogą, czające się, aby przy chwili mojej nieuwagi natychmiast wydłubać mi oczy (jak to dobrze, że noszę okulary!). Jedzie się więc bardzo powoli i zupełnie bez przyjemności. Gdy szlak więc zaczyna odbijać głębiej w las, postanawiam odpuścić sobie te męczarnie – przede mną było jeszcze masę kilometrów – wyjeżdżam więc znowu na drogę nr 630 i dalej jadę już szosą. Na drodze gminnej o tej porze jedzie mi się nadspodziewanie dobrze. Jak zwykle jedyne chamskie zachowania doświadczam do kierowców samochodów ciężarowych – czy to jest jakiś debilizm zawodowy??? Szosę wykorzystuję też aby dać odpocząć rękom. Wizja 70km trasy sprawia, że trzeba pomyśleć o odciążeniu wielu rzeczy – tu mogłem odciążyć ręce. Jechałem więc na ryzykanta – czyli bez trzymania kierownicy. A ponieważ jechałem tą drogą kilka kilometrów, to ręce zdecydowanie odsapnęły! W ten sposób szybko dojeżdżam do Góry, skracając drogę przez las, gdzie jest bardzo sympatyczna żwirówka (tu też udaje mi się jechać bez trzymania kierownicy!). Zatrzymuję się tylko przy kapliczce zabytkowej w starym dębie i tym razem uwieczniam ją na fotce (na ostatniej wycieczce jakoś mi to wypadło z harmonogramu). Stamtąd już tylko 200-300m do sklepu, gdzie zaopatrzyłem się w picie. Wszystko dlatego, że w domu znalazłem ostanie pół litra wody mineralnej. Zaopatrzyłem się w dodatkowe 2,5l napojów, w tym jeden „dopalacz” aby wzmocnić się pod koniec trasy. Ostateczny bilans wodny nie był jednak aż tak wysoki – do domu przywiozłem jeszcze 1l wody mineralnej :) – nie było do południa aż tak gorąco jak wstępnie mi się wydawało, że będzie. Zakupy robię oczywiście już w znanym mi sklepie – dziś jednak jest tu spokojnie, a w „młodzieżowym domu kultury” także nikogo nie widać – jakaś smutna ta sobota w Górze… Po raz pierwszy uzupełniam płyny i ruszam dalej na podbój szlaku niebieskiego. Szybko wydostaję się na wał Narwii a tam doświadczam znowu przepięknych i zupełnie innych niż dotąd krajobrazów. Tu nad wodą jeszcze mgła się unosiła delikatnie nad ziemią, a słońce już z wysoka wszystkich traktowało. Gdy więc przedzierało się przez drzewa malowało przepiękne lasery słoneczne, budząc mój zachwyt. Gdy budził się mój zachwyt, natychmiast zaciskały się moje ręce na hamulcach. Jeszcze nigdy tak często nie testowałem układu hamulcowego tego roweru! To był chyba najwolniejszy odcinek mojej dzisiejszej drogi – co chwila się zatrzymywałem i podziwiałem lub ewentualnie niektóre chwile próbowałem uwiecznić na fotografii. Nawet nie zauważyłem, że zewsząd otaczała mnie tylko przyroda (człowieka nie zaliczam do niej!). Ani jednego człowieka, ani jednego gospodarstwa, ani jednego ogrodzenia, słupa czy innych oznak życia ludzkiego na tym skrawku planety. Wtedy zachwyt osiągnął jeszcze wyższy stan. Zrobiło się nawet troszkę niebezpiecznie, bo przestało mi zależeć gdzie jadę – ważne było tylko to, że tu jestem i mogę to przeżywać. Napotkałem nawet dwa lisy – każdego oczywiście z osobna. Oba na mój widok bardzo niechętnie uciekały, jakby były mocno leniwe lub niezadowolone z widoku twarzy ludzkiej na takim pustkowiu. Gdy szlak odkleił się od wału, przez chwilę było mi smutno, że opuszczam te urocze strony. Ale zupełnie niepotrzebnie. Jeden rzut oka na mapę i okazało się, że szlak wkracza na jeszcze większe ludzio-pustkowia. Szybko więc zaczął się mój duch radości odbudowywać. W zasadzie nie tak szybko, bo nim zdążył się odbudować byłem znowu w raju! Łąki otaczające drogę były niezwykłe: trawy wysokie (powyżej kolan miejscami) i piękne, ale przygarbione pod wpływem ciężkiej rosy uzbieranej z porannej mgły. Skrzyły się pod słońcem tak niezwykle, że tym razem się zatrzymałem i postawiłem rower na stopce – zamierzałem tu zostać dłużej. Zacząłem oczywiście od antykomarowego specyfiku – te komary z łąki zdawały się być wyjątkowo głodne i zdesperowane. Przez chwilę miałem nawet wrażenie, że ten cudowny płyn jakoś na nie nie działa! Desperacja jest więc nieocenionym źródłem siły! Wyjąłem aparat i zacząłem swoje trudy uwiecznienia choćby skrawka tej poezji, jaką dane mi było obserwować a w zasadzie łykać oczami, bo nie mogłem się napatrzeć na te piękności. Potem zacząłem zauważać pajęczyny. Były wszędzie! Małe duże, po prawej i po lewej i na drzewie i na trawie i miedzy trawami i … po prostu wszędzie! One też zebrały resztki mgły i skrzyły się w słońcu tak cudnie, że po raz kolejny żałowałem, że nie wziąłem lepszego aparatu (a teraz przecież mogłem!). Trudziłem się więc jak mogłem, aby pokazać je, jak fantazyjnie i jednocześnie precyzyjnie zostały przyrządzone. Dziś nie jeden by pokusił się o stwierdzenie, że na pewno komputerowo zrobione. Ale natura jest nie do podrobienia – tylko przypatrzcie się zdjęciom! (w albumie)… Nie wiem ile czasu minęło, ale w końcu zdecydowałem się ruszyć. Zatrzymywałem się jeszcze wiele razy, bo chciałem to wszystko wchłonąć a aparat fotograficzny (w telefonie) traktowałem jak mój otwór chłonąco-trawiący. Nie potrafiłem tak przejechać obok tego wszystkiego obojętnie… Natrafiam po drodze na info, że jadę również czerwonym szlakiem rowerowym. Niestety schematu szlaków rowerowych tym razem nie miałem ze sobą, więc gdy nadarzyła się okazja rozjazdu – wybrałem niebieski szlak pieszy. Wybór jednak nie był udany. Droga prowadziła przez łąkę, przez którą może ze dwa razy ktoś przejechał. Nie wiem czym, bo potem napotkałem takie rowy (bez mostków), że nawet terenowym autem byłoby ciężko! Pod trawą nie było drogi o czym świadczyły wertepy tak mocne, ze zastanawiałem się, czy nie zejść z roweru. Ale ja chciałem to przejechać! Zacisnąłem więc zęby i jechałem dalej. Trawa i zarośla jednak były coraz większe i coraz bardziej dzikie, a droga jakby rozmywała się wraz z resztkami mgły. Ten fragment tego szlaku przestawał mi się podobać. Po kilkuset metrach zapada decyzja, że zmieniam „partnera” na czerwony szlak rowerowy. Założyłem, że „rowerowy” niesie więcej nadziei na jazdę niż „pieszy”. Po drodze korzystam z kompletnego odludzia i przebieram się nieco, aby uniknąć odparzeń pachwin. Ależ te komary wściekłe i bezwstydne! Czerwonym szlakiem dojeżdżam w końcu do jakichś zabudowań. Po drodze kilkakrotnie ma dużo szczęścia, ze zauważam skręt szlaku – chyba czas zmienić metodologię oznaczeń, bo te obecne wydają się być po prostu niewystarczające. Mijam tu dziesiątki działek z domkami letniskowymi, choć bardziej trzeba by je nazwać daczami (czy to tak się pisze?!). Niektóre zwykłe i nudne, a niektóre przepiękne tak, że chciało się zatrzymać i zrobić fotkę. Wiem jednak, że niektórzy są bardzo uczuleni na tym punkcie, więc zadowalałem się jedynie ich widokiem. Tak dojechałem do szlaku żółtego. Ten zaraz uciekał fajną drogą, która mi się spodobała, ale po wczytaniu się w tablicę informacyjną okazało się, że to nie jest dla mnie szlak – ja muszę jechać dużo dalej. Trzymałem się więc czerwonego szlaku, jadąc już asfaltówką – szczęśliwie ruch tu był znikomy, więc jechało się sympatycznie. Czerwony doprowadził mnie do zielonego szlaku rowerowego a ten miał na tablicy zapisany mój cel podróży: Zegrze Południowe i Nieporęt. Przykleiłem się więc do zielonego szlaku. Niestety nieco dziwnie jest prowadzony, więc są miejsca gdzie zataczam niemal koło. Dziś mi to jednak nie przeszkadza – nadal mam ochotę zrobić dużo kilometrów, więc bez marudzenia kręcę się po okolicach. W ten sposób dojeżdżam do zapory w Dębe, gdzie najpierw zatrzymuję się w punkcie zbornym wielu szlaków pieszych i rowerowych. Tu robię fotkę mapy – jedyna, która zawiera połączenie szlaków pieszych i rowerowych! Wydrukuję to sobie, bo na razie nie mam takiej mapy :) Na zaporze porobiłem kilka fotek z samej zapory, bo ostatnio jak tu byłem, to nie wchodziłem na samą zaporę. W sumie tym razem nie zrobiła na mnie już takiego wrażenia jak ostatnio, ale i tak mi się bardzo podobało. Uzupełniłem troszkę płyty i ruszyłem dalej w kierunku wału. Jeszcze przed Wodociągiem Północnym zatrzymuję się na plaży, gdzie jakaś mocna ekipa szykuję super imprezę i tu urządzam sobie drugie śniadanie. Wsunąłem 3 kanapki (!) popiłem wzmacniaczem i znowu ruszyłem w drogę. Od tej chwili starałem się jeśli to możliwe, aby jeździć z uniesionym tyłkiem – robiło się ciepło, więc trzeba było wentylować troszkę pośladki, aby uniknąć odparzeń. Zaraz po drugim śniadaniu dojeżdżam do wodociągów – niesamowite połacie terenów, gdzie zbiorniki wody są tak ogromne, że wprost robią sympatyczne wrażenie. Niestety na aparacie nie wyglądało to już tak podniośle :( Zaraz potem wpadam znowu na wał na niebieski szlak pieszy (również). Tu już jest straszna nuda! Wał w każdym calu jest taki sam. Jadąc rowerem zaczęło mi się nudzić. A biorąc pod uwagę, że tu prowadzi szlak pieszy, to wypada współczuć piechurom. Albo wyobraźmy sobie, że prowadzimy grupę szkolnej młodzieży, która już na pierwszym kilometrze tak torpeduje nas pytaniami z cyklu „papie Smerfie, daleko jeszcze?”, że od razu odechciewa się pieszych wycieczek po tak cudnie i zarazem nudnie wyglądającym wale… Na wale jednak spotykam innych ludzi: smutna pani, która chyba próbowała uprawiać turystykę (miała sakwy na bagażniku) – jechał jednak na tyle wolno, że daleko raczej nie dojedzie(?), pan z psem, który wzbudził moją czujność – szczęśliwie niepotrzebnie, rybacy moczący swoje gumowce w wodzie w nadziei, że mokre buty przyniosą im szczęście w łapaniu ryb a nawet pani czekająca z psem aucie aż (pewnie) maż wyłowi parę rybek! Najciekawszy jednak okazuje się napotkany na wale, starszej daty, rybak. Wyglądał jakby już szedł do domu, bo nie było mu śpieszno (mogę się mylić, bo nie rozumiem tej formy spędzania czasu wolnego!) – szedł w tym samym kierunku co ja. Ja pędziłem powyżej 25km/h, więc szum mojego roweru docierał na pewno z pewnym opóźnieniem. Pan szedł sobie środkiem, więc gdy usłyszał mój rower postanowił sprawdzić na którą stronę powinien zejść aby dać mi przejazd. Obracał się przez lewe ramię, ale nie wchodząc na prawy pas, którym jechałem. Zrezygnowałem więc z sygnalizowania swojej obecności i jechałem dalej. Synchronizacja mojego przejazdu i odwrócenia tego pana była tak idealna, że odwracają się nie widział mnie, a gdy już w końcu dokonał pełnego obrotu i mógł znowu spojrzeć w kierunku, w jakim zmierzał, ja byłem już ładnych kilka metrów przed nim – prawie jak widmo :))) Słyszałem lub czytałem kiedyś, że wał przeciwpowodziowy powinien być przejezdny (w zasadzie mowa była o ruchu pieszym, ale w tej sytuacji nie jest to istotne) na całej swej długości a o tę możliwość powinien zadbać właściciel tego wału (bywają różni). Stąd też byłem mocno oburzony, gdy niemal uderzyłem w jakiś fragment ogrodzenia, który wyłonił mi się zza krzaków. Bezsilność – tego chyba nikt nie lubi. Nie podobało mi się to dodatkowo z tego powodu, że właśnie przed chwilą przejechałem przez stado rozbitych butelek. Oznaczało to dla mnie podwójne ryzyko złapania kapcia. Wyboru jednak nie miałem – grrrr! W samym Zegrzu bez problemu wyszukiwałem niebieski szlak. Dopiero gdy zjechałem na drogę nr 631 to zaczęły się schody. Gdy znalazłem zjazd okazało się, ze nie pasuje do mojej mapy – jakbym nieco za daleko pojechał. Nie miałem jednak pewności. Zobaczyłem grzybiarza, który zbliżał się do mnie. Chciałem aby mi pomógł, ale pytanie o szlak niebieski grzybiarza z reguły kończył się tym samym: „niebieski? Szlak?...”. Zanim do mnie doszedł przestudiowałem więc mapę i przygotowałem się na pytanie o jeziorko, obok, którego miał prowadzić niebieski szlak. Grzybiarz zapytał czego szukam. Ku mojemu zaskoczeniu odpowiedziałem jak jest:

- Gdzieś tu powinien być niebieski szlak – chyba go zgubiłem. - A to panie, to tam pod tą ścianą lasu. Tą drogą pan pojedziesz i tam jak ten słup tam stoi. Tam będzie jeziorko, w lewo i dalej to już prosto.

Byłem zszokowany! Po raz pierwszy spotkałem kogoś, kto tak dokładnie był obcykany!

- A to musiałem gdzieś minąć zjazd, albo mi zamknęli barierką… - Nieeee, to przez tą stację benzynową co tam teraz robią – nie ma jak tam teraz wjechać.

Kolejny szok! Facet musiał być miejscowy i często chodzić na grzyby. Byłem wyjątkowo wdzięczny facetowi! Nie musiałem za mocno kombinować aby wrócić na szlak. Gdy już wjechałem do lasu to przeżyłem kolejny szok. Grzybiarzy była tak wielu, że nawet nie było mowy o znalezieniu zacisznego miejsca do wydalenia nadmiaru płynów fizjologicznych! Zagadnąłem nawet jednego. Wszyscy o tej porze (już trochę po 10:00) mieli już pewne kosze i wiaderka. Po drodze trafiam dzięki mapie na grób nieznanego żołnierza – z drugiej wojny światowej. Jest bardzo skromny a zarazem wymowny. Uwieczniam to na zdjęciach i jadę dalej. Grzybiarze towarzysza mi do samej Choszczówki. Są wszędzie – jak mrówki jakieś, czy szarańcza, czy też jak osy w cukierni. Krążą i napełniają kosze, choć wydaje się, że już nic nie może się zmieścić w tych koszach, tudzież wiaderkach. Po drodze niebieski szklak pieszy wymieniam na żółty pieszy. Dokładnie w Nieporęcie. Od Nieporętu jednak droga jest bardzo sucha i chętnie się kurzy. Samochodów jest tak dużo, że na żadnej z odwiedzonych tego dnia dróg (nawet gminnych!) nie spotkałem aż tylu! Tu przydała się opaska, którą założyłem na styl „bandyta”. To pozwalało mi jechać nawet w dużym zapyleniu i swobodnie oddychać. A trzeba dodać, że niektórzy mieli to w nosie, że ktoś tu jedzie rowerem lub idzie pieszo – jechali jakby to był jakiś rajd samochodowy – nie ładnie drodzy kierowcy, nie ładnie! Swoją chustką oczywiście wzbudzam duże zainteresowanie – zlewam to jednak. Przecież ja też chcę żyć, nie? Gdy dojeżdżam do Józefowa, to czuję się już jak w domu – stąd znam milion dróg do domu. Tym razem jednak jadę twardo żółtym szlakiem – akurat tej jednej drogi nie znam, więc czas ją poznać. Droga całkiem sympatyczna z jednym trudnym podjazdem na wydmę a chwilę potem wpadłem na ścieżkę już mi znaną z innych wypraw. Od tej chwili było już tylko pędzenie do domu. Grzybiarze chyba mocno drapali się po głowie gdzie mi tak śpieszno :))) Dołączam więc mapę podróży i fotki (album wyszczególniony obok):

5 września 2008

Powiększona galeria Human Race

Uzupełniłem galerię z Human Race 10k – znalazła się nawet fotka z mety :) Polecam!

Ćwiczenia Kledzikowe

Od pewnego czasu śledzę, skąd przychodzą moi czytelnicy. Jest wiele tematów, których nie rozwinąłem, a które nadal cieszą się dużym zainteresowaniem. Postanowiłem więc uzupełnić te rzeczy, które są na topie.

Zaczynamy od ćwiczeń na wzmocnienie kolan w wydaniu zwanym „Ćwiczenia Kledzikowe” polecane przez Lecha Kledzik (stąd ta nazwa).

W bieganiu i rowerowaniu jednym z ważniejszych elementów są kolana. To one są poddawane największej ilości kontuzji. Stąd wzmacnianie kolan powinno być „pacierzem biegających”. Po co wzmacniać kolana? W zasadzie tymi ćwiczeniami wzmacniamy mięśnie, które pracują przy okolicach kolan. To one decydują o tym jak nam się biega i jak mocno jesteśmy podatni na kontuzje. Wspomina się o tym, że właściwy układ mięśniowy potrafi nawet do 30% odciążyć nasze stawy kolanowe. Wszystko więc wskazuje, że warto temu poświęcić odrobinę czasu.

Przedstawiane ćwiczenia nie wymagając dużej siły, gibkości czy szczególnych umiejętności – wystarczy zwykły zapał i systematyczność. Cały zestaw ćwiczeń zabiera ok. 20 minut (w moim przypadku). Można go wykonać (co ważniejsze dla niektórych) niemal wszędzie.

Oto zestaw ćwiczeń:

  1. Łapiemy jedną nogę za kostkę i lekko przyciskamy do pośladka. Następnie robimy lekkie przysiady – ok. 30 stopni zgięcia nogi, tak aby kolano nie wysuwało się poza palce stopy, na której stoimy. Robimy 60-100 powtórzeń na każdą nogę.
  2. Lekko unosimy nogę piętą do tyłu, zginając ją lekko w kolanie. Teraz robimy 60-100 powtórzeń na każdą nogę.
  3. Prostujemy i unosimy jedną nogę (ok. 10cm nad ziemią) czyli lekko wysuwając ją do przodu. Następnie robimy 60-100 powtórzeń na każdą nogę.
  4. Opieramy nogę na kawałek meble lub ławki, tak aby była na wysokości bioder. Teraz robimy przysiady: 60-100 powtórzeń na każdą nogę.
  5. Siadamy pod ścianą opierając się na niej plecami, nogi kładziemy proste w rozkroku ok. 45 stopni (można też jedną nogę podciągnąć do siebie). Stopy wykręcamy tak, aby wewnętrzna strona „patrzyła” do góry. Teraz unosimy nogę (nie tę podkuloną!) lekko do góry i robimy tak ok. 30 razy na każdą nogę.
  6. Leżymy na boku, noga na nodze. Unosimy jedną nogę pod kątek ok. 45 stopni od podłoża i powtarzamy to ok. 30 razy. Potem zmiana boku i znowu 30 powtórzeń.

Wszystkie ćwiczenia wykonujemy raczej powoli, tak aby poczuć jak mięśnie pracują – tak ok. 1. Sekundy na jedno powtórzenie ćwiczenia.

Niektóre z tych ćwiczeń zostały zwizualizowane na stronach portalu Biegajznami.pl.

Moja chwila prawdy

Czwartek: kolejny trening. Zamierzenie: dłuższa trasa, w okolicy 12-15km. W zasadzie się udało, bo wyszło 13,3km. Tempo zupełnie fajne i jeszcze biegać się chciało. Ale swoje treningi i tak niebezpiecznie wydłużyłem, więc wolałem już nie przeginać. Pierwsza pętelka z Grzegorzem (4.3km) – dość treningowo, bo powyżej 6:00min/km. Tak czy owak przygotowania do EKIDENu idą nieźle :). Potem pętelka na samotnie w tempie jednostajnie przyśpieszonym, a trzecia pętelka już z MP3 i butelką wody w ręku. Czyli zasadniczo ok. Ale tylko pozornie. Dziś kolana mnie bolą tak jak jeszcze nie bolały. Dla mnie chyba jednak za wcześnie aż na taki skok wydłużenia dystansów. Wszelkie mądre książki mówią o zwiększaniu dystansu o 10% z tygodnia na tydzień. U mnie jest dużo więcej – a to oznacza z reguły jedno: kontuzjogenność (ładne słowo, co? :)) ). Dziś więc przyglądam się swoim kolanom, choć coraz bardziej skłaniam się przy tym, aby sobie odpuścić ten półmaraton. Zmasakrować się przecież mogę bez trudu, ale wrócić później do biegania kosztuje mnie zbyt dużo czasu – a chyba bardziej sobie cenię możliwość biegania z utrzymaniem jakiejś systematyczności, niż znowu chodzić i stękać. Dziś jest więc moja chwila prawdy ;)

2 września 2008

Półmaraton za pasem

No i dałem się namówić na półmaraton. Dobrze? Sam nie wiem. Czuję, że moje ciało nie będzie z tego faktu zadowolone, choć ta część poza cielesna nawet się cieszy na tę imprezę. Znowu staję „w rozkroku”: czy aby na pewno dobrze robię?... Dziś wybiegałem 12,6km – nie było lekko. Mięśni wystarcza aktualnie na jakieś 11-12km a potem zaczyna się już walka. W udach zaczynam odczuwać zmęczenie i lekki ból pokrewny nieco z zapowiedzią zakwasów. Ciekawy jestem co będzie jutro, chociaż jeszcze ciekawszym jest jak będę się czuł po tych 21km!... Czy na pewno wiem co robię?... Kto żyw niech w niedzielę trzyma za mnie kciuki - abym wrócił w jednym kawałku!

Rower znowu jak nowy :)

No i rower wrócił z serwisu. Oczywiście nie sam – jeszcze go tak dobrze nie wytresowałem :). Musiałem się sam udać po niego. Postarałem się więc nieco wcześniej wrócić do domu, przebrałem w ciuchy rowerowe i wio. Najpierw 1,5km biegu w tempie ok. 6:00 – jako rozgrzeweczka, potem mniej sympatyczna część, czyli zostawienie pieniążków za robotę i siup na rower! Po drodze miałem kupić dla mojego chłopaka jakiś piórnik, co uczyniłem i przejechać min. 20km w dobrym tempie. Ostatecznie przejechałem 21 km w tempie 24,3 km/h! To mój rekord, choć daleko mi do pewnej koleżanki :) Zmęczyłem się jak trzeba – bardzo dobrze się czułem! Tak więc dobre roztrenowanie po tak intensywnym biegu jaki miałem dzień wcześniej…