=== Robsik's Blog on WordPress ===

29 listopada 2007

Grześ także poległ

Niestety dziś także Grześ odmówił biegania. W zasadzie wyjścia nie miał, bo jeszcze nie dojechał do domu. Dla mnie to nawet ok, bo mam szansę po dwudniowym treningu odpocząć trochę. A przyznać muszę, że coraz trudniej mi się odpoczywa. Wpadłem w taki cykl biegania, że trudno zahamować! Dziś w decyzji pomogła mi jeszcze żona, oznajmiając, że wrzuciła mój sprzęt biegacki do pralki. To i dobrze. Niech nóżki odpoczną, zwłaszcza, że po ostatnich przebieżkach, odczuwam je w wielu miejscach (szkoda nawet wymieniać :) )... A może też się wyspać jak człowiek?... Cały czas zapominam jak ważny jest teraz dla mojego organizmu wypoczynek w śnie. Więc jak już sobie przypomniałem... to dobranoc!

Duch walki uleciał

Duch walki uleciał, nawet nie wiem kiedy. Albo dziś przegiąłem? Cały dzień roboty, potem wieczorem szkolenie naszych ludzi (kończy się niepostrzeżenie po 21:30!). Następnie jestem odwożony po moje auto, skąd mam juz tylko (?!) 25km do domu. Tam czekam na mnie sprzęt do gruntowania ścian w łazience. Wykonuje więc swoje zadanie, siadam na chwilę do komputera: już 23:15!!! I co robię? Wrzucam ciuchy biegackie i ruszam na trening. Ale dziś już bez entuzjazmu, raczej z obowiązku, bo w zasadzie wypada itp, itd. A może tylko po prostu zmęczony?...

28 listopada 2007

Pierwsze przebieżki

Jest juz prawie 2 w nocy. Przysnąłem w wannie, więc pierwszy sen mam już za sobą. A to oznacza, że mogę przymierzyć się do wspomnienia dzisiejszego wysiłku - zupełnie nowego dla mnie! Za 17 tygodni półmaraton, w którym będę debiutował. Dotarłem także przy tej okazji do ciekawego planu treningowego, który przygotowuje do tego półmaratonu. Musiałem go troszeczkę zmodyfikować, bo przewidziany był na 20 tygodni - tyle już nie mam. Jednakże każdy z tygodni zakładał przebieżki. Jako, że dostałem już RS200, śmiało mogłem wyruszyć na podbój. Zacząłem więc od internetu, aby przybliżyć sobie ten, nowy dla mnie, twór trenigowy. Gdy uznałem, że już to rozumiem, wskoczyłem w dzianka treningowe i sruu! w trasę. Kilkaset metrów truchtu, rozściąganie i lekka rozgrzewka, a po tym na trasę 5km. Po tym dystansie znalazłem sobie równy teren i wolny od lodu - a dziś to nie było już takie łatwe! I zrobiłem 8 x 100m. Starałem się, aby nie był to sprint. Dzięki chyba temu, w zasadzie poszło prawie jak po maśle. Całość treningu zamknąłem w 50 minutach i wróciłem do domku. Nie było tak źle - raz w tygodniu bez problemu da się to zrealizować i nawet nie polec na placu boju :). No i chyba w końcu mnie już katar puszcza! Czyżby minęło te magiczne 7 dni?...

26 listopada 2007

RS200

Ech, nareszcie dotarła do mnie zabawka, na którą czekałem już bardzo długo, czyli Polar RS200! Kolejny powód aby pójść pobiegać. Ale rozsądek beznamiętnie powtarza: dziś odpoczynek. Przez ostatnie 4 dni ćwiczyłem dość intensywnie, w tym jeden start z życiówką. Musi być chwila odpoczynku. Przynajmniej jeden dzień! Czy ja już jestem uznależniony? Mam nadzieję, że tak...
Od Moje fascynacje

25 listopada 2007

Trzecie Łosiowe - niedoszłe...

Tak, tym razem poległem. I to gdzie!? W drodze do samochodu! Ależ byłem wściekły! Sam pęchęrz, którego zarobiłem wczoraj na zawodach SKŚ nie przeszkadzał za mocno, ale ten paskudny ból lewej nogi sprawiał, że aż kulałem! Co za pech! Najgorsze jest to, że nie bardzo rozumiem tego bólu nogi. Boli tak jakbym za mocno zawiązał buta, tyle że ból jest bardzo silny, a luzowanie buta w zasadzie nic nie daje. Co to jest??? Jak dotykam to nie boli tak mocno, ale gdy zakładam buty do biegania to się wtedy zaczyna! Musze coś poszukać na forum - może ktoś też już miał?... A miałem plany szarpnąć się na dwie pętelki - grrrr! dopisek z wieczora: po wielogodzinnym przeszukiwaniu forum, trafiłem na coś, co w pierwszym momencie uznałem za zbyt proste aby mogło mi pomóc. Gdy nic ciekawszego już nie mogłem znaleźć poszedłem i zmieniłem sposób sznurowania butów. Założyłem i pobiegłem! Ból? Jakby go nigdy nie było!!! Nie wiele z tego rozumiem, ale szczęście odnalazłem ponownie! Cudnie! Szkoda tylko, że przepadły mi Łosiowe...

24 listopada 2007

SKŚ po raz pierwszy

No nie spodziewałem się, że aż tak wspaniale będzie mi się biegło! SKŚ popełniłem po raz pierwszy. W ogóle tego typu imprezę po raz pierwszy! Najbardziej niezwykłe było to, że na mecie w przeciągu 2-4 minut zjawili się prawie wszyscy! Niesamowity widok! Po biegu martwiłem się swoim poziomem ściemniactwa, bo wyniósł aż 2 minuty, jednak gdy przejrzałem wyniki innych (oczywiście niektórych tylko), to mój na pewno nie będzie największym :) - to trochę podbudowuje :)) Szczególnie muszę wyróżnić jednak atmosferę biegu. Niesamowite było to ile ci biegacze mają pasji i radości z tego co robią. Jak im się dobrze przyjrzałem, stwierdziłem, że ze mną wcale nie jest inaczej! Och, jak dobrze!... W tym biegu zrobiłem swoją życiówkę! No takie zwycięstwo to smakuje wyśmienicie – bez dwóch zdań. Jest jednak zasługą Żuczka. Ale może zacznę od początku, bo coraz bardziej się gubię w tych swoich relacjach :)) Na miejsce przyjechałem dużo wcześniej, bo mój dojazd z Tarchomina, to ponad 34km przez całe miasto. Nie chciałem się spóźnić, a co ważniejsze chciałem mieć czas na jakąś rozgrzewkę. Postarałem się więc tak mocno, że byłem już o 7:10! Trochę za wcześnie, ale zdecydowanie wolę wcześniej niż później. Po drugie komfort posiadania samochodu pozwolił mi posiedzieć i poczekać w już nagrzanym i suchym samochodzie. Tak – łatwo się domyśleć, że pogoda dziś była pod psem, ale za to dość ciepło (deszcz siąpił przy ok. 5-6 stopni). Gdy nadeszła pora, wyruszyłem z auta na linie startu, aby troszeczkę się rozgrzać. I dobrze, że zostawiłem sobie troszeczkę czasu na rozgrzewkę. Mogłem lepiej zawiązać buta lewego, który jakoś dziwnie mnie uwierał, pozbyć się nadmiaru moczu i zaprzyjaźnić z warunkami atmosferycznymi. Start nastąpił szybciej niż się spodziewałem, chociaż zegarek nie kłamał. Może to i dobrze, pomyślałem i ruszyłem w drogę. Ruszyłem w bardzo sympatycznym towarzystwie, ale już po kilkudziesięciu metrach okazało się, że moje tempo jest za szybkie. Dziewczyny nawet stwierdziły, że na tyle co siebie znają, to tempo jest zdecydowanie za szybkie i zostały w tyle. Dla mnie była to trochę niekomfortowa sytuacja, bo nie znałem trasy. Zapamiętałem ją trochę i coś tam w głowie miałem, ale byłem na tej trasie po raz pierwszy. Nie wyglądało to więc jakoś obiecująco. Wyłączyłem się więc na chwilę, aby sprawdzić czy rzeczywiście szybko biegnę. Wszystko jednak (tempo, szybkość przebierania nóg, oddech, puls) wskazywało, że i tak za wolno biegnę jak na 60min. Postanowiłem improwizować na trasie. W końcu były jeszcze taśmy, które wyznaczały trasę – pozostało mi liczyć na nie. Na szczęście już 1,5km dogonili mnie inni, którzy twierdzili, że biegną na 60:30! O! To była grupa dla mnie. Wystarczyło się więc tylko ich blisko trzymać. Tak więc się przykleiłem, ale szybko przekonałem się, że jest to tempo dość mocne dla mnie. Brałem więc pod uwagę, że to mnie wykończy i odpadnę, ale chciałem zaryzykować. Obserwowałem co chwilę puls – był na poziomie 165, więc teoretycznie całkiem znośne, ale czasami ma się nijak do tego co chcą lub mogą moje nogi. Już na 4-tym km okazało się, że to tempo zaczynało mnie wykańczać. Zwolniłem nieco i dwie osoby zaczynały delikatnie się oddalać. Została ze mną jednak Żuczek. Cały czas nie wiem, czy z grzeczności czy rzeczywiście kontuzja z którą się wzmaga nie pozwalała jej na więcej. Jednak to właśnie dzięki niej udało mi się ostatecznie zrobić życiówkę. Jej zasługa tu jest bez dwóch zdań bardzo duża. Sam biegnąć nigdy nie wycisnąłbym z siebie tak dużo. Doskonale zagadywała, a gdy tempo zaczynało mnie wykańczać pozwoliła mi w milczeniu walczyć ze sobą. To było niezwykłe! Nie ma to jak pobiec z doświadczonym zawodnikiem! Dziękuję Żuczku! I w ten sposób udało mi się przełamać 60 min na 10km (58:07). Dopiero w domu zauważyłem jak bardzo była przemoczona kurtka w której biegałem. Niesamowite jak bieganie może wciągnąć! Na piątym kilometrze zmęczenie było już nie małe. Wtedy przychodzą pytania, czy ten wysiłek ma sens i skąd znaleźć motywację na dalszy bieg. Chwilkę później odkrywam, że właśnie w zmaganiu się ze sobą samym odnajduję tak dużo sił i radości. Pomyślałem sobie: „Przecież ja biegnę za szczęściem!”…

23 listopada 2007

Grześ ponownie w akcji!

W końcu udało mi się znowu pobiec z Grzesiem. Oznacza to dla mnie trening lightowy, ale takiego właśnie dziś potrzebowałem. Zrobiliśmy 5km i zeszliśmy z trasy. Okazało się, że tempo mieliśmy dużo większe niż zwykle! Grześ nie narzekał już na dystans i przyznał, że to już dla niego nie jest za dużo - tak w sam raz! Uff! A to oznacza, że pobiega jeszcze trochę ze mną :) Wczoraj zrobiłem dyszkę, jutro jadę na spontaniczne ściganie na Kabatach, więc pęknie kolejna dyszka - przydał się taki lekki trening... Doczytałem gdzieś na forum, że w Cafe Tchibo można kupić coś dla biegaczy. W pierwszym momencie stwierdziłem, że to jakieś przejęzyczenie. Dopiero gdy trafiłem na linka i przekonałem się, że jest taki twór jak sklepo-kawiarnia, postanowiłem się tam wybrać. I to się stało dzisiaj. Wydałem tam ciut więcej niż dwieście złotych, ale za to kupiłem: kurtkę do biegania, super bluzę do biegania, słabszą bluzę, czapkę i ochraniacz na szyję, usta, nos z małym kapturkiem (nawet fajny wynalazek!). Przebiegłem się oczywiście od razu w bluzie :)) - jakże by inaczej! Muszę przyznać, że warto zainwestować w prawdziwe ciuchy do biegania - to jest dopiero komfort! Oczywiście jak żona zobaczyła kurtkę, to stwierdziła, że to może też nadać się do wyprawy w góry. Wsiedliśmy więc w auto i pojechałem jeszcze raz na zakupy - tym razem dla żony :) - w tej sposób dwie osoby dziś uszczęśliwione. No i Grześ oczywiście jako trzeci! Tak dziś rozmyślałem, że jeszcze pół roku temu, gdyby ktoś powiedział, że zerwę się o 6:00 rano w sobotę, po to aby pobiegać na drugim końcu miasta (prawie 40km! ode mnie), to chyba bym jednak nie uwierzył. Ale chyba bym też nie uwierzył, gdyby powiedział mi ile to sprawia frajdy! Są więc nadal rzeczy, które trzeba osobiście skosztować, aby chcieć się tym czymś poczęstować - ja rozsmakowałem się bez pamięci!... Trzymajcie jutro za mnie kciuki! :)))

22 listopada 2007

Po przerwie

A tak. Wyszła mi trzydniowa przerwa w bieganiu. A to za sprawą szkolenia na które wyjechałem do Szczyrku. Jako, że pojechałem z kolegą, który nie biega (w zasadzie nawet nie może), więc postanowiłem, że sprzęt biegacki tym razem zostawię a najwyżej dołączę się do basenowania. Ten czas to jak wieczność - już w poniedziałek czułem, że mogę biec dalej i więcej, we wtorek w zasadzie już mnie nosiło, a w środę myślałem, że po prostu eksploduję! W zasadzie w środę wróciłem na wieczór, więc mogłem pobiec. Niestety ponad 0,5 tys. km za kółkiem zrobiło swoje. Zmęczenie imprezowaniem na szkoleniu i dość ciężka trasa powrotna za kółkiem, sprawiły, że zgasłem błyskawicznie - prawie na stojąco. W końcu nic na siłę! Mam z tego ogromną radochę, więc nie ma co psuć - jutro też jest dzień. Jutro, to dziś, czyli czwarte (hihi, ale zamieszane!). I dziś pobiegłem. Zapowiadał się kolega, że pobiegnie ze mną. Gdy on ze mną biega, to biegamy tak ok. 5km i w tempie powyżej 7 min/km, więc bardzo lightowo. Ale w ostatniej chwili zrezygnował - tym razem on był padnięty na całego. Ja jednak nie odpuściłem. Już mi czegoś brakowało i czułem, że przestaję się spełniać, realizować albo coś koło tego. Czegoś z pewnością mi brakowało. Jak się obrobiłem z robotą i domem, wciągnąłem ciuchy i ruszyłem. Było już po 22:00. Ale u mnie to przecież norma... Na początku nie miałem koncepcji jak mam biec i ile. Miałem wrażenie, że te 3 dni przerwy to wieczność, więc może pobiec jakoś lightowo, z drugiej jednak strony coś mi podpowiadało, że 3 dni, to nie jest dużo a pozwala tylko solidnie wypocząć od biegania i można znowu przycisnąć trochę. Pomimo lekkiego mrozu było mi nie za zimno i czułem, że mogę przenosić góry. Decyzja zapadła więc jeszcze przy rozgrzewce: biegnę na 10km! Odpaliłem więc GPS w N95, następnie włączyłem w nim przeboje trójki i ruszyłem spokojnym tempem w trasę - w końcu to miał być trening :) Na trzecim kilometrze jednak przypałętał się do mnie "problem brzucha". To takie coś dziwnego, co mam od czasu do czasu. Polega to na tym, że chlupie mi jakby brzuch mój miał zbyt wiele miejsca i kiszki sobie latały podczas biegania jak oszalałe. W zasadzie nie przeszkadza to mocno, do czasu jak chlupanie nie wpadnie w rezonans - wtedy uderzenia o pęcherz już nie należą do przyjemnych. Muszę wtedy zdesynchronizować bieg i kombinować z tempem. Dość męczące to jest. Problem odczuwałem do ok. 6 kilometra. Potem chyba jeszcze coś tam chlupało, ale przestało mi to przeszkadzać jak wcześniej. Na 8-ym kilometrze mogłem nawet przyśpieszyć kroku. Nieznacznie wprawdzie, ale zauważalnie biegłem już szybciej. Brzucho mi nie przeszkadzał, żadna ze stóp się nie odzywała, więc radocha ogromna! Ostatnie pół kilometra musiałem zwolnić ze względu na drogę strasznie dziurawą, tak aby nie skręcić nogi ponownie i w ten sposób zrobiłem dyszkę w 1:03:23. Nie jest to już mój rekord, ale jak na bieg solo, to zdecydowanie rekord! A zważywszy, że to był trening, to chyba tylko wystarczy się trochę nauczyć jeszcze gospodarki swoich sił i na zawodach powinno sie nawet zejść poniżej 60 minut! Tak, tak, wiem. Cóż to za wynik. Dla sportowców to prawie wieczność. Jednak dla mnie przełamanie kolejnej swojej bariery. A przełamywanie swoich barier, mnie rajcuje najbardziej! Druga ważna rzecz: kolejna dyszka bez kontuzji! Czyż to nie są powody do wielkiej radości? No może rzeczywiście to nie wszystko co złożyło sie na moje pogodne usposobienie dnia dzisiejszego. Ten najważniejszy powód, to odnalezienie bratniej duszy w tym serwisie, pełnym tylu sportowców wysokiej klasy, że aż czasem mnie to zawstydza. Z tego dziś cieszę się najbardziej - jak to dziś doczytałem: "aż mi w duszy gra!" – and me too!!!

20 listopada 2007

Sigma PC15 do bani?

Ponieważ recencja przez redakcję nie jest jeszcze udostępniona, postanowiłem podzielić się wrażeniami z używania w/w pulsometru. A że cały czas jestem na wyjeździe, to szkoda, żeby mój blog też próżnował ;) Oto on:

Do napisania tej recenzji skłoniły mnie nerwy. Tak – można napisać recenzję, gdy Cię coś wkurzy. Tym razem recenzja o pulsometrze firmy Sigma PC-15, którego używam od jakiegoś czasu. O tym pulsometrze można znaleźć dużo przychylnych i mniej przychylnych opinii. Jest ich na tyle dużo w Internecie, że można byłoby napisać na ten temat sporą rozprawkę. Ponieważ szanuję swój i Twój czas, Drogi Czytelniku, postanowiłem skrócić tę recenzję to próby udowodnienia, że sprzęt jest nie przydatny dla biegacza. Już słyszę głosy protestu: Jak to!? Przecież to właśnie jest sprzęt dla biegaczy! Z jednym zgodzić się muszę: taki był zamysł producenta. Praktyka jednak potrafi zweryfikować takie założenia bardzo okrutnie – i tak też się stało w moim przypadku. Ale może zacznijmy od początku. Jakie funkcje powinien spełniać podstawowy pulsometr? Ja ograniczę się do naprawdę niezbędnych elementów: - powinien pokazywać „on-line” puls - powinien umieć zmierzyć czas treningu - powinien umieć wyznaczyć puls średni za dany trening - powinien umieć wyznaczyć puls maksymalny za dany trening - powinien pozwolić ćwiczyć (w moim przypadku: biec) w określonym zakresie pulsu (wystarczy jeden!) Reszta to zbytek lub nadwyżka, którą oczywiście da się zagospodarować, ale to zostawmy na razie. Czy pulsometr firmy Sigma PC-15 spełnia te podstawowe warunki? Słucham? Słyszałem „nie”? Raczej nie słyszałem. Ja w tej recenzji chcę jednak postawić tezę nieco inną niż przekonanie większości: Nie! Nie spełnia ten sprzęt wymagań podstawowych! Nie owijając w bawełnę, od razu zdradzę, że chodzi o ten punkt drugi, czyli pomiar czasu. Pomiar czasu wykonuje się z reguły stoperem. Jak działa natomiast stoper? No tak, wiem – pytanie brzmi idiotycznie. W przypadku jednak tego sprzętu, wierzcie mi, nie jest takie bezpodstawne! A więc przypomnijmy sobie jak działa stoper. Na początku jest wyzerowany i nie dzieje się nic do póki go nie „ruszymy”. Gdy damy mu znak (np. naciskając przyciskiem), że ma wystartować, odmierza czas od zera z dokładnością co do setnych części sekundy (czasami z dokładnością do sekundy, jak np. w tym sprzęcie). Odliczał tak będzie aż do chwili gdy mu powiemy „dość” (również np. przy pomocy przyciska na stoperze). Wróćmy wiec do pytania: czy Sigma PC-15 posiada stoper? No tak, rzeczywiście – gdy czytamy specyfikację techniczną to jest to jedna z podstawowych funkcji tego urządzenia. Od razu więc oznajmiamy: Tak! A ja nadal z uporem maniaka twierdzę, że NIE! Ale może czas już powiedzieć dlaczego: Większość użytkowników wie, że sprzęt ma problemy rozruchowe. Czyli nawiązanie komunikacji między paskiem a zegarkiem. Robi się tu dodatkowe zabiegi typu moczenie elektrod, przesuwanie paska w górę lub w dół, mocniejsze naciąganie paska (tak, że już co niektórym oczy zaczynają wychodzić!) czy ogrzewanie paska przed założeniem. Jakaś masakra (mówi się, że to cena technologii). Ja stosuję żel do USG. Bardzo długo utrzymuje swoją wilgotność, więc można liczyć, że zachowa ją zanim się nie spocę (a dość szybko mi to przychodzi :) ). Efekt jest wyśmienity – pali jak maluch w lecie: po chwili kaszlenia załapuje i już widzę puls na zegarku! A co się dzieje jak nie załapie? Pewnie nie każdy sobie zadawał to pytanie. Więc ja na szybko odpowiem: Nie uda mu się uruchomić stopera! Cóż – to trochę komplikuje sprawę! Oznacza to, że stopera nie odpalimy wtedy kiedy my chcemy! Wiem, wiem – dla niektórych to słaby argument. Chcę jednak podkreślić, że nadal nie jedyny! Odpaliliśmy komunikację, widzimy nasz puls, więc jesteśmy gotowi do biegu. Super. Więc startujemy! Ja z reguły już po pierwszym kilometrze pod koszulkami jestem dobrze mokry (tak już potliwość :) ). Więc o pulsometr się już nie martwię – elektrody są dobrze nawilżone, więc styk powinien być doskonały! Jednak nic bardziej mylnego! Komunikacja zawodzi nawet podczas biegu. Sygnał z czujnika potrafi zniknąć na parę chwil z eteru. Ile takich chwil? Hmmm, będzie mi ciężko policzyć wszystkie, ale niech za przykład posłuży nam XIX Bieg Niepodległości. Zrobiłem czas 1:08:00. Sigma pokazała czas 56:41!!! Tak! Stoper pokazał czas 12 minut krótszy!!! Dlaczego? Bo przy braku komunikacji z czujnika stoper automatycznie się zatrzymuje. Czy to na pewno jest stoper??? Zatrzymanie czy pauza powinna być świadomie uruchomiona – nie automatycznie! Jaka jest więc wartość tego sprzętu dla biegacza? No cóż, można w końcu założyć na drugą rękę drugi zegarek z prawdziwym stoperem i weryfikować czas inaczej. Ale jeśli dochodzimy jeszcze do kolejnego zegarka, to dochodzimy także do pytania, czy ten sprzęt na prawdę spełnia moje niewygórowane wymagania? Oczywiście bywają sytuacje z wyjściem awaryjnym. Ten pulsometr także ma takie. Ma jeszcze dwie inne metody pomiaru czasu niezależne od sygnału emitowane z paska. Z wygodą nie ma to za wiele wspólnego, ale przyjrzymy się temu. Może rzeczywiście moje spojrzenie na ten sprzęt jest zbyt krytyczne? Pierwsza z możliwości to mierzyć czas tzw. okrążeń (LAP COUNTER). W końcu kto powiedział, że okrążeń musi być więcej niż jedno? W zasadzie fakt. Ale od razu nie wpadłem na to (dopiero przy dłuższych treningach zauważyłem w/w niedogodności). Po kilku testach okazało się, że to odmierzanie czasu jest niezależne od tego czy zegarek odbiera sygnał z paska, czy też nie. No to mamy już pierwszy sukces! Druga możliwość, której praktyczności w zasadzie producent nie określa, to tzw. StopWatch. Aby do niego dotrzeć należy oczywiście najpierw być w TRAINING MANAGER następnie przejść do opcji TIME i tam wyklikać STOPWATCH. Niestety trzeba się przy tym już trochę nagimnastykować aby tam dotrzeć, co niestety jest dość niewygodne podczas treningu. Ale za to także nie jest zależne od tego czy pulsometr odbiera sygnał z paska czy nie! Wow! Tajemnicę można rozwikłać analizują bardzo dokładnie ofertę ze stron producenta oraz troszeczkę instrukcję (choć z samej instrukcji nie da się tego wydedukować). Na stronach producenta pulsometr jest ten opisany „pismem obrazkowym”. Dopiero najechanie na ikonkę stopera, pokazuje napis STOPWATCH! No to zaczyna się już troszkę wyjaśniać! Taką funkcję już odnalazłem w pulsometrze! Tylko dlaczego w instrukcji poświęca się temu kilka linijek tekstu bez wyjaśnienia co z tym powinno się robić i do czego używać?... To pytanie pozostawię bez odpowiedzi. Wszystko wskazuje więc, że nie jest z tym pulsometrem tak najgorzej, gdy wie się jak z niego korzystać, zna się jego podstawową wadę oraz metody jej ominięcia. Największy jednak żal pozostaje do producenta, który nie precyzuje tego typu zadań, a w zamian trzeba popełnić ok. 3 tygodni lekkich treningów aby to zauważyć lub popełnić kilka długich: powyżej godziny (dopiero przy długich treningach te różnice mogą być na tyle istotne, aby je wychwycić). Tezy więc nie udało mi się obronić, ale mam nadzieję, że pokazałem jak prawidłowo powinno się korzystać z tego urządzenia, aby mieć miarodajne wyniki mimo wszystko. Zastanawia mnie jeszcze tylko to, że nie trafiłem nigdzie na opis tego zjawiska – czyżby nikomu to nie przeszkadzało?...

18 listopada 2007

Piękne drugie Łosiowe

Łosiowe Błota – udało się znowu! W końcu się udało! Dotarłem na Łosiowe Błota! Radość wielka, bo bardzo mi się spodobało biegać z innymi. Ale może od początku, bo zanim tam dotarłem, to wiele emocji doświadczyłem… Planowałem w sobotę przybyć na godzinę 7:00. W piątek jednak z prac wróciłem tuż po północy – tragedia! Zanim się zebrałem, to wyszło już po pierwszej. Nie liczyłem już nawet na ranek. A ponieważ sobotę także miałem pracującą, to już zupełnie dopełniło czarę goryczy. Przygotowywałem się więc do niedzieli. Wtedy się dowiedziałem, że ze względu na warunki panujące na południu Polski są trudne, więc na szkolenie wyjeżdżamy dużo wcześniej niż zwykle. Co za cholera??? Nic nie można sobie zaplanować! W Szczyrku leży śnieg. Przestraszyłem się, że mogę być jeszcze nie gotowy na bieganie po śniegu i w dodatku po górach. Postanowiłem więc, że muszę coś wykombinować, aby jednak przesunąć godzinę wyjazdu i wybrać się na Łosiowisko. Sprawa nie była prosta, bo okazało się, że żona wybiera się na imprezę w sobotę na wieczór/noc i ja muszę zostać na dyżurze w dziećmi. Dodatkowy problem to to, że cały czas nie byłem przygotowany do szkolenia, na które jechałem! Co za porażka – tak nieprzygotowany to jeszcze nie byłem! Mój wieczór powinien więc wyglądać tak: z roboty do domu, w domu podmieniam żonę, jakoś usypiam dzieci ok. 22:00 a potem siadam do roboty i nadrabiam ile tylko mogę. Plan się sprawdził, ale już o 23-ciej byłem już do niczego. Znaczy się, zasnąłem z dzieckiem. O drugiej w nocy przyszła małżonka i powiedziała, że miałem pracować, abym wstawał – ni e dałem rady… Szczęśliwie obudziłem się przed czwartą nad ranem. Uznałem, że jestem wyspany i, że muszę coś z tym czasem zrobić. Zabrałem się za robotę. Przerwałem ją jednak natychmiast, aby spożyć jakieś lekkie śniadanie. Tak by lepiej się biegało po Łosiowych. Wyjazd udało się przesunąć o godzinę, więc wystarczyło już tylko zebrać się i pojechać. I to był ten element, który nie był już taki łatwy. Z jednej strony miałem ochotę położyć się z powrotem i wyspać się, z drugiej jednak pobiec na Łosiowe, bo bardzo sympatycznie wspominałem moje pierwsze Łosiowe wzmagania (pomimo skręconej nogi). Z jednej strony bałem się nadwyrężyć nogę lub skręcić ją ponownie na jakimś korzeniu a z drugiej niezwykła frajda z biegania z ludźmi i w tak wspaniałym rezerwacie! Z jednej strony tłumaczyłem sobie, że w Szczyrku też mogę pobiegać, z drugiej strony, że tam nie będę miał z kim…. Tych wątpliwości mnożyło się im bliżej było wyjazdu. Robiło się to wręcz nie znośne. Takich rozterek nawet przy nakładaniu skarpetek miałem tak dużo, że już sam nie wiedziałem o co chodzi… Nigdy nie myślałem, że takie boje trzeba ze sobą prowadzić, aby rano wyruszyć na trening. Ostatecznie jednak ruszyłem. Siedząc już za kółkiem, nie miałem już rozterek. Było ok. Jeszcze może bez emocji, ale zdecydowanie ok. Postanowiłem być tak ok. 15 minut przed czasem. Po pierwsze aby nie było konieczności gonienia grupy, a po drugie aby jednak znaleźć ok. 10 minut na rozgrzewkę. Bieg bez rozgrzewki to już dla mnie prawie zbrodnia :). I udało się. Byłem ok. 6:45. Zrobiłem więc 2 okrążenia wokół stadionu i przeszedłem do rozgrzewki. W tym czasie pojawiły się inne Łosie: Mariusz i Ewa. No to super. Czyli bieg będzie. Liczyłem zdecydowanie na Mariusza, bo jest po kontuzji i mogłem liczyć na light’owe tempo. Dla mnie 6min/km to nadal było dużym tempem na dystansie 10km. Po chwili pojawił się jeszcze jeden Łoś i pobiegliśmy na trasę. Start był łagodny, co mi wielce odpowiadało. Bez większego problemu mogłem dotrzymać kroku i cieszyć się towarzystwem osób, które wręcz umiłowały bieganie. Całą drogą ktoś gadał. Bardzo mi to odpowiadało – mogłem się oszczędzać i mało się udzielać, a siły zachowywać na przebiegnięcie trasy. To zdecydowanie mi pomogło. Nogi skręconej w zasadzie nie odczuwałem. Dla odmiany jednak czułem nieco drugą. Ale bez większych problemów. Trasa także poszła mi dużo łagodniej niż pierwsza. Nawet przy mostku nie było postoju i zupełnie mi to nie przeszkadzało – szok! Po prostu biegło mi się wyśmienicie. Przyznać muszę, że tak szybko to jeszcze nie biegłem na trasie 10km. Dzięki temu odkryłem, że mam większe możliwości niż mi się wydaje! No to super! Jeszcze jedna dobra informacja dnia dzisiejszego! Nie sposób opisać szczęścia mojego, gdy już wiedziałem, że dotrzymałem kroku grupie. Coś cudownego! Teraz wszystkie te poranne wątpliwości już nie istniały – zamieniły się na pewność uczestnictwa w kolejnych Łosiowych treningach. Podziękowałem więc za bieg i szybko wrzuciłem się do auta, aby jak najszybciej ruszyć w trasę na szkolenie…. Muszę tu wrócić za tydzień! Koniecznie!

17 listopada 2007

Zawód informatyka

Chyba nigdy nie przyzwyczaję się do tego, że nigdy nie wiem o której wrócę do domu. Żona już trochę się z tym pogodziła, ale jeżeli ja się z tym nie pogodziłem, to tak naprawdę pewnie i ona nie. Nastawiłem się na wybieganie dyszki w sobotę na Łosiowych Błotach. I co? Wróciłem tuż po północy. Biorąc pod uwagę, że zanim człowiek ogarnie się, to mija kolejna godzina. Gdyby nie to, że na sobotę też mi znaleźli robotę, to jeszcze pewnie bym się zebrał o 5:30 a odespał w ciągu dnia a tak? W niedziele wyjazd na szkolenie na południe Polski. Zważywszy na warunki jakie się tam utrzymują, chcą już jechać o 9:00! Ale są szanse, że zawalczę aby godzinę później wyjechać - dzięki temu miałbym też szansę na Łosiowy Trening... Ale zobaczymy co niedziela przyniesie...

15 listopada 2007

Dziś wybitnie light'owo

A to dlatego, że kolega, który od kilku tygodni narzekał na kręgosłup, w końcu sie wykurował i pobiegł ze mną. Po takiej przerwie trzeba było pobiec w tempie 7:09 i na trasie do 5km. Jak dla mnie teraz to jest już trochę mało (chyba mało!), ale północny mroźny wiatr skutecznie psuł frajdę z biegania. Trasę jednak pokonaliśmy i szybko uciekliśmy do domów, aby nas za mocno nie wyziębiło. I tak było super!!! PS: Oczywiście biegłem z N95. Sprawdziłem ponownie z Google Earth. Dziś narzucił ok. 30 metrów (przy założeniu wystarczająco dokładnie zmierzyłem w G.E.!). Co za maszyna!

14 listopada 2007

W końcu!

W końcu pogoda polepszyła się - mogłem wybiec na wyczekaną dyszkę w okolicach Sieradza. Wybiegłem jeszcze przed zmierzchem, ale już na 3 kilometrze miałem ciemno jak nie powiem gdzie. Nie ułatwiło mi to zadania, bo terenu nie znam, pobocza nie było a droga dziurawa. Strasznie się bałem, że skręcę sobie znowu nogę, więc starałem się biec wolniej ale mocniej kontrolować to co mam pod nogami. Trasa niestety nie oświetlona a ruch samochodów jednak był. Telefonu więc używałem do sygnalizacji swojej pozycji na jezdni – wyglądało na to, ze działało to nawet, bo co niektórzy chyba w strachu co to takiego się świeci (na niebiesko) dość mocno zwalniali :))) Trasa po omacku zajęła mi aż 70 minut! Ale nie było łatwo, to fakt. Na szczęście bez kontuzji i o to chodziło. Dzięki temu pobiegam jeszcze w tym tygodniu trochę! Na trasie o długości 10,8 GPS z N95 narzucił jakieś 40 metrów. To wygląda na super wynik biorąc pod uwagę, że mamy dziś bardzo ciężkie i wysokie chmury (powyżej 200m) i trasa częściowo w zadrzewionych obszarach drogi i do tego biegłem z zakrytą klawiaturą i telefonem w ręku, ale trzymając właśnie za dolną część telefonu (słuchałem w końcu MP3-ek :) ). Na tej trasie błąd mamy więc na poziomie 0,37%!!!

13 listopada 2007

Co za pogoda!

Siedzę wyjątkowo pod Sieradzem, prowadzę tu szkolenie. Minęło dwa dni od startu więc trzeba było by troszkę się przebiec. Chciałem zrobić dyszkę, ale ta pogoda! Pada jak diabli, ni to deszcz ni to śnieg, o 16:30 już ciemno i nie moje tereny! Ale pobiegłem. Niestety wiatr boczny był tak mocny, że trasę skróciłem do piątki. Zbyt paskudna pogoda… Ale niedzielny bieg był tak light’owy, że musiałem wyjść pobiegać – już mnie nosiło! Prognozy podają jutro poprawienie pogody, więc może jutro machnę dyszkę… Dziś biegłem z N95 – nawet przy tak ciężkich chmurach i biegu w pewnej części po lesie - brak istotnego błędu wyznaczenia trasy (zweryfikowałem z Google Earth). Co za maszyna!

11 listopada 2007

Sigma PC15 do bani?

Po dzisiejszym biegu postanowiłem sobie poważnie zadać to pytanie. Odkryłem takie wady tego urządzenia, że jak dla mnie, dyskwalfikuje to urządzenie jako pomoc przy bieganiu! Poprzedni post jest więc w zasadzie nieaktualny, jeżli chodzi o tzw. życiówki... Sprzętem zajmę się w tym tygodniu i dam Wam znak. Poirytowany...

Niesamowity start

Tak lekko już mi dawno się nie biegało! To niesamowite, że można przebiec 10 kilometrów na luzie i zrobić dodatkowo swoją życiówkę! Wiem, wiem – moja życiówka to żadne osiągnięcie w świecie sportowców z prawdziwego zdarzenia. Dla mnie jest to wielki sukces, zwłaszcza, że dokładnie tydzień temu skręciłem nogę i przez całą niedzielę w zasadzie nie mogłem chodzić. Dziś pobiegłem we wspaniałej imprezie XIX Biegu Niepodległości w Warszawie! Kolega? Oczywiście. Dotrzymał mi towarzystwa i choć szacowaliśmy nasze biegi (ze względu na moją nogę i jego słabe przygotowanie) na czas 1:10-1:20 to udało nam się złamać 60 minut! Aż trudno było w to uwierzyć! To było jednak mało znaczące. To co dało się zauważyć to wspaniałych kibiców. Takich nie widziałem nawet przy Run Warsaw. Zdecydowane podziękowania im ślę – dodawali otuchy i sprawiali, że dużo lżej się biegło. Zdecydowany ukłon ślę także wiekowym uczestnikom tego biegu. Gdy zobaczyłem, że i tacy biegną to miałem ochotę wyściskać ich z radości i szacunku jaki do nich ze mnie płynął. Daj Boże, abym też mógł pobiec w ich wieku na takiej trasie… Koniecznie musze także podziękować koledze – pewnie bym się nie zdecydował na bieg bez niego. Dzięki niemu poznałem jak się biega na długich dystansach i jak rozkładać siły, aby tracić najmniej sił podczas biegu (w końcu przebiegł już trochę tych maratonów!). A co by nam było lepiej biegnąć, umilałem nam drogę muzyką z telefonu (tu N95 również nieźle się sprawdziła: głośny, wyraźny, stereofoniczny dźwięk!). Pierwszy raz biegłem z muzyką i muszę przyznać, że warto brać ze sobą grajka :)) Swoją drogą pomagał nam także się integrować z innymi uczestnikami biegu. Było kilka osób, które chętnie biegło z nami, aby tylko pobiec słuchając muzyki – niezwykle sympatyczne! Bieg, słowem: wspaniały! Super atmosfera, doskonała organizacja (z małym wyjątkiem, ale o tym spokojnie można zapomnieć :) ), wspaniali ludzie – po prostu super! Wielką niespodzianką i do tego miłą było, to że jednak dostawało się medale (czego chyba nie było w regulaminie). Jest to o tyle ważne, że mój syn ma wtedy prawie cały dzień zabawy takim jednym małym krążkiem. Za rok chce pobiec ze mną w Run Warsaw (5 lat ma teraz, więc chyba cały czas za mało :( ) i zdobyć swój własny medal! Ale pożyjemy zobaczymy. Bieg wspaniały, kontuzji zero, wyśmienite samopoczucie. Czy ktoś też tak by chciał? :)

10 listopada 2007

Nokia N95

Dziś drugi trening po skręceniu nogi. Nie było najgorzej, choć raczje nie mogłem zapomniec o nodze, że ją mam :) Ciekawszym jednak jest to, że od 2-3 tygodni testuję N95 jako pomocnika GPS przy moim bieganiu. Można powiedzieć, że to była dość męczoca ścieżka testowania. Nie wiele się udawało i nie wiele działało zgodnie ze swoim przeznaczeniem. W internecie nie udało mi się znaleźć recenzji napisanej przez biegacza, czyli osobę, która może zrobić jakiś użytek z odbiornika GPS. Postanowiłem, że zrobię to sam, opisując także wszystkie te moje przygody. Ponieważ nie wiem, czy moja opinia o tym sprzęcie będzie opublikowana przez "MaratonyPolskie.pl", zamieszczam tutaj cały tekst - może się jeszcze komuś przyda a co ważniejsze zaoszczędzi trochę czasu przy wzmaganiach z tym urządzeniem:

Od kilku dni twardo ćwiczę z urządzeniem, które trudno już nazwać telefonem: Nokia N95. Oprócz tego, że potrafi odbierać telefony, świetnie gra mp3-ki (i nie tylko) to także posiada odbiornik GPS. I to mnie jako biegacza bardzo zaintrygowało: czy da się to wykorzystać jakoś do moich treningów? Do tej pory robiłem to tak: biegałem drogami i ulicami, które doskonale są widoczne w Google Earth. Po przebiegnięciu można było bez problemu (przy narzucie czasowym) zmierzyć trasę jaką przebiegłem. Czasami najpierw wyznaczałem trasę, a potem nią biegłem – w zależności czy chciałem pobiec na konkretny dystans czy też na określony czas treningu. Rozwiązanie w sumie całkiem sprawne i dokładne, choć troszkę pracochłonne. Oczarowany od dłuższego czasu skutecznością nawigacji samochodowej, pomyślałem, że warto spróbować tego do biegów. Zanim miałem N95, wykorzystałem do biegu nawigację samochodową. Tu niestety rozczarowanie szybko sprowadziło mnie na ziemię. Prędkość poruszania się biegnącego człowieka, jest na tyle nie duża (oczywiście dla satelitów), że ostatecznie wyszło, że biegam jak pijany (czyli wielkim zygzakiem!) i do tego bardzo szybko, bo prędkość maksymalna mojego biegu wyznaczył system na ponad 40km/h!!! Co za absurd. Próbowałem więc jeszcze kilku ustawień, aby sprawdzić, czy da się to inaczej zrealizować, ale samochodowa nawigacja do tego celu ewidentnie się nie nadawała. Od niedawna mam N95. Od samego początku zachodziłem w głowę jak to ustrojstwo wykorzystać do mojego biegania, aby mierzył moją trasę a ja już nie musiał tego weryfikować na Google Earth. Na początku pomyślałem, że mogę spróbować usiąść i napisać jakiś sofcie, aby wspomógł moje bieganie – dużo przecież nie potrzebowałem: pomiar długości trasy. Urządzeń mobilnych jednak jeszcze nigdy nie oprogramowywałem i ten pomysł mnie trochę przerażał. Potrzebowałem coś na szybko. Uznałem, że takich jak ja pewnie jest więcej i może już ktoś coś napisał. Jako zapracowany człowiek oczywiście poszukiwania cały czas odkładałem na później. Pewnego dnia jednak, czekając na spotkanie u klienta, miałem na tyle czasu, że przeglądałem różne opcje telefonu, posiadanego raptem od kilku dni. Trafiłem na jedno z narzędzi nazwane „Dane GPS”. Widziałem to kiedyś przy okazji jakiegoś softu nawigacyjnego, ale nigdy się temu nie przyglądałem. Pamiętałem, że można sprawdzić przy pomocy tego np. ile satelitów widzi system, ile z nich czyta i inne podobne. Wygramoliłem się więc z samochodu i zacząłem przygodę z „Dane GPS”. Na dzień dobry przykuł moją uwagę napis „Długość trasy”. W głowie już zacząłem sobie kombinować – przecież to wygląda na to, czego ja szukam! Gdy system zafiksował satelitów, poklikałem sobie i sprawdziłem, że jest coś w rodzaju stopera, który w trakcie jego działania zlicza także długość trasy! Dla mnie bomba – pomyślałem! Zrobiłem więc spacer ok. 300 metrów w jedną stronę a potem z powrotem aby sprawdzić czy system dobrze przelicza przy bardzo małych prędkościach. Wynik mnie zachwycił i uskrzydlił. Dokładność system złapał prawie do metra! Oznaczało to koniec moich poszukiwań i natychmiastową decyzję o treningach z nowym telefonem. Jeszcze tego samego wieczora wybrałem się na trening, który składał się z ok. 7 kilometrów. Wynik rozłożył mnie na łopatki! Różnica długości trasy była niecałe 20 metrów! Taka wielkość różnicy kilometrów może być spowodowana również z okazji samego wyznaczania trasy w Google Earth. Można było więc uznać, że błędu nie ma. Następny trening to 6,5 kilometra – błąd: ok. 15 metrów. Słowem super! Prawie super. Trzeba było długość trasy pamiętać, bo po wyjściu z softu telefon nie potrafi pamiętać wyników, które osiągnąłem. Problem? Raczej nie, ale dodatkowa rzecz na którą trzeba uważać, aby nie stracić. W tej sposób przerobiłem 3 treningi – wyznaczanie drugości trasy: bez zarzutu! Szybko jednak trafiłem na ślad prowadzący do programu produkcji Nokia: Sports Tracker (w tekście nazywam to po prostu „softem”). Sama formuła mnie zachwyciła natychmiast. To jest TO, czego szukałem! Pamięta wyniki, różne fajne parametry dodatkowe, wyświetlane na bieżąco i do tego trochę fajnych ustawień, które pozwalały małe co-nieco dostosować. Co jeszcze fajniejsze: można było wynik danej aktywności wyrzucić do pliku, który czyta Google Earth! Rewelacja! Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało… Pierwszy trening po prostu mnie zasmucił. Jako, że biegłem po kontuzji (skręcenie nogi) to zrobiłem dwie pętle po ok. 2,2 kilometra. Na każdej z tych pętli system dorzucił ponad 200 metrów!!! Zbaraniałem! Skąd aż tyle??? Jak to sprawdzić? Oczywiście wrzucić do Google Earth i popatrzeć co on sobie wymyślił. Efekt niestety był spodziewany: działało to podobnie jak nawigacja samochodowa! No może troszkę lepiej, ale 300-400 metrów narzutu na trasie do 2,5 kilometra to było zupełnie nieakceptowane! Zacząłem śledzić fora, jak inni to widzą, jak im to wychodzi i czy mają na to jakąś receptę. Przemierzyłem prawie cały świat w poszukiwaniu wszelkich opinii o tym softcie, spędziłem przy tym ponad 3 godziny czasu. Wniosek nasuwał się jeden: u mnie i tak działa lepiej niż innym! Co za nonsens! Dla mnie to było nadal zupełnie do bani! Postanowiłem więc, że podejmę się własnych testów, jako że takich nikt nie robił (a przynajmniej ich nie publikował). Ponieważ soft pozawala na używanie filtra GPS na 4 poziomach, a było to jedyne możliwe sensowne ustawienie, które mogło mieć wpływ na wyniki otrzymywane, oparłem wszelkie swoje testy właśnie o ten wskaźnik. Wyniki nie przerosły jednak moich oczekiwań. Rzeczywiście zmiana tego parametru wpływała na jakość trasy, którą soft rejestrował, ale nadal błąd był niedopuszczalny i bardzo nieprzyzwoity. W międzyczasie dostałem namiar na ciekawy program SportTracks, który jest dość ciekawym rozwiązaniem dzienniczka treningowego w wersji komputerowej. Współpracuje z Google Earth a do tego łyka wyniki wyrzucane przez N95! Wow! To super! – pomyślałem. Ale co zrobić z takimi błędami w wyznaczaniu trasy? Po kilku dniach prób zauważyłem, że trasa wyznaczana prze soft z Nokii robi to przy pomocy punktów, które w programie SportTracks można swobodnie edytować! Przestawianie jednak dziesiątków punktów przy trasie 2,2km narzucało okrutnie dużo czasu. Po jakimś czasie odkryłem, że część punktów można po prostu wykasować i jest nawet narzędzie do zaznaczania dużej ilości punktów. To już było coś! Gdyby nie to, że każdy z treningów musiałbym właśnie w ten sposób przerabiać! Do bani! Za dużo roboty! Wtedy przypomniałem sobie, że opcja „Dane GPS” z Nokii działały chyba dużo lepiej! Zaintrygowało mnie to bardzo, bo niby soft treningowy korzystał przecież z tego samego odbiornika GPS!!! Trochę więc to było nielogiczne, ale postanowiłem wrócić do pierwszych moich testów z „Dane GPS”. Ponieważ skręcona noga cały czas przypominała mi o swoim istnieniu, wyznaczyłem trasę w formie dwóch pętli: 2,2 km oraz 1,1 km – tak gdyby okazało się, ze po pierwszej pętli noga nie pozwoli mi dalej pobiec. Po pierwszej pętli skontrolowałem wynik wskazywany przez „Dane GPS -> Długość trasy” a następnie po drugiej pętli. Wynik: dokładność na poziomie ok. 10 metrów!!! Rewelacja! Można teraz zastanawiać się dlaczego z tego samego odbiornika GPS jedne soft potrafi wyrzeźbić tak doskonały wynik, a drugi po prostu do bani? Odpowiedzi mogę się tylko domyślać: „Dane GPS” korzysta także z lokalizacji GSM. Puenta jest więc bezlitosna: Nokia Sports Tracker w telefonie Nokia N95 do biegania się nie nadaje! Na szczęście, jeżeli zależy nam jedynie na wyznaczeniu długości trasy, to możemy śmiało polegać na tym co wyznaczy nam sama Nokia – bez dodatkowego softu. Należy tu dodać, że ten dodatkowy soft jest nadal w fazie beta – można więc domniemywać, że kiedyś jakość tego softu zmieni się na dużo lepsze.

9 listopada 2007

Pierszy trening...

...po skręceniu nogi. Zrobiłem jakieś 4,5km. Noga podczas biegu spisywała się całkiem nieźle. Bardziej czułem drugą - chyba podświadomie odciążałem kontuzjowaną. Dziś rano jednak lekko tliła. Chyba na pierwszy raz za duży dystans wziąłem na tę nogę. Generalnie chyba jest jednak ok. - siniak tylko jeszcze przypomina o kontuzji. Nie chce mi się go jednak oglądać, aby nie stracić z oczu biegu niedzielnego :))

7 listopada 2007

Skręcona noga

Tak, noga skręcona klasycznie. Całą niedzielę w zasadzie przeleżałem, bo zupełnie nie mogłem stanąć na nogę. Noga zaś spuchła i czułem ją nawet jak nie chodziłem. Zadbałem więc tylko o stosowne okłady. Żona na szczęście była wyrozumiała i pomagała mi tej niedzieli dużo. W poniedziałek było już lepiej. Do samochodu doszedłem tylko lekko kuśtykając. Bolało, ale ten ból nie był już dokuczliwy. Po południu było już zupełnie nieźle: jak szedłem prosto, to w zasadzie mogłem już nie kuleć! Wieczorem jednak okazało się, że zamiast opuchlizny mam siniaka. Byłem na wtorek zapisany już do ortopedy, ale z samego rana wtorku, odwołałem wizytę – ponoć pani doktor nie należy do orłów, a noga zupełnie przestała mnie boleć... Wieczorem zamiast pójść do lekarza wybrałem się na przechadzkę. Zrobiłem ok. 2,2km takim szybszym krokiem, tak aby poruszać troszeczkę nogą. Było ok. Bez niespodzianek i dodatkowych bólów. Dziś wybiorę się na trucht na tym samym dystansie – pod warunkiem, że noga nie będzie mi doskwierać… Muszę ją w końcu trochę rozruszać, bo w niedzielę, oprócz dużych ilości śniegu ma być także Bieg Niepodległości. Chciałbym w nim pobiec…

Prześladowca

Tak nazwał mnie dobry kolega, który wiele, wiele lat temu zaliczył kilka lub nawet kilkanaście maratonów (ależ mu zazdroszczę!). Wszystko za sprawą tego, że na Run Warsaw namówiłem go – ale to było akurat łatwe. Niestety rozchorował się (angina) i na start wystawił syna. Potem wynalazłem ciekawą imprezę: Warszawski Bieg Niepodległości. Ponieważ dyszkę zrobiłem na Run Warsaw, więc to było wyzwanie, którego mogłem się już podjąć bez większego strachu. Natychmiast namówiłem więc także i jego :) Dał się namówić łatwo, ale jakoś się nie zapisywał. Więc starałem się systematycznie do niego dzwonić. Z każdym telefonem jego przekonanie o starcie malało i malało. Zaczynałem się obawiać, że sam pobiegnę. Ostatecznie jednak się udało: nazwał mnie prześladowcą i się zapisał. Rozpoczął także treningi! A to już jest coś! Pewnie ze względu na moją świeżo skręconą nogę nie poszaleję na tym biegu, ale za to będę mógł dotrzymać towarzystwa koledze, którego (tak to wygląda) namówiłem do powrotu do biegania! Fajne to uczucie, kogoś namówić na bieganie. Jeszcze fajniejsze jest uczucie, gdy swoim przykładem powodujesz, że ktoś zaczyna biegać. Tu także mam sukces na koncie: 2 osoby, o których wiem na pewno! Świadomość takich osób, dodatkowo mnie motywuje do działania i ciągłego trenowania. I niech tak zostanie :)

4 listopada 2007

Łosiowe błota po raz pierwszy

No i stało się - rozbiegałem się na tyle, że apetyt urusł nie bagatelnie: postanowiłem wybrac się na trening z ludźmi, którzy uwielbiają bieganie chyba jeszcze mocniej niż ja! Trasa to 10km, miejsce: Łosiowe Błota. Przepiękna okolica! Wiedziałem, że lekko nie będę miał, bo to byłaby moja trzecia dyszka - w sumie dopiero zaczynam :). Dodatkowy problem, to to, że dyszkę robię w ok. 57 minut - czyli prawie na styk, bo z reguły pętla trwa ok. 1 godziny. Decyzja zapadła: biegnę! Żonę poinformowałem, że w niedzielę rano na 7:00 jadę pobiegać do rezerwatu przy WAT'cie. Otworzyła szeroko oczy potem usta i stwierdziła, że mnie to chyba na prawdę coś wzięło na biegania. A pewnie! I to jak mnie wzięło! Rano pobudka była bardzo łatwa - byłem podekscytowany wydarzeniem. Udało mi się wypić ok. 250ml jakiegoś Powerade a i wskoczyłem do auta. Na miejscu byłem ok. 7 minut przed czasem. Nie wiedziałem, gdzie dokładnie się spotykamy. Wokół też nikogo nie było widać, poza jednym biegającym gościem na bieżni (potem okazało się, że on także jest z tej grupy!). Postanowiłem więc obejść stadion dookoła – liczyłem na to, że gdzieś znajdę grupę rozgrzewającą się. Ale nie udało się. Dorwałem się więc do telefonu sprawdzać jak to było opisane na forum: połączyłem się z Internetem i zabrałem się za czytanie: „przed wejściem na stadion”. No to skierowałem się ku wejściu. Problem w tym, że były dwa. Wybrałem, jak się okazało ten niewłaściwy. Nie zdążyłem nawet dość do niego, jak zobaczyłem, że grupa już jest, tylko po drugiej stronie stadionu i w zasadzie ruszyła! Trasy nie znałem, więc przez chwilę przeszło mi przez myśl, aby sobie odpuścić tę grupę i pobiec z następną – tą o 8:00. Ale godzinę czekać??? Więc puściłem się w szybszy bieg. Wszystko wyglądało na to, że oni też niczego sobie gonią. Dogoniłem ich ostatecznie po jakimś kilometrze! Ale nie poszło tak gładko z tym doganianiem jak chciałem – po drodze skręciłem nogę. Myślałem, że to już po treningu i powinienem wrócić do auta, ale stwierdziłem, że najpierw sprawdzę, czy da się jeszcze biegać z tak (raczej lekko) wykręconą nogą. No i się udało. Lekko rozbiegałem i ruszyłem ponownie do gonitwy za grupą. Ostatecznie ich dogoniłem, ale już byłem nieźle wypalony tym gonieniem. Od razu zrozumiałem co to znaczy poprawnie rozłożyć siły na dłuższym dystansie. Problemy miałem już w zasadzie od 3 km. Biegło mi się ciężko i puls nie schodził poniżej 180 uderzeń na minutę. A oni nadal gonili! Okazało, że grupa się spóźniła nieco i próbowali ten czas nadrobić (mogłem jednak poczekać do tej 8-ej!). Na 5 tym km przerwa – oj potrzebowałem jej jak ryba wody. Przerwa pomogła tylko na 2 kolejne kilometry – ale to już było coś! Potem zaczynały mnie siły powoli opuszczać, a skręcona noga ciążyć coraz bardziej – tragedia! Zacząłem nieco opóźniać grupę, ale spotkałem się tu z dużą wyrozumiałością – to było niezwykle miłe w mojej sytuacji. Siły wróciły do mnie jak już zobaczyłem drabinki, od których wiedziałem, że już jest nie daleko do stadionu. Wstąpił we mnie jakiś potężny duch i ruszyłem do przodu: aby szybciej do mety, aby już móc zwolnić nogę i dać jej odpocząć. Przy ostatnim sprincie wyznaczyłem chyba niechcący puls maksymalny na poziomie 197. Do auta doczłapałem się całkiem sprawnie. Z auta do domu – już prawie na czworaka. Chyba jednak mocno skręciłem tę nogę…