=== Robsik's Blog on WordPress ===

12 października 2012

Poważny demotywator biegania...


Wczoraj miałem przyjemność rozmawiać z redaktorem na temat biegania. Przy rozmowie była także obecna pani, która była odpowiedzialna za poprawne przeprowadzenie konkursu. Już wymianie kilku zdań okazało się, że oprócz mnie oni też biegają! Redaktor świeżo przebiegł dyszkę w ostatnim RunWarsaw a pani ma już wielokrotne dychy na koncie a nawet dwunastki. Oboje więc zaliczają się do prawdziwych amatorów biegania - już raczej nie joggingowców czy truchtaczy.

Pierwsza refleksja jaka mi się nasunęła dotyczyła popularności tego amatorskiego sportu. Faktem jest, że jest to też forma lansowania się, mody czy trendu aktualnego - fakt pozostaje jednak faktem. Nasza rozmówczyni dla przykładu zaczęła biegać aby zrzucić troszkę wagi - biega już 2,5 roku! Zwykli zjadacze chleba nie biegają tak długo… Redaktor zasadniczo od niedawna biega (tak zrozumiałem), ale wciągnął się we frajdę biegania.

Niezależnie jednak od powodu, biegających przybywa. Wczorajszy trening dla przykładu rozpocząłem o 23:06 a mimo to spotkałem nadal wielu biegaczy(!)

Rozmowa w pewnym momencie ześliznęła się na tory "a jak na to rodzina?". Przyznałem się, że dość słabo. Raczej niechętnie patrzą na moje bieganie. Właściwie to zjawisko dotyczy tylko żony, bo dzieci mocno mi kibicują i chcą wkręcić się nawet w ten sport. Córeczka ciągle namawia mnie na biegi na bieżni - lubi szybkie i krótkie dystanse. Mam wrażenie, że całkiem dobrze jej to już wychodzi. Starszy natomiast męczy mnie, abym zaczął go przygotowywać do pierwszej swojej dyszki. Niestety aktualnie narzeka na pięty podczas treningów piłki nożnej i wszystko wskazuje na to, że najpierw lekarz musi przebadać jego predyspozycje do tak długich dystansów…

Chwilę po tym zorientowałem się, że rozmówcy skarżą się podobnie: "u mnie to samo", "mam tak samo"! Wtedy zaświtała mi myśl, że to chyba nie tylko ja mam taką sytuację rodzinną. Zacząłem sobie przypominać sytuacje, z jakimi borykali się Ci, którzy biegali ze mną treningowo (tudzież ja z nimi) - wszędzie było podobnie, choć może nie każdy był wylewny w tych tematach, aby połapać się od razu w temacie. Nie dość, że jest to więc dość powszechne zjawisko, podobnie jak samo bieganie, to dodatkowo należy doliczyć to jako jeden z poważnych i znaczących elementów demotywujących w praktykowaniu tego sportu.

Ja wielokrotnie chciałem odpuścić swoje bieganie, bo jednak dla rodziny chcemy robić wiele, dużo - czasem niemal nawet dusze zaprzedać. Jednak gdy chcemy coś osiągnąć, czasami trzeba zrobić coś wbrew komuś lub czemuś. W końcu nie rezygnujemy z rodziny biegając a jedynie wyrywamy trochę czasu dla siebie… nie zapominajmy, że każdy z nas potrzebuje takiego czasu tylko dla siebie (oczywiście umiar wskazany bezwzględnie!).

2 października 2012

34. Maraton Warszawski - moja wygrana

I oto jedno z moich wieloletnich marzeń się spełniło: zostałem Maratończykiem!

Chciałbym wiele opowiedzieć, zwłaszcza z emocji, które mi towarzyszyły podczas ostatniego etapu, jakim był udział w 34. Maratonie Warszawskim. Dziś, dzień po biegu, już wiem, że nie uda mi się oddać całości euforii jaka temu towarzyszyła i nadal towarzyszy. Spróbuję jednak przekazać tyle ile będę w stanie…

Po pierwsze dziękuję wszystkim, którzy wspierali mnie w tym przedsięwzięciu, którzy trzymali kciuki i hojnie obdarowywali dobrym słowem. Każdy z Waszych głosów był dla mnie ważny – pozwalał budować moją cierpliwość i wytrwałość w dojściu do tego celu. Nie mogę się także oprzeć wrażeniu, że Ktoś czuwał także nade mną, tam na górze, abym doszedł do tego punkt właśnie w tym czasie…

Na ok. 2-3 tygodnie przed maratonem przyśniła mi się ś.p. prababcia. Siedzieliśmy przy stole i się gościliśmy z innymi. Przy stole siedziała także druga babcia – także zmarła, choć zaledwie rok temu. Prababcia była w bardzo dobrej formie i wyśmienitym humorze – taka szczęśliwa. Siedziała naprzeciwko mnie, po drugiej stronie stołu. Nachyliła się do mnie i powiedziała: „Nie bój się. Oni mnie nie widzą. Nie musisz się bać.” Miałem świadomość, że rozmawiam z prababcią, której nie ma z nami już ponad 10 lat. Nie bałem się jednak. Jej słowa wprowadziły we mnie spokój i radość, że widzę ją tak zdrową i szczęśliwą.

Wtedy zastanawiałem się co chciała mi powiedzieć. Dziś wiem, że dokładnie to co powiedziała. To była zapowiedź tego co będę przeżywał na maratonie, który zbliżał się dużymi krokami a ja coraz bardziej bałem się o kontuzje przypadkowe.

Aby wypełnić czas przed maratonem czytałem dużo. W tym czasie połknąłem m. in. takie książki jak „Bóg, kasa i rock’n roll” jako rozmowa Prokopa z Hołownią, „Zły” Tyrmanda, „Pozwól, że ci opowiem…”, „Nowy wspaniały świat”, „Cud w Andach” oraz dwie książki Paulo Coelho (Alef oraz Zahir). Część z tych książek pozwoliły mi mocno pochylić się nad sobą i skłonić do refleksji. Jeden z cytatów kompletnie odmienił moje spojrzenie na kwestie mojego wewnętrznego stosunku do istoty Boga:
„Gniewasz się na Boga. w którego nauczono cię wierzyć w dzieciństwie - odparł Arturo. - Boga, który ma cię pilnować i chronić który odpowiada na twoje modlitwy i przebacza grzechy. Taki Bóg to tylko bajeczka. Religie usiłują uchwycić Boga, ale Bóg jest ponad religią. Prawdziwy Bóg wymyka się naszemu pojmowaniu. Nie potrafimy zrozumieć jego woli, nie sposób go objaśnić w książce. Ani nas nie porzucił, ani nas nie ocali. Nie ma nic wspólnego z tym, że tu jesteśmy. Bóg się nie zmienia, on po prostu jest. Nie modlę się do Boga o przebaczenie czy łaskę. Modlę się, by być bliżej niego, podczas modlitwy napełniam serce miłością. Modląc się w ten sposób, wiem, że Bóg jest miłością. Kiedy czuję tę miłość, pamiętam, że nie potrzebujemy aniołów czy nieba, bo już jesteśmy częścią Boga.”
Ten olśniewający cytat uzmysłowił mi, że istoty Boga nigdy nie pojmiemy, niezależnie od naszych wysiłków, filozofów czy naukowców. Jeżeli wierzę, że jest coś po moim życiu, to musi być jak w tym cytacie – Boga nie da się uchwycić za nogi. „On jest, który jest”. Z drugiej strony wierzę i chcę wierzyć, że każdemu z nas towarzyszy anioł, który dba o nas i prowadzi nas ścieżką, która pozwoli nam ŻYĆ. W tym czasie pomyślałem, że takim moim aniołem może być prababcia – i tak zawdzięczałem jej swoje życie, więc była idealnym kandydatem na opiekuna…

Gdy dobiegliśmy do pierwszego kościoła, Boguś zwrócił moją uwagę na ten fakt i wtedy myśli znowu skierowały się do Boga. Po raz pierwszy w życiu modliłem się w duchu nie o pomoc, a o Jego obecność, jego Miłość i Ciepło, które mogło być mi pomocne w tym trudzie, którego się podjąłem. „Bądź ze mną i otocz mnie miłością!”. Wtedy jeszcze nie rozumiałem, jak to miałoby mi pomóc w tym biegu…

Przed biegiem miałem potężny stres. Dużą cześć tego stresu zdjęło ze mnie szkolenie, które miałem przyjemność „skonsumować” w Krakowie przez cztery dni tuż przed imprezą maratonu. Szkolenie pozwoliło mi przyjrzeć się sobie, swojej osobowości i temperamentowi. Po raz pierwszy bez strachu spojrzałem na siebie widząc swoje odbicie w oczach innych. Szkolenie pokazało mi jak daleka jest droga pracy nad sobą ale i pokazało ścieżkę, którą mogę dalej podążać i stawiać kolejne kroki, bez strachu, że noga mi się podwinie. Na szkoleniu chyba każdy otworzył się na siebie i drugiego. Dzięki temu atmosfera stworzona była magiczna i jednocześnie bardzo elektryzująca. Energia, która krążyła w sali docierała wszędzie i nikt nie mógł pozostać obojętny wobec niej. Osobiście obawiam się, że takie szkolenie zdarza się tylko raz w życiu. Szkoda, że to tylko 4 dni były…

W niedzielę, gdy wychodziłem z domu aby dojechać na start, rodzina jeszcze spała. Pocałowałem śpiącą żonę w czoło. Trochę z żalem, że ciągle śpi, zamiast choć raz w moim biegackim, pięcioletnim bieganiu wesprzeć mnie. Byłem jej jednak wdzięczny, że już nie negowało mojego dążenia, że ten mój cel nie był jej wrogiem…

Stres przed startem niezłomnie rozładował więc Tomasz ze swoją małżonką, Moniką. Ta przesympatyczna para skutecznie usuwa ze mnie wszelkie poczucie niepokoju, stresu a nawet strachu. Nawet chwila rozmowy z nimi sprawia, że czuję się ponownie ukojony. Dzięki Tomkowi mogłem także liczyć na fotki!

Biegłem z Bogusiem. Plan był 4:15 więc wystarczyło biec w tempie ok. 6:02 min/km. Wiedziałem jednak po letnich zmaganiach, że start będzie tłumny i nie należy forsować tłumu. Boguś jest weteranem maratonów, więc dla niego było to oczywiste. Dzięki temu przebiegliśmy pierwszy kilometr bez spinania się – jako rozgrzewkę (tę dodatkową oczywiście). Następne kilometry trzymaliśmy już równo a nawet nieco szybciej niż potrzebowaliśmy. Do 18-tego kilometra mieliśmy blisko 3 minuty zapasu. Do tego czasu bieg był raczej nudny. Próbowałem wchodzić w interakcję z kibicami, dziękować im, że przyszli być z nami, zachęcać ich do aktywności… Próbowałem także wejść w rozmowy z niektórymi uczestnikami maratonu – słabo to wychodziło. Ludzie byli nadal spięci i niechętni na moje zaczepki.

Na 22km Boguś niestety odpadł na tak zwaną „kapsułkę”. Stwierdziłem, że nie będę czekał na niego, tylko zwolnię bieg, i dzięki temu nieco wypocznę. Biegłem tak kilka kilometrów, ale Boguś nie dołączył. To był zły znak. Po biegu dowiedziałem się, że zbuntował mu się żołądek i zbrakło sił, aby utrzymać tak mocne tempo. Ja zresztą też je straciłem, gdy Boguś został w tyle.

Zostałem wiec sam na sam ze sobą. Obcy w tłumie biegaczy. Włączyłem więc audiobooka – słuchawki miałem cały czas w uszach na wypadek konieczności wsparcia motywacji. Po dwóch kilometrach jednak uznałem, że to nie ma sensu – nie potrafię skupić się na treści audiobooka, gdy sił zaczynało powoli brakować. A do mety jeszcze tak daleko było! Wyłączyłem audiobooka. Dobiegłem do kolejnego punktu „wodopojowego” i tam skorzystałem z szybkiego marszu aby porządnie się napić (picie podczas biegu ciągle mi wlewało wielkie hausty wody/powerade do nosa!).

Biegnąc tak, tracąc siły i nadzieję dobiegłem do dziewczyny, która zupełnie niczym się nie wyróżniała. No może poza moim odczuciem, że bije od niej zwykła serdeczność. Zanim zrównałem się z nią zauważyłem jak jakaś jej przyjaciółka mocno jej kibicuje i robi jej zdjęcia. Ech, ta zazdrość :)

- Muszę się z Tobą poznać, bo masz wspaniałych kibiców.

- Może dlatego, że jestem kobietą – jest ich nie wiele w tym biegu?

- Nie, nie. Mam na myśli tego fotografa, który tak dzielnie i fantastycznie kibicował.

- Ach, tak! To tylko jeden taki kibic, moja przyjaciółka. Natalia jestem…

Jej uśmiech naturalny i niewymuszony skutecznie rozwiewał wyraźną pamięć zmęczenia nóg. Wymieniliśmy jeszcze kilka zdań o tym maratonie, że to nasz pierwszy raz, że mamy podobny cel, że jest cudownie, że musimy dobiec i że dobiegniemy a następnie odskoczyłem, aby nadrobić moje szybkie poprzednie spacery.

I tak było już do końca trasy. Spotykałem ją co jakiś czas, wymienialiśmy dwa-trzy zdania i znowu naenergetyzowany rzucałem się do przodu. Właściwie z niewiadomych powodów pozwalała podnieść poziom mojej energii i wypełniać mnie jakąś nadzieją i ciepłem. Wiedziałem, że jest kimś, kto stanął na mojej drodze na tę chwilę, aby wesprzeć mnie.

Na 37-tym kilometrze odezwał się sygnał dzwonka telefonu. Wcześniej dzwoniła mama z pytaniem, czy już skończyłem. Pewnie znowu dzwoniła sprawdzić, czy już – odebrałem. Tym razem jednak usłyszałem głos mojej żony. Już czułem jak ogarnia mnie wzruszenie. Wiedziałem i chciałem w tę moją wiedzę wierzyć, że przyjechała z dziećmi aby wesprzeć mnie i być na mecie, na stadionie. Potwierdziła moje przypuszczenia – już czekała na stadionie a ja czułem jak łzy napływają mi do oczu. Nigdy wcześniej nie dała się namówić na uczestnictwo w formie kibica. Po pewnym czasie się poddałem, bo jednak nie przepadała za moim bieganiem. A teraz w najważniejszym biegu mojego życia przyjechała! Otarłem łzy i poczułem jak wstępuje we mnie nowa energia i siła. Przyśpieszyłem swoje tempo dość wyraźnie i poczułem, że mogę tak już do samego stadionu biec. Radość hulała w moim sercu jak halny! Silnie wiał, wyciskał łzy a przy tym ciepły i niosący pozytywne emocje.

Na horyzoncie znowu zobaczyłem Natalię. Tym razem bez trudu ją dogoniłem i opowiedziałem jak energia dziś przecudnie przepływa do mnie poprzez różnych ludzi i jak teraz osiąga kulminację.

- Dlaczego do tej pory nie kibicowała ci?

- Właściwie to długa historia, której może nawet do końca dobrze nie rozumiem. Teraz jednak to nie jest ważne. – błądziłem słowami nie mogąc opanować wzruszenia – Cieszę się, że mogłem cię poznać i czerpać z Twojej energii życia. Również i tobie dziś wiele zawdzięczam…

Podzieliłem się jeszcze kilkoma refleksjami, wymieniliśmy się uprzejmościami i ruszyłem do przodu… Już jej nie widziałem potem. Energia i ciepło płynęło jednak teraz inną drogą i nie potrzebowałem „wampirzyc” po drodze – biegłem dziś dla swojej rodziny! Wtedy zrozumiałem, że moja modlitwa została wysłuchana…

Dwa dni wcześniej kończyłem książkę „Cud w Andach”, gdzie znalazłem tekst:
„Dziś jestem przekonany, że jeśli istnieje coś boskiego we wszechświecie, to mogę to odnaleźć tylko poprzez miłość, jaką darzę moją rodzinę, przyjaciół i prosty cud bycia żywym. Nie potrzebuję żadnej innej mądrości czy filozofii - moim obowiązkiem jest jak najintensywniej przeżywanie mojego czasu na ziemi, stawanie się z każdym dniem coraz bardziej ludzkim, i rozumienie, że stajemy się ludźmi tylko wtedy, gdy kochamy.”
Wtedy zrozumiałem, że rodzina, którą zostałem obdarowany jest czymś najcenniejszym, co mogłem otrzymać. To właśnie ich mogę, powinienem i muszę kochać całym moim sercem. Nawet wbrew przeciwnościom jakie czasami stają na naszej drodze. Zachowuję tę mądrość w swoim sercu i przyzwyczajam się do niej, aby stanęła się maksymą mojego życia… a dwa dni później dostaję tak wyraźny sygnał od osób, których chcę kochać całym sercem…

Wbiegając na metę miałem tyle pary, że pozwoliłem sobie na ekstra sprint. Energia, duma i miłość mnie rozpierały! Teraz mogłem przebiec jeszcze kilka dodatkowych kilometrów, aby ciągle przy mnie byli, aby byli ze mnie dumni. Od znajomej dowiedziałem się, że żona widząc mnie wbiegającego na stadion miała łzy w oczach… tak jak ja gdy odbierałem medal. Teraz jednak sam maraton już nie miał znaczenia. Tym razem wygrałem więcej niż maraton…

28 września 2012

I jeszcze jeden konkurs!


Byłem przekonany, że limit szczęścia się wyczerpał - a tu proszę! Kolejny konkurs i kolejne wyróżnienie. Tym razem otrzymam książkę "Klątwa Tygrysa. Wyprawa". 

Zadanie wyglądało tak:
Gdybyście mogli wybrać jedno ze zwierząt, w które mielibyście zostać zaklęci, to co by to było i dlaczego? I jak chcielibyście zostać odczarowani?
A oto tekst, za który mnie nagrodzono:
Być zaklętym w zwierzę? Mogę wybrać? Uśmiech na twarzy mi nie znikał jeszcze przez chwilę, bo gdy mogę wybrać, w co chcę być zaklęty to wtedy chyba nie jest już klątwa? Okazja jednak czyni złodzieja i stwierdziłem, że jest to doskonała okazja do tego by ziścić swoje marzenia a może oczekiwania. Tylko, czy jak już wybiorę to stanę się tym, co wybiorę? Zespół LubimyCzytać jest tak porządny, że wierzę w to mocno. Pierwsze do głowy przychodziły mi właśnie smoki, tygrysy, lwy i inne zwierzęta posiadające dużo sił i możliwości. To jednak szybko odrzuciłem – nie sztuka wybrać zwierzę nie mające naturalnych wrogów. Cóż to za sztuka wybrać silniejszego, mocniejszego i bez konkurencji? Pomyślałem więc jeszcze raz skupiając się na tym co zawsze chciałem robić. I znalazłem! Chciałbym być zaklętym w orła. Moja miłość do szybowania i latania są tak silne, że w jednej chwili chciałbym już wzbić się w niebo i tam szukać prądów wznoszących by znowu poczuć łaskotanie w podbrzuszu, by poczuć wolność, wiatr we włosach (piórach?). Poczuć jak słońce rozlewa się po plecach i delikatnie muska. Z przymrużonymi oczami oddychać pełną piersią i podziwiać świat z góry, gdzie czas zatrzymuje się i nie ma znaczenia… Droga redakcjo, czy muszę czekać z tym zaklęciem do 25-tego? I usilnie proszę nie dopisywać historii dzielnej dziewczyny lub księżniczki, która miałaby mnie wyzwolić z tego zaklęcia. Raz zaklęty w orła, chciałbym już nim pozostać. Liczę na przychylność przemiłej redakcji.

17 września 2012

Dla kibiców

Niecałe 2 tygodnie zostały do maratonu. Jeszcze nigdy tak bardzo nie zbliżyłem się do mojego marzenia. Teraz jednak czas na skupienie, koncentrację i planowanie. Aby kompletnie nie być skupionym na sobie, to występuję z prośbą do Was:

Poszukuję tzw. supportera, który mógłby pokonać ze mną ten maraton na rowerze. Osoba taka byłaby w pobliżu zapewniając mi odpowiednie nawadnianie przy pomocy kilku butelek napoju podawanych co jakiś czas. Chodzi przede wszystkim o to, aby nie tracić zbyt wiele czasu (lub w ogóle) w punktach żywieniowych. Jeśli by się ktoś pisał na taką współprzygodę, to proszę o kontakt (poprzez komentarz – nie publikują się automatycznie, więc dane kontaktowe zachowam dla siebie).

Kolejny temat dotyczy kibiców. Pod tym adresem znajduje się informator dotyczący tej wielkiej imprezy:
http://www.maratonwarszawski.com.pl/files/folder_informacyjny.pdf
Wszystko wskazuje na to, że będzie to impreza z wielką pompą i będzie mi miło jeśli ktoś zadeklaruje obecność na tym biegu :) Gorąco zachęcam (zwłaszcza moich stałych kibiców).

15 września 2012

Wygrałem konkurs (znowu?)

Tak, już pisałem o tym, a właściwie mogłoby się tak wydawać. Otóż cała tajemnica tkwi w tym, że wygrałem kolejny konkurs :))

Tym razem napisałem dwie recenzje i jedna z nich zapewniła mi drugie miejsce w konkursie. Recenzje oczywiście za chwilę „przedrukuję”, jednak nagroda jest na tyle szczególna, że warto przede wszystkim o niej pomówić :)

Otóż drugie miejsce zostało nagrodzone urządzenie iPod nano 6g 8Gb oraz sześcioma audiobooków, które dopiero zostaną wydane (te, które wygrają w plebiscycie). Radocha jest więc wielka, bo urządzenie podoba mi się co najmniej od dwóch lat a teraz spełnia się moje pragnienie :) Nagroda zapowiada się ciekawie, więc pewnie wkrótce coś więcej o tym napiszę :)

A teraz czas na recenzję książek. Pierwsza z nich dotyczy całkiem dobrej książki zatytułowanej „Ręczna Robota”. Wspaniały kryminał z naszego polskiego podwórka. Nie sposób w pełni podzielić się wrażeniami z książki, jako że do dyspozycji miałem tylko 2000 znaków. Swoją opinię wyraziłem więc tak:

Dla młodych – abstrakcja w każdym calu. Dla dojrzałych – niezwykły wehikuł czasu. Dla starszych – oddech Wielkiego Wschodniego Brata, który mrozi krew w żyłach. Chętnie mówimy „tak było w PRL” lub „to komuna” – faktem jednak jest, że zdecydowana większość społeczeństwa przeżyła to na własnej skórze i taki powrót, za pomocą powieści, do tamtych klimatów jest chyba najbezpieczniejszą formą wspominania tej części naszej historii, której MIMO WSZYSTKO nie chcemy się całkowicie wyprzeć.
Ja należę do tych „dojrzałych” i muszę przyznać, że książka ta pokazała mi jak mocno pamięć się zaciera. Ponownie mogłem przyjrzeć się czasom, gdy panował PRL, gdy panował tak wielki chaos, że trudno uwierzyć, że ten domek z kart nie runął przez tyle lat!
Autor doskonale wprowadza nas w tamten klimat, obyczaje, dzień powszedni, który dziś określilibyśmy jako „zwariowany i nierzeczywisty”. Nieporadność służb mundurowych, ich przerażający stosunek do wykonywanej służby i człowieka, brak szacunku do wszystkich i wszystkiego a z drugiej strony obywatele, którzy muszą przeżyć, dostosować się i odnaleźć w tej krainie Alicji, dzięki czemu ich relacje są ciepłe, spontaniczne (choć zawsze alkoholowe) i w zasadzie niespotykane dzisiaj… takie prawdziwie słowiańskie…
Zasadniczo to książka dla każdego. Dla młodych, aby mogli dotknąć tego świata, w którym żyli ich rodzice lub starsze rodzeństwo. Dla dojrzałych – aby nie zapomnieli tego czasu, który może stać się ich kamieniem węgielnym współczesnego życia. Dla starszych, aby mogli przekonać się, że już się obudzili z tego koszmaru, że można o tym mówić, a te czasy z pewnością już nie powrócą i dlatego warto o tym pamiętać, by przestrzegać nowe pokolenia przez zidioceniem.

Druga książka to w moje rodzinie już klasyk (przeczytaliśmy już wszystkie książki tego autora): „Chemia Śmierci”. Oto jak ująłem swoją przygodę z tą książką:

Autor użył narracji w pierwszej osobie. Nie narzuca się jednak tak od razu. Zaczynam od porażającego opisu rozkładającego się ciała ludzkiego, więc skutecznie przykuwa uwagę czytelnika już od pierwszych wersów. Jednak nie jest to zwykły opis – chodzi o coś konkretnego. Autor nie wysila się, aby nas straszyć, szokować, przemalowywać już zielony trawnik itd. On pokazuje jedną ze swoich historii, obnażając swoje rozterki, słabości i zwyczajność. Niesie ze sobą cały ciężar życia, „doświadczeń” i tragedii, którą każdy z nas dźwiga na swoich ramionach. Rysuje się jako zwykły człowiek z rozterkami, pragnieniami i wszystkim tym, czego nie potrafimy zrozumieć, choć się temu poddajemy.

Książka często jest określana jako kryminał – ok, jest wątek kryminalny. Jednak w moim odczuciu nie okoliczności są ważne – te zawsze nas znajdują w dowolnym miejscu i czasie. Przepiękne i pełne studium osobowości bohatera pozwala przeżyć jego życie tak mocno jak to tylko możliwe. Bardzo szybko angażujemy się w jego emocje, stany, radości, smutki, żale i obawy pomieszane ze strachem życia. „Normalność” głównego bohatera wsiąka w naszą skórę i przenika do naszego krwiobiegu. Już po kilkudziesięciu stronach życie David’a Hunter’a staje się naszym życiem a koniec książki zawsze pozostawia objawy abstynencyjne – od razu pragniemy sięgnąć po kolejną książkę! Zasadniczo do dziś mamy 4 książki pana Becketa, więc należy pamiętać, że objawy abstynenckie po czwartek książce są już tak intensywne, że w wielu przypadkach grozi rzeczywistą depresją i awersją do czytania innych książek nawet na kilka tygodni (zaobserwowane na sobie i rodzinie!).
ALE to nie koniec zalet fantastycznego fachu pana Simon’a. Muszę tu wspomnieć o wyjątkowo jasnych stronach jego pisarstwa. Ze względu na ograniczone miejsce, wspomnę tylko o:
- niebywała lekkość stosowania bliskich i lekkich retrospekcji
- niewiarygodność zwrotów akcji
- akcja dzieje się do ostatniej litery książki.

Ach, byłbym zapomniał jeszcze o jednym szczególe: że jestem farciarzem, to już słyszałem wielokrotnie, więc aktualnie przyjmuję już tylko gratulacje ;)))

14 września 2012

Wygrałem konkurs

A tak! W ramach połykania książek trafiłem na konkurs, gdzie zapytano mnie, gdzie wybrałbym się w podróż życia. Trudnym kryterium było zmieścić się w 1000 znaków - a trzeba przecież przyznać, że dla mnie to dość poważne ograniczenie. Udało się jednak i nagroda w postaci książki idzie już do mnie :)

A oto treść mojej odpowiedzi, która znalazła się w gronie nagrodzonych:

Ostatnio zostałem poproszony o odpowiedź na pytanie czym jest dla mnie start w maratonie. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem co tak magicznego i niezwykłego jest w tym moim dążeniu. Dziś zapytano mnie gdzie wybrałbym się na podróż mojego życia – znowu zanurzyłem się w sobie, aby przyjrzeć się swoim najgłębszym pragnieniom.
Wiele podróżowałem i dopiero teraz zaczynam widzieć, dlaczego tylko niektóre wyprawy odcisnęły się w mojej pamięci i wspomnieniach. To faktycznie nie cel a sama droga. Co więcej! Te wyprawy, które popełniłem spontanicznie dla samej przyjemności, wędrówki bez celu, bez planu i przygotowania - to było to, co sprawiało, że czułem się bliżej czegoś nieokreślonego, czegoś ważnego, czegoś za czym gonię przez swoje życie a wciąż wyrywa mi się z rąk, jak skrawek płaszcza uciekającego złodzieja.
Podróż moich marzeń? Nieważne gdzie. Może być rowerem dookoła Europy, pieszo po szlakach Hiszpanii, po górach... wszędzie tam, gdzie znajdę czas na poszukiwanie utraconego JA.

10 września 2012

Maraton tuż, tuż


Znowu dłuuuuga przerwa. Tak więc czas na sprawozdanie z moich zmagań treningowych na drodze do maratonu. A mam już „zaliczone” dwa miesiące porządnego treningu z trenerem Staszewskim. Zostało właściwie 3 tygodnie i chyba zaczynam się stresować. Aby wypełnić czas znowu uciekam do książek ;). Wczoraj wieczorem dla przykładu przeczytałem lekturę syna „Bracia Lwie Serce” – od deski do deski :). Całkiem ciekawa książka, choć moja ocena jest raczej poniżej średniej. Ale mniejsza z lekturami (a właściwie ich nadrabianiem).

W piątek odbyło się coś jeszcze. Coś ważnego i istotnego. A mianowicie: gwiazdorzyłem :) Oczywiście nie zjadłem Snikersa, bo od razu by mi przeszło. A było to dość sympatyczne uczucie i chciałem się nim jeszcze przez chwilę nacieszyć. Do rzeczy.

W piątek od godziny 8:00 byłem umówiony z fotografem, który zapełnił mi niemal 1,5 godziny. Przysłali go z tego konkursu Halls’a. Nikt nigdy nie poświęcił mi tyle czasu po drugiej stronie obiektywu. Z jednej strony jest miłe, z drugiej jednak ciężka harówka. Po zdjęciach miałem jeszcze 50 minut treningu i muszę przyznać, że zanim zacząłem trening byłem już dobrze zmęczony. Satysfakcja z udanych i wypozowanych zdjęć czasami jednak rekompensowała ten cały wysiłek. Na zdjęcia jednak muszę poczekać aż fotograf je obrobi i wyśle do agencji, która prowadzi ten konkurs.

Po treningu udałem się do skarbówki – bardzo dziwna wizyta i zupełnie niepotrzebna – niestety za pieniądze podatników :( Załamuje mnie ten cały aparat państwowo-skarbowo-prawny. Zaczynam się czuć, jakbyśmy jednak się nie wyzwolili z pod panowania komunistów. A może tylko z jednej niewoli wpadliśmy w drugą?... Nie mam siły na te męczące rozważania – nie teraz…

Po tym wszystkim zadzwoniłem do agencji aby się upewnić, że otrzymam zdjęcia. Rozmowa przesympatyczna. Dowiedziałem się jednak z niej, że w tym konkursie mam być prawdziwą gwiazdą ;))) Cóż za odpowiedzialność! Konkurs wygrały 3 osoby, które miały pobiec w maratonie. Jednak odpadła już niemal na początku (zdaje się, że dość poważne problemy zdrowotne). Druga dziewczyna została sklasyfikowana na półmaraton (co by oznaczało, że było za mało dla niej czasu, aby ją przygotować do maratonu?). Czyli maratończyk pozostaje JEDEN :) Trochę szkoda, choć z drugiej strony to dodatkowy i zaszczyt i odpowiedzialność. Na razie wszystko wskazuje jednak, że podołam :) Jak dotąd w tym roku przebiegłem 750km(!). To dość dobre wybieganie a co ważniejsze prowadzące wprost do maratonu… ech! Cieszę się i boję jednocześnie…

Dziś dostałem pytania do wywiadu – czyli gwiazdorzenia ciąg dalszy :)

19 lutego 2012

Przenosiny...

Z przyczyn ekonomicznych zaczynam przenoszenie bloga na darmową platformę (tu płacę przede wszystkim za domenę) wordpress. Od dziś wszelkie nowe posty publikowane będą już pod adresem:

http://robsik.wordpress.com

Powyżej widać kanał RSS mojego nowego bloga.

Serdecznie zapraszam a jednocześnie zachęcam do ewentualnych komentarzy lub sugestii.

12 lutego 2012

To jest właśnie facebook?!


Narzędzie, które budzi we mnie nadzieję i jednocześnie obrzydzenie. Z jednej strony pozwala podzielić się ciekawymi i wartościowymi rzeczami a z drugiej strony odzwierciedla nieskończoną ludzką głupotę. To co dziś zobaczyłem wstrząsnęło mną do szpiku kości – po raz kolejny zapragnąłem zniknąć z tego portalu… gdyby nie to, że z niego zniknąć na dobre się nie da…

… jak można „lubić” takie wydarzenie… żenujące…


7 lutego 2012

Defibrylator


Temat znowu z wspominanej przeze mnie książki w poprzednich postach:  jak to jest z przywracaniem życia, gdy na monitorze widzimy już linię ciągłą? Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałem – brałem raczej za pewnik to co widuję w telewizornii. A tu okazuje się, że kwestia wcale nie jest tak optymistyczna.
Autor zaczyna od definicji oraz teorii pracy serca. Ja chciałbym jednak skupić się już nad samym aspektem problemów sercowych:
  • arystole – zatrzymanie akcji serca – na monitorze widzimy prosta linię; ustanie wszelkich bodźców elektrycznych,
  • migotanie komór – spowodowane zanikiem koordynacji bodźców, z których korzysta serce; nieskoordynowana praca komór serca; na monitorze widzimy chaotyczny wykres pracy serca,
  • częstoskurcz komorowy – na monitorze widzimy gęsty wykres pracy serca – przyśpieszona praca serca spowodowana nadczynnością bodźców elektrycznych.


W dwóch ostatnich przypadkach defibrylator faktycznie może być przydatny i daje szanse na uratowanie. W pierwszym jednak przypadku defibrylator już nie wiele pomoże – w zasadzie udowodniono, że wręcz bezzasadny. W tym przypadku stosuje się inne metody ratowania życia, choćby takie jak: resuscytacja krążeniowo-oddechowa lub terapia lekowa.

To zadziwiające jak często na filmach widzimy odratowywanie defibrylatorem już przy ustaniu akcji serca (prosta linia na monitorze EKG)…

5 lutego 2012

"Wiedza z sieci..." wyczytana


Pokonałem książkę, o której już wspominałem: „Wiedza z sieci na cenzurowanym”. I właściwie nie tyle „pokonałem” co „łyknąłem”. Bardzo ciekawa, świetnym językiem napisana i dość spójna i konsekwentna. Może tylko tytuł trochę odstrasza, ale zdecydowanie dedykowana do każdego. Tematów, które nie chciałbym rozkminiać, a które warto zaznaczyć, chciałbym tu przedstawić w takiej krótkiej wersji (warto jednak przeczytać to samemu, zwłaszcza, że książka nadal kosztuje tylko 3 PLN w sklepie www.welbild.pl):
  • piranie nie są wcale tak mordercze jak pokazują filmy grozy,
  • Kleopatra wcale nie była pięknością (!),
  • wykrywacze kłamstw są dość zawodne i łatwe do oszukania,
  • warto budzić lunatyka (wbrew wierzeniom ;) ),
  • Titanic nie był cudem techniki, nie był także najszybszym statkiem w tym czasie – był jednak największy, choć dziura w poszyciu kadłuba zmieściłaby się na 1m kw.,
  • guma do żucia posiada także szereg skutków ubocznych (!),
  • a chrząstki rekina nie tylko nie są lekarstwem na raka ale w ogóle nie potwierdzono leczniczego działania tego specyfiku…


Do książki jeszcze wrócę – jest jeszcze 4-5 tematów, które chciałbym mocniej przedstawić, zwłaszcza, że do tych informacji będę chciał czasami wracać. Szczegóły wkrótce.

31 stycznia 2012

Błądzące kule...


Kolejny ciekawy temat z książki pana Karla Kruszelnickiego:

Co dzieje się z wystrzelonymi kulami w ramach wiwatowania (najczęściej strzelane do góry)?

Problem zastanawiał mnie już kiedyś ale widząc podobne akcje na filmach doszedłem do wniosku, że po wytraceniu prędkości jako spadające nie stanowią już problemu. Okazuje się, że myliłem się.

Wiwatowe strzelanie związane jest najczęściej z prędkością wylotową kuli na poziomie 3 tys. km/h. To dużo i pozwala kuli dolecieć na wysokość ok. 3km w czasie 20 sekund (przy pionowym strzale). Następnie zaczyna spadać. Spadanie może rozpędzić tę kulę do prędkości większej niż 700 km/h! Prędkość ta zależna jest od kształtu i wagi kuli i może się kształtować w granicach 300-770 km/h. Niby nie dużo, ale…

Badania pokazują, że pocisk lecący z prędkością 220 km/h roztrzaskuje już kości, więc potrafi przebić nawet czaszkę(!). Prędkości spadania pocisku są więc bardzo duże i zawsze trafienie taką kulą może mieć poważne następstwa w tym także śmierć.
Autor przywołuje wiele przykładów i miejsc (głównie stany USA) gdzie strzelanie na wiwat jest zabronione i wiele przykładów gdzie odnotowano już bardzo wiele wypadków  takiego niefortunnego postrzelenia na wiwat.

To jeszcze na koniec jedna ciekawostka nieco mniej militarna, bo dotycząca współczesnych wiatrówek. Zacznijmy jednak od powtórki z historii: prędkość wylotowa śruciny w dawnych wiatrówka wynosiła nieco więcej niż 100 m/s (ok. 360 km/h). Współczesne zaś (pomijając usprzętowienie i wzornictwo) przekraczają już prędkość nawet 350 m/s (co daje ponad 1000 km/h!!!). Co więcej! Zwiększył się także kaliber śrutu do 5,5 mm (z 4,5).

Z takiej wiatrówki nie chciałbym już oberwać…

Antybiotyki plus alkohol?


Dorwałem (czytaj: kupiłem) ostatnio ciekawą pozycję w postaci książki, spotykanej tak licznie na naszych półkach jeszcze w XX wieku. Książka popełniona przez Karla Kruszelnickiego zatytułowana „Wiedza z sieci na cenzurowanym”. Książka intryguje, inspiruje i zaciekawia a co ważniejsze pozwala wreszcie niezbicie nabrać dystansu do Internetu i informacji tam umieszczanych – zwłaszcza tym, którzy tak mocno i przesadnie ufają w każde słowo, które tam znajdujemy. A ponieważ nadal daleki jestem od spokoju wewnętrznego, to postanowiłem Zaciekawiać Was nowinkami z tej książki: dziś o alkoholu i antybiotykach:

Czy można pić alkohol podczas brania antybiotyków?

Jeżeli myślimy o penicylinie to śmiało można powiedzieć, że jest to mit nie udowodniony żadnymi badaniami. Geneza tego mitu pochodzi od lekarzy, którzy chcieli chorych zachować trzeźwych i nieawanturujących się (czasy II Wojny Światowej) – i tak się utarło.

Wiadomo natomiast, że alkohol reaguje z niektórymi substancjami czynnymi współczesnych antybiotyków. I tak dla przykładu doksycyklina oraz niektóre leki z grupy tetracyklin potrafią ograniczać lub wręcz upośledzać wchłanianie tych leków. Inne natomiast (np. tinidazol, metronidazol) mogą być przyczyną mdłości, bóli podbrzusza, bóli głowy i innych objawów opisywanych już dokładniej w ulotkach.

I na koniec ciekawostka związana z penicyliną: penicylina zabija świnki morskie! Dobrze, że pierwsze testy odbyły się na myszach…