=== Robsik's Blog on WordPress ===

24 listopada 2007

SKŚ po raz pierwszy

No nie spodziewałem się, że aż tak wspaniale będzie mi się biegło! SKŚ popełniłem po raz pierwszy. W ogóle tego typu imprezę po raz pierwszy! Najbardziej niezwykłe było to, że na mecie w przeciągu 2-4 minut zjawili się prawie wszyscy! Niesamowity widok! Po biegu martwiłem się swoim poziomem ściemniactwa, bo wyniósł aż 2 minuty, jednak gdy przejrzałem wyniki innych (oczywiście niektórych tylko), to mój na pewno nie będzie największym :) - to trochę podbudowuje :)) Szczególnie muszę wyróżnić jednak atmosferę biegu. Niesamowite było to ile ci biegacze mają pasji i radości z tego co robią. Jak im się dobrze przyjrzałem, stwierdziłem, że ze mną wcale nie jest inaczej! Och, jak dobrze!... W tym biegu zrobiłem swoją życiówkę! No takie zwycięstwo to smakuje wyśmienicie – bez dwóch zdań. Jest jednak zasługą Żuczka. Ale może zacznę od początku, bo coraz bardziej się gubię w tych swoich relacjach :)) Na miejsce przyjechałem dużo wcześniej, bo mój dojazd z Tarchomina, to ponad 34km przez całe miasto. Nie chciałem się spóźnić, a co ważniejsze chciałem mieć czas na jakąś rozgrzewkę. Postarałem się więc tak mocno, że byłem już o 7:10! Trochę za wcześnie, ale zdecydowanie wolę wcześniej niż później. Po drugie komfort posiadania samochodu pozwolił mi posiedzieć i poczekać w już nagrzanym i suchym samochodzie. Tak – łatwo się domyśleć, że pogoda dziś była pod psem, ale za to dość ciepło (deszcz siąpił przy ok. 5-6 stopni). Gdy nadeszła pora, wyruszyłem z auta na linie startu, aby troszeczkę się rozgrzać. I dobrze, że zostawiłem sobie troszeczkę czasu na rozgrzewkę. Mogłem lepiej zawiązać buta lewego, który jakoś dziwnie mnie uwierał, pozbyć się nadmiaru moczu i zaprzyjaźnić z warunkami atmosferycznymi. Start nastąpił szybciej niż się spodziewałem, chociaż zegarek nie kłamał. Może to i dobrze, pomyślałem i ruszyłem w drogę. Ruszyłem w bardzo sympatycznym towarzystwie, ale już po kilkudziesięciu metrach okazało się, że moje tempo jest za szybkie. Dziewczyny nawet stwierdziły, że na tyle co siebie znają, to tempo jest zdecydowanie za szybkie i zostały w tyle. Dla mnie była to trochę niekomfortowa sytuacja, bo nie znałem trasy. Zapamiętałem ją trochę i coś tam w głowie miałem, ale byłem na tej trasie po raz pierwszy. Nie wyglądało to więc jakoś obiecująco. Wyłączyłem się więc na chwilę, aby sprawdzić czy rzeczywiście szybko biegnę. Wszystko jednak (tempo, szybkość przebierania nóg, oddech, puls) wskazywało, że i tak za wolno biegnę jak na 60min. Postanowiłem improwizować na trasie. W końcu były jeszcze taśmy, które wyznaczały trasę – pozostało mi liczyć na nie. Na szczęście już 1,5km dogonili mnie inni, którzy twierdzili, że biegną na 60:30! O! To była grupa dla mnie. Wystarczyło się więc tylko ich blisko trzymać. Tak więc się przykleiłem, ale szybko przekonałem się, że jest to tempo dość mocne dla mnie. Brałem więc pod uwagę, że to mnie wykończy i odpadnę, ale chciałem zaryzykować. Obserwowałem co chwilę puls – był na poziomie 165, więc teoretycznie całkiem znośne, ale czasami ma się nijak do tego co chcą lub mogą moje nogi. Już na 4-tym km okazało się, że to tempo zaczynało mnie wykańczać. Zwolniłem nieco i dwie osoby zaczynały delikatnie się oddalać. Została ze mną jednak Żuczek. Cały czas nie wiem, czy z grzeczności czy rzeczywiście kontuzja z którą się wzmaga nie pozwalała jej na więcej. Jednak to właśnie dzięki niej udało mi się ostatecznie zrobić życiówkę. Jej zasługa tu jest bez dwóch zdań bardzo duża. Sam biegnąć nigdy nie wycisnąłbym z siebie tak dużo. Doskonale zagadywała, a gdy tempo zaczynało mnie wykańczać pozwoliła mi w milczeniu walczyć ze sobą. To było niezwykłe! Nie ma to jak pobiec z doświadczonym zawodnikiem! Dziękuję Żuczku! I w ten sposób udało mi się przełamać 60 min na 10km (58:07). Dopiero w domu zauważyłem jak bardzo była przemoczona kurtka w której biegałem. Niesamowite jak bieganie może wciągnąć! Na piątym kilometrze zmęczenie było już nie małe. Wtedy przychodzą pytania, czy ten wysiłek ma sens i skąd znaleźć motywację na dalszy bieg. Chwilkę później odkrywam, że właśnie w zmaganiu się ze sobą samym odnajduję tak dużo sił i radości. Pomyślałem sobie: „Przecież ja biegnę za szczęściem!”…

Brak komentarzy: