=== Robsik's Blog on WordPress ===

26 lipca 2009

XIX Bieg Powstania Warszawskiego

I mamy znowu niedzielę – te wakacje wyjątkowo szybko uciekają mi między palcami. Ale to nie znaczy z kolei, że nic nie robię ;). Oto wczoraj pobiegłem w XIX Biegu Powstania Warszawskiego! Bardzo mocna strona historii Polaków, których kulis już zdążyłem nieco poznać. Czy to chluba? Historia chyba już osądziła, więc nie zamierzam podejmować tego tematu. Odwagę i bohaterstwo tych prostych Polaków postanowiłem jednak uczcić biegiem. Rok temu także byłem zapisany na ten bieg – niestety tego samego dnia tak zaszalałem na rowerze, że wieczorem nie mogłem już ruszyć na bieganie – taka chwilowa i uciążliwa kontuzja. W tym roku byłem ostrożniejszy i udało się pobiec – z czego bardzo byłem zadowolony. Poczytałem po biegu troszkę fora w temacie tej imprezy. Byłem zaskoczony opiniami ludzi – nadal zdarzają się tzw. mało zadowoleni. Skąd się bierze takie marudzenie? Przyjrzałem się „marudom” – okazało się, że to głównie „wyjadacze”. Można byłoby więc to określić czymś jak: „utrata radości biegania”? No może to nie do końca sprawiedliwe uogólnienie, ale człowiek zawsze chciałby jakoś to wszystko wytłumaczyć. Na co narzekali? A to że ich sprzęty pokazały inną długość trasy (więc pewnie była inna!), a to, że strzał startu był zbyt cichy (jakby to miało jakieś znaczenie w takim tłumie i przy chipowym pomiarze czasu), itd., itp. A ja? No tak – może rzeczywiście skupić się czasami na sobie i wnieść coś radosnego do nastroju takich imprez. Impreza była cudowna: doskonały nastrój, wspaniali goście, niezapomniane inscenizacje historyczne, niezwykła trasa (choć potrafiła miejscami dać w kość), super biegający (nie zdarzył mi się ani jeden incydent, które odnotowałem w zeszłym roku na Biegu Niepodległości) i dzielni kibice (a jest to ważne, bo wg mnie kibicem Polak nie potrafi być). Cóż więc w tym złego, że medal był oddalony 50m od mety? Cóż więc w tym istotnego, że trasa (być może) była dłuższa o 100 a może 200 metrów? Chodzi przecież o radość biegania, którą niektórzy z naszej braci, zaczynają chyba tracić. Dla mnie impreza była pierwsza klasa! Dzięki kulturze biegania i dopingowi wspaniałych kibiców, mimo tego, że ciągle jestem rekonwalescent, zrobiłem wspaniały czas: 52:28! Biegło się po prostu cudownie! Są pierwsze fotki z imprezy – niestety nie załapałem się na żadną. Wrzucam więc na razie do albumu fotki, które pokazują nastrój, jaki panował na imprezie, a z biegiem czasu będę dorzucał fotki, na których być może ktoś mnie złapał ;) Ale wrócę jeszcze raz do tematu „marudzenia”. Ostatnio miałem przyjemność (w tym jednak przypadku dość wątpliwą) przeczytać artykuł pana satyryka, który sam biega, więc wiele opisywanych artykułów jest z pozycji uczestnika biegów – to stwarza dość ciekawe efekty redaktorskie. W tym jednak artykule przyczepił się do tych wszystkich, którzy w różny sposób próbują uatrakcyjnić bieganie: flagi, przebrania lub inne pomysły, które bardzo łatwo wyróżniają się z tłumu. Pan satyryk skarcił tego typu postępowanie argumentując, że w ten sposób psują innym chęć rywalizacji. Czy słusznie? Wg mnie to kolejny biegacz rutyniarz, który zatracił już radość biegania (bo zawodowcem nigdy nie był i na pewno już nie będzie) – smutne, co?
Od XIX Bieg Powstania Warszawskiego

17 lipca 2009

Żywioły...

Dzisiejszy dzień sprawił, że coś się we mnie przełamało i muszę donieść o moich zmaganiach ostatnich dni. Niby nic wielkiego, a jednak czuję, że wspomnienie tych dni pozostanie w głowie na długo, długo… Przejdźmy więc do tzw. szybkiego „review”. Poniedziałek i wtorek – dni w miarę spokojne, choć pracowite (skróciłem tak mocno jak się tylko dało ;) ). Środa – przeprowadzka u klienta, o której dowiaduję się we wtorek. Trochę późno, ale z pomocą kolegi z firmy poszło gładko (dla mnie, oczywiście ;) ). To co tylko odczułem, to nogi – ponieważ winda woziła meble, to ja biegałem między piętrami (aż do 5-tego). Kilka godzin biegania po piętrach i wieczorem czułem jakbym zrobił dość ciężki trening! Oczywiście nie był to powód do marudzenia czy narzekania – w końcu zaliczyłem darmowy trening po schodach :))) Czwartek – udało się normalnie wrócić do domu, na co mój syn wyjątkowo się uciesznych – mieliśmy dokończyć robienie modelu plastikowego, którego dostał od mojego brata. W zasadzie model był już sklejony – pozostało nam tylko (lub aż!) nanieść naklejki wodne. Trzeba przyznać, że to nie lada wyzwanie. Dla osób, które pierwszy raz się stykają z tym typem naklejek to niemal zawsze jest porażka – trzeba nieco nauczyć się tego jak one zachowują się. Poniżej mogę więc zaprezentować wyniki naszej pracy (a jakże! Wspólnej pracy!).

Od Moje fascynacje
Od Moje fascynacje
A wieczorem trening. Piąteczka i cztery przebieżki. Tym razem z dziewczynami. One jednak zdecydowanie poza formą lub upał nadal odczuwalny o 22:00 dawał im się mocno we znaki. Skróciły nawet trasę! Ja zaś co chwilę odskakiwałem szybkim tempem a potem spokojnie (strasznie zadyszany!) wracałem do nich, do szeregu. Od połowy drogi w zasadzie już nic nie mówiły – dziwnie nienaturalna sytuacja :))) To potwierdzało tylko jak mocno są zmęczone. A ja? Mi to przyszło dość łatwo – chyba forma wraca! Zresztą pulsometr także mówi podobnie… Piątek – zapowiadał się spokojny dzień. Ale tak lekko nie było. Pojawiłem się w południe u klienta, gdzie chciałem napić się kawy ze znajomą. Niestety nie było jej. W pierwszej chwili od razu chciałem wracać, ale tych znajomych jest tam przecież więcej – kawę więc dostałem. Przy tej okazji mogłem obejrzeć w końcu na własne oczy telefon wyprodukowany przez Google - G1. Ciekawe cacko, choć odkąd znam iPoda i iPhone’a to trudno znaleźć nie-mułowaty telefon – ten także okazał się nieco ociężały. Telefon kupiony w Era – część z aplikacji jest tak zablokowana, że trzeba korzystać z Blueconnect’a – nawet gdy jest się połączonym przez WiFi! Co za złodzieje… Ale zostawmy tych, którymi brzydzę się już od wielu lat – w końcu nie to było treścią dnia dzisiejszego. Po kawie i zabawie z telefonem postanowiłem wybrać się na obiad do pobliskiej knajpy. Tak też i zrobiłem. Gdy jadłem obiad rozpadało się na dobre: zlewa, zwana „pompą”, grzmoty i błyskawice (wszystko bardzo blisko). Gdy zjadłem ulewa nadal zalewała świat. Odpaliłem więc iPod’a i poćwiczyłem trochę angielski. Po 30 minutach stwierdziłem, że nie mogę tu siedzieć całego dnia – nawet właściciel lokalu podśmiewał się, że tak długo jeszcze u nich nie siedziałem :))). Gdy wyszedłem na dwór, to zdębiałem: cała ulica i chodniki były całkowicie pod wodą, samochody zanurzone aż pod powozie i troszkę więcej a z nieba nadal lało się jakby komuś dno od wiaderka wypadło tam na górze. Przeskoczyłem więc po trawniki, który okazał się równie zdradliwy jak chodniki pod wodą. Kilka kroków i byłem na miejscu. Tam dowiedziałem się, że serwerownia zalana (jest w piwnicy). No ładnie! No i się zaczęło. Woda wzbierała dość szybko. Pierwszy rzut oka – mogłem jeszcze wejść w butach na obcasach (mam teraz dość wysokie podbicie), ale gdy zszedłem drugi raz, to już nie było mowy o wejściu w butach – wody było po kostki. A w serwerowni wiele sprzętów i innych pudeł – porządkowania i wynoszenia było na prawie 2 godziny na kilka osób. Cały ten czas spędziłem na bosaka – ciekawe czy nie złapię jakiegoś grzyba, ech… Był moment, w którym trudno było przewidzieć jak wysoko pójdzie woda – padła nawet decyzja o rozłączeniu sprzętu – aby nie doszło do zwarcia lub porażenia przez wodę. Ostatecznie jednak podłączyłem wszystko z powrotem, tylko poustawiałem newralgiczne rzeczy wysoko. Po co? A bo jutro zapowiada się jeszcze większa pompa! Może się wiec zdarzyć, że jutro będzie powtórka z „rozrywki”. Słowem: znowu się zmachałem i nanosiłem!

13 lipca 2009

Rowerowo i biegowo :)

Jak ten czas ucieka! Czasami tego nie widzimy, ale gdy spojrzę na bloga i ilość wpisów przypadających na tydzień, to nie da się ukryć: czas przecieka nam między palcami. Chociaż z drugiej strony może tak źle nie jest? Przez cały tydzień goście w domu. Na tygodniu za często to się nie widziałem z nimi, bo w firmie zakończenie poprzedniego miesiąca, kolega na urlop itd. W czwartek jedno udało mi się wyciągnąć koleżankę na trening – ona oczywiście na rowerze :))). Zdecydowanie sympatycznie mieć kogoś do pogadania – nawet na rowerze. W sobotę wieczorem także wyciągnąłem ją na mój trening (już było po 23:00!). Miała nieco trudniejsze zadanie, bo był to trening interwałowy – uciekałem więc jej co jakiś czas. Nadrobić jednak taką ucieczkę na rowerze to, jak się okazało, pryszcz :))). Ja się zmęczyłem natomiast solidnie. Zanim jednak doszło do treningu, to popołudnie (bo przedpołudnie znowu na pracy spędziłem) spędziłem z gośćmi pokazując im Warszawę. Najpierw przejechaliśmy się metrem, potem poszliśmy pocałować klamkę Muzem Techniki (czynne do 17:00!!! Co to za godzina?!?!?!), a następnie pospacerować po starówce. Tam przywitaliśmy się z Syrenką i sprawdziliśmy, czy jacyś wandale znowu coś jej nie zrobili, odwiedziliśmy Zygmunta, popatrzyliśmy na Zamek Królewski (bo o tej porze to już nie ma mowy o zwiedzaniu – ciekawe dlaczego Polacy tak narzekają na turystykę, co???), obejrzeliśmy chyba z milion różnych ślubów, kupiliśmy chleb po okazyjnej cenie 10 PLN (w zasadzie to pół chleba za tę kwotę!) i wreszcie wróciliśmy do domu, bo młodsza brać koniecznie chciała już na plac zabaw. Zastanawiam się, czy te zwiedzanie raczej nie dla dorosłych było?... Niedziela miała być jeszcze lepsza. W planach Muzeum Polskiej Techniki Wojskowej (czy coś takiego), które mieści się przy ulicy Powsińskiej. Szukając godzin otwarcia, znalazłem notatkę, że muzeum zamknięte do odwołania (czyli pewnie na zawsze – bo moje dzieci zdążą tak wyrosnąć, że nie będą myślały o takich bzdurach). Plan więc runął w gruzach. Chłopaki jednak mieli obiecaną wycieczkę rowerową. U nas to już standard, że jedzie się do pól golfowych, aby przywieźć kilka piłeczek :))). Trasa jednak jest wyznaczona na 25km i miałem wątpliwości, czy wszyscy dadzą radę – zapewnili, że tak. No to ruszamy! Ponieważ pozostał taki niedosyt tych zamkniętych muzeów, to postanowiłem, że wydłużymy delikatnie trasę, aby odwiedzić jeszcze to złomowisko-muzeum, które zlokalizowane jest nieopodal mnie – zawsze dzieciarnia będzie mogła zobaczyć jakiś czołg lub wóz bojowy. Pogoda dopisywała nam prawie do końca. Już na ostatnich dwóch kilometrach delikatnie pokropiło, ale wszystko w normie. Piłeczki oczywiście przywieźliśmy, czołgi odwiedziliśmy i wszyscy byli zadowoleni! Mój chłopak zrobił więc nowy rekord swojego dystansu: 27km! I dużo wskazuje na to, że do 30km jeszcze dałby radę. Ale to sprawdzimy następnym razem :))) Korzystając z ładnej pogody, zdjąłem koszulkę i opaliłem sobie troszkę ramiona i plecy – w końcu nie będę wyglądał jak młynarz. A że co chwila słońce zachodziło za wielkie kumulusy, to nawet się nie spiekłem ;))) Wieczorem dowiedziałem się, że żona spotkała kolegę, z którym w zeszłym roku trochę pojeździłem na wycieczki. Powiedziała mu, że pociągnąłem dzieci na przejażdżkę rowerową na 27km. On skwitował to tylko jednym zdaniem: „Tak, tak. Z nim nie jeździ się na 3-5km wycieczki – wiem to, bo już z nim jeździłem!”. Tak, to jest chyba sedno mojego rowerowania: szkoda wyciągać rower tylko na 5 minut jazdy :))) Ok., poniżej mapka naszej trasy (jak wejdziecie w tę mapkę, to jest zaznaczone miejsce, gdzie są te sprzęty wojskowe), a poniżej link do albumu ze zdjęciami z ostatnich moich wypraw. Fotki: http://picasaweb.google.com/robsik/RajszewoISprzetaWojskowe# Uzupełnienie (dodatkowe fotki): http://picasaweb.google.com/robsik/PierwszaWycieczkaRowerowaW2009# A biegowo? Jest lepiej, chociaż cały czas jakoś odczuwam nie tyle pasmo co biodro. I jest to na pewno problem jakiegoś mięśnia. Ostatni tydzień zamknąłem dystansem ponad 25km – czy to dużo? Oczywiście, że nie. Dla mnie jednak jest to krok milowy. Abyście mogli zrozumieć dlaczego to podam tylko dwa fakty: - ostatnio tak duży (jak dla mnie na razie!) dystans (tygodniowy) miałem w połowie marca, - przedostatni taki duży dystans – pod koniec stycznia. Słowem: słabo mi się biega w tym roku – to nie mój czas. Ale spróbujemy utrzymać te treningi, dorzucić trochę ćwiczeń wzmacniających pośladki i biodra i zobaczymy co z tego dalej wyniknie.

7 lipca 2009

Przegląd tygodnia

A teraz coś z zupełnie innej beczki (jak zwykł mawiać Monty Python): dziś pisanie bloga z mobilnego urządzenia, tym razem iPod Touch :)

Znowu tydzień uciekł tak szybko, że nim się obejrzałem było już po wszystkim. Tydzień ten pozbawił mnie tez aż dwóch treningów, czego jestem wybitnie niezadowolony. Na szczęście w weekend pobiegalem sobie. W niedzielę znowu z chłopakiem - oczywiście on na rowerze :) Zrobiliśmy ponad 8km ale on stwierdził tylko: eeetam, mało jakoś, nie zmęczyłem się nawet! Na co ja wydyszałem: a ja owszem :))

Bieganie z rana ma jeszcze jedną zaletę, której wcześniej nie zauważyłem: przepięknie pachną łąki. Te kwiaty tez zupełnie inaczej wyglądają - są zdecydowanie piękniejsze :) przynajmniej na początku treningu jeszcze to dostrzegałem, bo potem wzrokiem szukałem już tylko domu ;)) A co poza tym? Odnalazłem jeszcze kilkanaście słuchowisk Radiowego Teatru Sensacji (RTS). W końcu mogłem zaspokoić swój głód, który trawił mnie już kilka tygodni. Oczywiście wszystko już przesłuchane, na jakiś czas mi wystarczy :))

Posiedziałem tez nad zgromadzeniem kursów angielskiego BBC. Grzecznie wrzuciłem na www.chomikuj.Pl/robsik1 oraz na iPoda. Trzeba przyznać, że bardzo fajnie zrobione i sympatycznie się z tego korzysta. Ja zacząłem od "A Phrase A Minute" - trochę proste jak dla mnie, ale za to łatwiej jest mi osłuchać się tego języka. Poza tym te prostsze bez problemu mogę poćwiczyć siedząc za kółkiem. Słowem polecam.

A teraz może o planach, bo wróciłem w końcu do modelu szybowca, który zacząłem bardzo dawno temu. Polakierowałem już ożebrowanie skrzydeł i spróbuje w tym tygodniu okleić centroplat - choć najgorsza robota to przygotować deseczkę do przytrzymania skrzydła po oklejeniu, aby się nie zwichrowało. Oczywiście pochwalę się jeśli mi ładnie wyjdzie ;))