=== Robsik's Blog on WordPress ===

8 grudnia 2007

Bieg Mikołajkowy

Dziś udało się pokonać po raz kolejny dyszkę. Ale zanim do niej wrócę, to…
Zacznę od tego, ze część z czytających tego bloga zaniepokoiła się o losy Grzesia. Śpieszę donieść, że jest już na wtorek umówiony z lekarzem, więc pierwszy krok do zdrowia już uczynił. Na razie oczywiście musi sobie odpuścić bieganie, ale to rzecz naturalna. Trzymamy kciuki za ciebie, Grześ!
Wczoraj planowałem trening, taki nieco light’owy – aby za mocno się nie przetrenować przez Biegiem Mikołajkowym. Niestety usypiając córkę zapadłem chyba w mocniejszy sen niż ona :). Tak więc z treningu wyszły nici. Ale sądząc po wynikach dzisiejszego biegu, stało się bardzo dobrze!
Zacznę od najważniejszej dla mnie rzeczy: zero kontuzji po dzisiejszym biegu! Tak to ja lubię. Co ważniejsze mój lewy piszczel nawet na chwilkę się nie odezwał. Chyba masarze dużo dały plus prawie 3-dniowa przerwa w treningach. Niby proste, ale wczoraj już mnie całego nosiło, aby wyjść pobiegać. Jakbym nie zasnął z córką, to na pewno bym poszedł – nic by mnie nie powstrzymało.
Druga wspaniała nowina: zrobiłem życiówkę! W rozmowie z B&B i Miodziem wspomniałem o czasie 55:06, ale to był czas biegu, łącznie z odpoczynkiem. Moja życiówka jest więc oszałamiająco niższa niż poprzednio (SKŚ nr 1): 53:47! Tego się nie spodziewałem. Liczyłem na 57 lub ew. 56 minut. Na pewno nie więcej. Ale to było na mecie. Ja chciałbym jednak opowiedzieć o całości imprezy. Może dlatego, że z organizatorów to ja nie jestem za mocno zadowolony.
Ale może od początku: Trafić do szkoły było raczej łatwo. Może dlatego, że posłużyłem się AutoMapą :). Już w samej szkole zorientowałem się, że powinienem mieć ze sobą portfel. Zdecydowanie byłem zaskoczony! Czemu? Bo nigdzie o tym nie udało mi się wyczytać. Nie trafiłem na jakiś regulamin, czy większy opis imprezy, gdzie będzie wypisane, kto, co, za ile itp., itd. W tej sytuacji uznałem, że jeżeli się nic na ten temat nie pisze, to tego nie ma. Tak więc reasumując: opłata startowa mnie zaskoczyła. Jak dobrze, że przyjechałem dużo wcześniej! Miałem więc dodatkowy kurs po pieniążki (nie zwykłem jeździć z gotówką). Ciekawe ludzie mili miny widząc takiego gościa jak ja (czyt.: w stroju do biegania) przy bankomacie :). Jeszcze 2 tygodnie temu odległość biura zawodów od startu i mety mnie przerażała. Kombinowałem, aby tam po prostu podjechać autem. W Google wychodziło mi ok. 1,5km. Po ostatnim treningu, to nawet mi pasowało – to był odpowiednio długi trening aby rozćwiczyć ew. bolący piszczel. Tak też zrobiłem: tę odległość przebiegłem się, przekonując się, że po bolącym piszczelu zostało tylko wspomnienie (jeszcze dość wyraźne ;) ).
Na miejscu zauważyłem, że też można było się zapisać i dostać numer startowy. Szkoda, że o tym wcześniej nie wiedziałem (ach ten brak regulaminu!). Ale co tam – mi ostatecznie to nie przeszkadzało. Przeszedłem więc do rozciągania i na wszelki wypadek do automasażu swoich piszczeli. Po tym zostało mi jeszcze trochę czasu na to aby pstryknąć kilka fotek i zrobić jeszcze truchcik na ok. 300m. Tak aby bliżej przyjrzeć się sznurowadłom (które ostatnio potrafiły mi pokrzyżować plany) i sprawdzić, czy piszczel nie będzie dokuczał. Wszystko wyglądało na ok. Start był taki jak ja osobiście nie lubię: czyli wszyscy na hurra! Ale mimo to każdy wystartował w tym samym czasie. Chyba za bardzo się przyzwyczaiłem do biegów tak profesjonalnych jak Run Warsaw lub Bieg Niepodległości. Ależ łatwo się przyzwyczaić do luksusu :)))Pierwsze 200m ciężko mi było złapać tempo. Ludzie strasznie się tasowali, co sprawiało, że nie miałem żadnego punktu odniesienia. Musiałem rzeczywiście dużo wysiłku włożyć aby skoncentrować się wyłącznie na sobie. Na pierwszym zakręcie już miałem tempo z ostatniego treningu. To było to! Dodatkowo było już na tyle luźno, że można było utrzymać tempo bez problemu. I tak dobiegłem do znacznika 2km a na nim odczytałem niecałe 11 minut! Liczby mnie trochę przestraszyły, ale stwierdziłem, że tym razem zdam się na mowę mojego ciała – zaufam temu dialogowi – więc biegłem nadal swoim tempem.
Zadziwiające i troszkę krzepiące było to, że co jakiś czas nikt mnie nie wyprzedził a ja wyprzedziłem dość dużo osób. Doskonale też wiedziałem, że na 2km przed metą sytuacja może się zmienić. Ale biegłem przede wszystkim dla siebie. Dusiłem więc w sobie tę złudną radość wyprzedzania innych – w końcu też znałem ten smak.
Dobiegłem do 5km. N95 wskazywał już 400m za mało. Jednak w lesie sprawdza się dużo gorzej. Ale teraz N95 mnie nie interesowała. Byłem na półmetku i cały czas nie miałem dosyć! Co za szok. Jeszcze 2 tygodnie temu w tym miejscu miałem ochotę zwolnić i przytruchtać do mety. Kryzys jednak przyszedł tuż przed 7 kilometrem. Czułem, że wolniej biegnę i byli już tacy, którzy mnie zaczynami wyprzedzać. Musiałem coś zrobić. I zrobiłem. Wyłączyłem GPS’a – i tak wiedziałem ile mam do przebiegnięcia i niektóre znaczniki odległości trasy, dzięki Żuczkowi już poznałem. Przestawiłem telefon więc na MP3-kę. To było to czego mi brakowało! Udało mi się trochę oderwać od marudzącego ciała. Lekko przyśpieszyłem.Drugi kryzys przyszedł na ok. 1,8km przed metą. Zaczynali mnie już wyprzedzać niektórzy, których wyprzedziłem na pierwszych 3 kilometrach. Czułem, że słabnę. Wtedy zobaczyłem, że dogonił mnie Żuczek. Dwa tygodnie wcześniej tak mi na ostatnim kilometrze uciekła, że stwierdziłem, że najlepiej będzie jak się podczepię (znowu) do niej :). Do ostatniego zakrętu biegłem więc z nią, a potem jakby nowe siły gdzieś się odnalazły: przyśpieszyłem tak znacznie, że momentalnie zostawiłem pozostałych za sobą. Trochę mnie te tempo przeraziło, ale nadal oddech pracował rytmicznie i wystarczał aby dotlenić ciało. Trzymałem więc te tempo twardo.
Potem zobaczyłem metę. Zostało jakieś 300-400 metrów. Stwierdziłem, że mając za sobą kilka przebieżek, warto jeszcze bardziej przyśpieszyć a potem lekko zwolnić i znowu. Po pierwszej ponad 100-metrowej przebieżce miałem już dosyć. Było już tu kilku kibiców – wspaniale kibicowali, ale ja czułem, że nawet nie potrafię uformować ust do uśmiechu – chyba naprawdę biegłem bardzo szybko! Zaczęło mi brakować oddechu, więc zgodnie z planem zwolniłem nieco, aby wyrównać bilans tlenu spalanego i dostarczanego, choć tempo oddychania było nadal szalone. I wtedy ostatnie 140 metrów: wyrwałem niemal sprintem! Finish był okrutny i na metę wpadłem prawie bez oddechu. Byłem tak pochłonięty swoim końcowym etapem biegu, że zamiast STOP, nacisnąłem LAP. Zeskanowały mnie dziewczyny i poszedłem do swoje niedokończonej butelki Powerade, która na szczęście cały czas stała i czekała na mnie. Po prawie 2 minutach zorientowałem się, że stoper cały czas pracuje, więc wyłączyłem go. Przez pierwszą chwilę pamiętałem, że muszę sprawdzić czas LAP1, ale po 5 sekundach już mi to wywietrzało z głowy. Stąd znajomym powiedziałem, że pobiegłem na 55 minut.
Niesamowity bieg, niesamowita impreza, wspaniała pogoda. Cóż chcieć więcej? Ano można chcieć więcej. Ale to w innym poście. Bardzo skrótowo przedstawię rzeczy, które mi osobiście, jako amatorowi, przeszkadzały w tej imprezie. Ale na dziś może wystarczy, bo jak tak dalej pójdzie to rano nie wstanę na Łosiowe :)))

Brak komentarzy: