=== Robsik's Blog on WordPress ===

29 grudnia 2009

Po świętach...

Ależ ten czas ucieka. Święta, święta i po świętach jak to się mówi. Objeździłem masę rodziny i trzeba było wracać do pracy. W Wigilę poszedłem nawet pobiegać. Zrobiłem 4km, ale nogi od razu dały mi do zrozumienia, że dawno nie biegałem ani nie ćwiczyłem. Wygląda na to, że trzeba sobie ustalić na nowo treningi i rozgrzewki (plus jakieś ćwiczenia strechningowe) – za chwilę zacznie się nowy rok, to będzie ku temu bardzo dobra okazja :).
W planach było poćwiczyć i pobiegać jeszcze w trakcie tego krótkiego tygodnia pracującego. Wczoraj jednak późno wróciłem do domu i już nie miałem siły na wariactwa a dziś skutecznie strułem się śledzikami świątecznymi. Dopiero dochodzę do siebie, więc dziś pracę zacznę dość późno. To, że skończę późno, to już pewne, więc nawet ze względu na porę już dziś sportowe wyczyny sobie odpuszczę. Siądę może jednak i przygotuję tylko jakieś zestawy ćwiczeń.

I na koniec jeszcze jeden news: w ramach zespołu, z jakim współpracuję, stworzyliśmy stronę wymiany zaawansowanej wiedzy technicznej. Wszystkich sympatyków wiedzy tajemnej gorąco zapraszam :). Oto link:


23 grudnia 2009

Życzenia Świąteczne

Wprawdzie mam przerwę od biegania i rowerowania (nadmiar roboty), ale nie zapomniałem o takim szczególe jak Życzenia Świąteczne :) Przedewszystkim dużo ciepła, tego rodzinnego, dużo radości i spokoju, aby nie zawracali nam głowy sprawami zawodowymi (informatykom i tak się nie upiecze - obecnie to modny temat przy stołach świątecznych), aby znalazł się czas na odpoczynek i strawę. Życzę mało telewizji, więcej rozmów - tych spokojnych a najlepiej duuuużo śniegu - aby można było spędzić z radością trochę czasu z dala od stołu (który, pamiętajcie, że tuczy ;)) ). Pamiętajmy także, że atmosferę świąteczną budujemy MY sami, więc zadbajmy również o to by z naszych twarzy nie znikał uśmiech i serdeczność - wszystkim będzie dużo milej i sympatyczniej. Życzmy sobie także lepszego Nowego Roku, nowych możliwości, sił aby je realizować i więcej czasu dla bliskich!

22 listopada 2009

Warszawę na wskroś :)

Znowu mnie tu dawno nie było. Ostatnio jednak nie wiele robiłem (poza pracą), więc zasadniczo nie byłoby o czym pisać. W międzyczasie próbowałem nawet znaleźć siebie na fotkach ostatniego biegu, ale ostatecznie poddałem się – nawet na fotomaratony tylko dwie fotki nadawały się w miarę, miarę – cena jednak za te foty była nieaceptowalna ;). Umieszczam więc tylko fotkę medalu – w tym roku zdecydowanie mi się podoba :) (fotka poniżej).
Dziś jednak przy okazji obowiązków udało się zorganizować całkiem sympatyczną wycieczkę rowerową. Jako, że samochód wożę do mechanika, który jest 58km od mojego domu, to wymyśliłem, że odprowadzę samochód a wrócę rowerem. Google pokazywał, że powinno wyjść (trasą „pieszą”) ok. 47km – czyli jak dla mnie to całkiem ok. Tak też i zrobiłem. Pogoda nie była taka jak zapowiadali synoptycy dwa-trzy dni temu – dziś było pochmurnie i mocno zamglone niebo, czasami kropiło, a drogi leśne zabłocone dość dobrze :). Najlepsza część trasy to ta do Piaseczna – dojechałem leśnymi duktami, wzdłuż jakiegoś rezerwatu – cudna kraina leśna, choć tam najwięcej złapałem błota nawet na twarz ;)) Potem trasa prowadziła głownie przez miasto, więc zdecydowanie mniej ciekawie. A trzeba powiedzieć, że chciałem skorzystać z funkcji nawigacji Nokii, wyznaczając trasę turystyczną. Do Piaseczna była, ale potem to już bardziej przypominała trasę samochodową… a szkoda! (Google niestety pokazał tak samo) W tym tygodniu będę aktualizował ten soft do kolejnej wersji – zobaczymy wtedy co potrafi, może będzie lepszy ;)
Do domu dojechałem w ciągu niecałych3 godzin (2:47) robiąc 54km – końcówkę sobie sam już pokombinowałem, aby nie jechać przez Modlińską, gdzie o rowerzystach nikt nie pomyślał (wiadukt nad kanałkiem). Wydłużyło to troszkę trasę, ale zdecydowanie lepiej się jechało :))) (to dość długi fragment drogi należącej do PKP).
Poniżej prezentuję przebieg trasy:

14 listopada 2009

Relacja XXI Biegu Niepodległości

Już kilka ładnych dni minęło od biegu, na który ostatnio zapraszałem kibiców biegania. Czas więc przystąpić do relacji i oceny biegu, jako że dostaję już sygnały, że zaniedbuję bloga ;))) Tego dnia (11.11.2009) w zasadzie padało cały czas. Przeszła mi nawet przez myśl, aby odpuścić sobie bieganie w taką pogodę, tłumacząc sobie, że ryzyko przeziębienia i takie tam. „Zdrowy” rozsądek biegacza na szczęście zwyciężył i rano zwlokłem się z łóżka (ostatnio wyjątkowo długo pracuję, to też rano ciężko się wstaje). Po śniadaniu zdążyłem tylko małą rozgrzewkę zrobić, przygotować ciuchy pod paskudną pogodę i trzeba było wychodzić. W duchu byłem przekonany, że frekwencja raczej nie dopisze, że prawdziwych biegaczy jest dużo mniej, niż to normalnie wygląda, gdy dotarłem jednak na start byłem w szoku! Prawdziwych fanów jest więcej niż mogłem sobie wyobrazić! Na starcie stanęło przeszło 5261 biegaczy, rolkarzy, chodziarzy (w sensie Nordic Walking), wózkowców i innych. To bardzo dużo, zważywszy na pogodę. Na dwa dni jednak przed startem czytamy na stronach biegu, że miejsc już brak, że lista 7 tys. miejsc startowych została wypełniona – wiadomość niesamowita i budząca nadzieję. Pakiety jednak odebrało tylko 6241. Prawie cały tysiąc nie przyszedł więc aby pobiegać (być może właśnie ze względu na pogodę?). Liczby te ostatnie też dają myślenia… Ale dajmy na razie liczbom spokój. Porozmawiajmy o samym biegu. Bieg wypada porównać z zeszłorocznym – tak chyba będzie najsprawiedliwiej. I jest bardzo w tym roku dużo plusów. Na początek: trasa. Zmieniona kompletnie. Czy lepiej? Można dyskutować – mi się jednak podobało przede wszystkim z okazji biegania po centrum (bardzo to lubię ;) ) oraz tego, że start i meta były w tym samym miejscu – to jest wielka wygoda dla biegających – mogą po biegu od razu uciec do auta i zagrzać się :))) – zwłaszcza w taką pogodę. Fascynującym był fakt, że wbrew pogodzie było bardzo wielu kibiców. To było budujące i dopingujące. Inna sprawa, że z roku na rok tych prawdziwych kibiców przybywa – bardzo miłe uczucie biegać w takim akompaniamencie. Kultura biegu na bardzo wysokim poziomie. Miejscami było ciasno i nie sposób było kogoś nie dźgnąć łokciem – ale zawsze w takich sytuacjach szeroki uśmiech i słowa przeprosin łagodziły kompletnie te chwilowe niedogodności. Zupełnie przeciwieństwo zeszłorocznego biegu – to był wieeeelki plus – może dlatego, że blisko tysiąc biegających (z tych co odebrali pakiety) nie stawiło się na starcie? Troszkę niesprawiedliwie może oceniam nieobecnych, ale fakt faktem, że ten rok był pod znakiem wielkiej kultury biegania. Deszcz więc na szczęście nie popsuł atmosfery biegu. Wprawdzie już po pierwszym kilometrze zaczynało dobrze chlupać w butach a koszulka nabierała kilogramów z każdym kilometrem to biegło się fantastycznie. Należy jednak oddać ukłon moje koledze, który poprowadził mnie na dobry wynik (zważywszy na ilość moich kontuzji i biegania w ostatnich miesiącach). Przegonił mnie w bardzo dobrym tempie, tak, że już po 6-tym kilometrze miałem dosyć. Szczęśliwie zagadywał mnie, poganiał, podciągał i motywował. Jestem pewien, że bez jego towarzystwa i wsparcia nie zrobił bym tak dobrego czasu :). Zresztą jego towarzystwo i towarzyskość jako taka (zaczepiał biegających co chwilę :) ) sprawiała, że zdecydowanie sympatycznie robiło się w ten deszczowy dzień :))) A jaki wynik? No tak – już parę razy zadano mi to pytanie, więc czas w końcu to wyjawić ;) Czas, na jaki mnie pociągnął kolega to 53:30 (choć system twierdzi, że 53:43 – zupełnie nie wiem jak to policzył, bo z kolegą biegliśmy łeb w łeb, czyli czasy powinniśmy mieć identyczne). Nie jest to mój rekord, ale po ostatnich lżejszych bieganinach to jestem bardzo zadowolony z wyniku. Zresztą na drugi dzień odczułem ten wynik w lekkich zakwasach ;)) Ale warto było! ;) Czas ten dał mi 2794 pozycję w klasyfikacji ogólnej, 985 w grupie M30 oraz 2590 wśród mężczyzn. Biegających było (jak wcześniej już wspomniałem) 5261, z czego 4308 mężczyzn. W grupie M30 miałem 1594 rywali :) Bieg pokonałem więc na miarę amatora ;) Bardziej jednak fantastycznym ze statystyk jest to, że wśród biegających M70 i K70 wystartowało 19 osób (!!!) a w grupach M60 i K60 blisko 100! Fantastyczne! Chciałbym w tym wieku też mieć taką formę :))) No i teraz powinien przyjść czas na fotki. Niestety jeszcze nie miałem chwili, aby wyszukać swoje – będę wiec podrzucał na bloga systematycznie i informował o tych nowościach – czytelników proszę o cierpliwość – na pewno zdjęcia się pojawią :) Reasumując: fantastyczna impreza. I do tego wyszedłem cały i zdrowy z tego biegu (nawet bez kataru!) – więc wielki plus dla tej imprezy!

2 listopada 2009

Zaproszenie na XXI Bieg Niepodległości

Znowu mnie tu dawno nie było, tłumaczyć się jednak tym razem nie będę :))) Zamiast tego chciałem zaprosić wszystkich fanów biegania jak i sympatyków imprez masowych na kolejną edycję Biegu Niepodległości – będzie to XXI-sza edycja. W tym roku trasa została kompletnie zmieniona, oto mapa: tak dla kibiców, aby wiedzieli gdzie można się przyczaić z kibicowaniem :))). Start imprezy jest o godz. 12.00 sprzed Urzędu Patentowego w Alejach Niepodległości. Którego dnia? Oczywiście 11.11.2009 :)) – gorąco zapraszam! A do ponadto? Dzień wczorajszy zasługuje na uwagę – i to nie tylko ze względu na ponure (nie wiedzieć czemu?!) święto, ale z powodu mojej aktywności. Otóż przed południem zdecydowałem się trening biegacki – wyszło niecałe 7km. Lubię biegać za dnia – można podziwiać zmiany w przyrodzie, cieszyć się mnogością kolorów i zapachem gnijących liści… tak, zdecydowanie lubię jesień i to jak pięknie maluje świat – i do tego jest tak pięknie kapryśna :))) Wieczorem zdecydowałem się jeszcze na wypad rowery, choć temperatura była już lekko ujemna. Ostatecznie zmarłem trochę, ale było super. Wybrałem się z aparatem na cmentarz w Jabłonnej i tam popstrykałem chwilkę. Oto wyniki:
1 Listopada 2009
http://picasaweb.google.com/robsik/1Listopada2009# - nie wiele tego, ale to z powodu zimna ;)) Ciekawostką techniczną jeżdżenia w takich warunkach jaką jeszcze chciałbym się z Wami podzielić, to taki banał, jak rozszerzalność cieplna metalu. Otóż przy takiej temperaturze linki kurczą się delikatnie i wymagają dodatkowej regulacji, aby przerzutki chciały działać jak należy – choć z fizyki jest to dla mnie oczywiste, to jednak w praktyce byłem lekko zaskoczony :))) A na cmentarzu jak co roku – było przepięknie!

24 października 2009

deszczowo i jesiennie...

Tydzień znowu pracujący. Ale co zrobić – tak czasami bywa. To też w czwartek trening mi uciekł, ale biegałem dziś i we wtorek. We wtorek był o tyle sympatyczny, że w końcu biegałem w deszczu – już dawno nie miałem takiej okazji :))) Pozstali odpadli, ale nie przez deszcz. Może to i lepiej – bieganie w samotności, w strugach deszczu z TATU na uszach daje niepowtarzalną atmosferę i frajdę – warto było :)))
Dziś rano się podniosłem i poszedłem pobiegać za dnia. Wtedy mogę pobiegać w pobliskim parku/lasku nieopodal szkoły. Cudnie się tam biega – tam zawsze najlepiej widać jaka pora roku aktualnie panuje i jaka aura obowiązuje danego dnia. Dziś ponury jesienny poranek. Liczyłem trochę na deszcz, ale jak to bywa u mnie – nie padał ;))
Dziś do biegania na uszy wrzuciłem BBC Radio 1 (z pomocą iPhone) – całkiem ciekawe słucha się tego radia nawet podczas biegania. Faktem jednak jest, że jak się dobrze biega to i dobrze się słucha (prawie, bo np. Disco-Polo nie wchodzi w rachubę) wszystkiego. A dziś biegło się super. Trochę odczuwam słabszą kondycję, ale to mi akurat zupełnie nie przeszkadza ;)
I na koniec jeszcze informacja, która obiecałem Wam dostarczyć – chodzi o tego audiobook’a, o którym ostatnio wspominałem. Zakończyłem to słuchać i swoje zdanie nie tylko podtrzymuję ale cementuję! Zakończył się tak bez sensu, że poświęciłem blisko pół godziny, aby upewnić się, że nie jest to tylko fragment powieści, że pliki audio dobrze przekonwertowały się do iPhona itp. Słowem: DNO. Pewnie dlatego był za darmo ;)) Chociaż z drugiej strony taka reklama to antyreklama, bo kto będzie chciał kupić innego audiobook’a aby zaryzykować tę samą jakość treści? Ja na pewno nie ;)) Nie traćcie więc aż 4,5 godziny na tego audiobook’a. Dla zainteresowanych podaję tytuł powieści audio: Katedra w Barcelonie.

18 października 2009

Róża z kolcami

Dzisiejszy trenign można powiedzieć, że był usłany różami – tyle, że kłuły jak cholera! Zrobiłem wprawdzie 9km, ale te ostatnie 200-300 metrów zacząłem odczuwać już swoje kolano (w zasadzie pasmo). Przedtem jednak sprzęt odmówił mi wielokrotnie posłuszeństwa…
Pierwsze 3km zrobiłem z kolegą, który już dłuższej chwili nie biegał ze mną. Był jednak dzielny i przyzwoitym tempie pokonał dystans. Zegarek dystansu i czasu nie zmierzył – dobrze, że biegłem trasą, zmierzoną już dawno temu przeze mnie. Nie wiem jak się to stało – musiałem coś poknocić przy uruchamianiu. Na kolejnych kilometrach uruchomiłem słuchawki bluetooth, aby słuchać dalej audiobook’a, które ostatnio nabyłem. A tym audiobooku to może za chwilę. Niestety już po 1,5km słuchawki rozłączyły się od iPhona i nie chciały już zadziałać. Zatrzymałem się, aby ponownie je uruchomić, ale działały najwyżej kolejne 150m. Schowałem je do kieszeni. Drogi jednak zostało mi jeszcze trochę więc po chwili znowu podjąłem decyzję o ponownym sparowaniu urządzeń. To pomogło też tylko na chwilę – tym razem wprawdzie ok. 500m, ale nadal coś było nie tak. Być może pot, który z reguły leje się ze mnie stróżkami zalał słuchawki i odmówiły posłuszeństwa? Tego nie wiem. Podłączę je jutro i sprawdzimy, czy to miało jakieś znaczenie…
Audiobook? W zasadzie dostałem go w ramach jakiejś hiper-promocji. Trwa 4:30 a ja wysłuchałem 3:30 – a ja cały czas jestem niezadowolony. Akcja jest (póki co) mało przejrzysta, brak wyraźnego celu książki, bezdusznie autor zapomina o swoich postaciach, zwłaszcza tych skrzywdzonych i brak jakby czegoś żywego w tej książce. To taka pobieżna ocena – jeszcze przed zakończeniem. Nie lubię gdy nie wiedzę celu i przeznaczenia, więc na pewno dosłucham do końca, aby przekonać się o co tu chodziło. Jeśli puenta będzie warta wzmianki, wtedy na pewno jeszcze wrócę do tematu i wyrażę swoją (być może zmienioną) opinię :)

week-resume...

A mnie znowu czas pochłoną, jak jakiś potwór. Ale tak to jest, gdy jeszcze wypada jakiś wyjazd służbowy – jest później nieco do nadrobienia… Mimo to udało się zrobić jeden trening biegacki i jeden rowerowy. Dziś jeszcze popracuję przynajmniej nad bieganiem a jak starczy czasu to może jeszcze skoczę na rower…. Wczoraj wyskoczyłem na rower – tak nieco na szalono, bo było w miarę świeżo po deszczu i choć ulicy przyschły to w lesie było nadal błotniście. A wybrałem się do lasów legionowskich – niesamowicie się tam jeździ a teren pozwala na silny trening ;)) Zabłociłem się więc ponownie, choć już tak mocno jak na ostatnim maratonie. Zrobiłem 28km i już po ciemku wróciłem do domku. Najfajniejsze jest to, że rower zdecydowanie kojąco wpływa na moje biodra :))) Dziś jednak koniecznie bieganie…

16 października 2009

Zmiany...

Ile jeszcze można zmienić w nas samych? Nie da się? A może jednak?! Oto jedna z inicjatyw, która pokazuje jak wiele jest w nas mocy do zmian, na które czekamy biernie niemal przez cale życie:

11 października 2009

Wyniki maratonu MTB

No to są już wyniki! A to oznacza, że czas się pochwalić ;)) Aktualnie są tzw. wyniki wstępne – oficjalne jeszcze się pojawią i na pewno wtedy napiszę coś więcej: Dystans Mega, kategoria wiekowa M3: 74/93 Dystans Mega, klasyfikacja ogólna: 216/266 Czas osiągnięty: 3 godziny 20 minut (najlepszy: 2:07 (!), najgorszy: 4:40) – średnia: 18 km/h (wow!) Znalazłem także kilka fotek i z tego maratonu i z poprzedniego. Zapraszam więc do galerii – na pewno jeszcze będzie przybywać tych fotek ;) (http://picasaweb.google.com/robsik/JabOnnaMTB# oraz http://picasaweb.google.com/robsik/OmiankiMTB#).

Łomianki MTB!

Co za wyścig! Wprawdzie nikt z namawianych przeze mnie znajomych nie zdecydował się, ale co tam! I tak było ekstra :))) Co by jednak przynajmniej jeden przypadek usprawiedliwić, to muszę powiedzieć, że świadek zeznał, że jest chory (głos w słuchawce rzeczywiście brzmiał inaczej niż zwykle :)) ). Rower zacząłem przygotowywać jeszcze wczoraj – popracowałem przede wszystkim nad odchudzeniem go jeszcze tak z 1-1,5kg (tym razem już nie wrzucałem na wagę). Część z tych odchudzonych jednak rzeczy powędrowały do plecaka, który tym razem postanowiłem zabrać – było więc trochę oszukiwanie samego siebie, ale za to rower był lżejszy (co na podjazdach było dość ważne). Maraton MTB tym razem odbył się w przepięknej okolicy, gdzie wybiegałem swego czasu kilka dwudziestek – Puszcza Kampinowska. Jedynie pogoda raczej nie dopisała. Przez niemal cały tydzień, włącznie z sobotą pogoda była cudna, wręcz momentami można było mówić o upale, a dziś paskudnie! Deszcz siąpił niemal przez cały maraton, pochmurno i dość chłodno – pierwsze kilometry wręcz żałowałem, że nie wziąłem długich nakryć nóg! Ogólnie jednak nie narzekam – w końcu udało mi się kompletnie przemoknąć, tak jak marzyłem już od dłuższego czasu :))) Przed startem poznałem całkiem miłego faceta, który podarował mi krawatki – koniecznie chciałem przekonfigurować układ swojego roweru i do tego potrzebowałem krawatek, aby przypiąć numer startowy w nowym miejscu. Okazało się, że rok temu miał podobnie jak ja – zaliczył dwa ostatnie starty i wciągnęło go kompletnie :))) Coś czuję, że ze mną tez tak może być – nawet jadąc samemu impreza jest wyśmienita! :) Zwrócił mi facet uwagę, że przednia opona (jeszcze oryginalna) nie jest najlepsza na taką błotnistą pogodę, bo te opony strasznie grzęzną w błocie. W tym roku miał już ponad 20 startów, więc na pewno wiedział co mówił, ja jednak chciałem wierzyć, że tym razem nie będzie miał racji… niestety myliłem się! ;)) Tym razem na maraton włożyłem czerwoną kurteczkę – to takie postanowienie z poprzedniego, gdy nie mogłem znaleźć siebie na fotkach :))) Na starcie byłem punktualnie: o 10:30 – niestety jak zwykle (czego nie lubię w tej imprezie) start nastąpił o 11:10!!! Ponad pół godziny stania i czekania. Nie ma za bardzo gdzie usiąść, rozgrzewka idzie w diabły – momentalnie człowiek się wyziębił, i do tego deszcz. Wprawdzie deszcz padał jakieś 20 minut, ale wystarczyło, aby już dobrze częściowo nasiąknąć. Ale to nie było jedyna niespodzianka tego startu. Zapisując się na maraton, regulamin tej imprezy mówił o 50 km. Teraz miał już 60 km!!! Niezła zmiana co? Gdybym o tym wiedzieł jakieś dwa dni wcześniej sam nie wiem czy być się wtedy zdecydował – to był, można powiedzieć, mój debiut na takim dystansie i do tego miałem się ścigać! Dla mnie to był szok, który mnie trochę wyprowadził z równowagi spokoju – nie wiedziałem jak rozplanować siły, kiedy odpocząć troszkę, kiedy przydusić i czy w ogóle po 50 km nie będzie tak, że położę się i będę czekał na zgon! Bałem się też trochę o to swoje biodro, co zrobię jak się odezwie – maraton tyle kosztował, że szkoda tak sobie go odpuścić (a swoją drogą niezły motywator, co? :))) ). Postanowiłem jednak nie zastanawiać się nad tym zbyt długo, bo odpowiedzi na większość tych pytań po prostu nie znałem. Nastawiłem się na pokonanie trasy – to był pierwszy priorytet. W końcu to było 60km!!! Ruszyliśmy! To był tak wyczekany moment, że czułem już niemal spełniony! Tak jakbym był po wyścigu :))) Może dlatego przez pierwsze kilometry drałowałem całkiem mocno (ze średnią na poziomie 26 km/h!). Wyprzedzałem dużo i różniście. Zaczynałem sobie zadawać w końcu pytanie: „co ja robię? Przecież jak tak dalej pójdzie, to nie zrobię nawet 20km!”. I tak po ok. 4-5km zwolniłem nieco i rozpocząłem swoją jazdę. Cały czas jednak nadal była agresywna. Starałem się jechać powyżej 21 km/h i stale kogoś wyprzedzałem. Przez piaski przejeżdżałem z takim impetem, że czułem jego drobinki atakujące mój kask z tyłu głowy, a podjazdy pod górki wyduszałem z siebie maksimum sił! To źle wróżyło, ale mój szósty zmysł miał to głęboko gdzieś i cały czas podpowiadał mi, że mam dawać z siebie wszystko! Biodro odezwało się gdzieś w okolicy 10 km. Normalnie odpuściłbym i pojechał delikatniej, dziś jednak moje wewnętrzne zmysły wyły jak oszalałe: goń, goń, goń!!! Byłem przerażony, że jak dalej pójdzie, to nie będę mógł ruszać nogą i trzeba będzie mnie odtransportować na metę – ale się tak nie stało! Machnąłem ręką na biodro i zupełnie się nim nie przejmowałem – dopóki się nie blokuje i pozwala pedałować to ciągniemy na maksa! Pędziłem nadal na złamanie karku – zwłaszcza ze zboczy, po których większość sprowadzała rowery – dla mnie to było cackanie się ze sobą i rowerem, dla mnie priorytetem było zjechać z każdej górki – nawet tej niebezpiecznej (nie wiem co szatan dziś mnie prowadził!). Na tym maratonie parę razy trafiłem na sytuację, którą opisywali ludziska po zeszłotygodniowym: jadę, jadę a nagle gość hamulce jak hebel i stoi! Raz zdołałem wyhamować i powinien się cieszyć, że stuknąłem w niego (w sumie nie wiem kto by bardziej ucierpiał). Drugi raz był nieco lepszy, bo zdążyłem się zatrzymać, ale niestety na środku ścieżki! Trudno jednak wymagać, aby każdy miał myśleć wzorowo – dobrze, że nic się stało. Na 20-tym kilometrze był pierwszy bufet. Mając do zrobienia 60km, stwierdziłem, że tym razem nie będę ignorował bufetów – zatrzymałem się więc, napiłem Isostar’u i zjadłem jakieś dwa kawałki ciasta – całkiem dobrego! Ponieważ zatrzymałem się na czas jedzenia, mogłem poobserwować jak ludzie głupieją przy bufecie: momentalnie zator! Co niektórzy to nawet na środku ścieżki się zatrzymywali i tak stali patrząc na bufet, jakby czekali, że ktoś im przyniesie coś do picia lub jedzenia – a za nim? Oczywiście potężny korek i ludzie trenujący awaryjne hamowanie! Podobnie było z włączaniem się do ruchu – to samo! Wyjeżdżali prosto pod koła rozpędzonych innych zawodników! Szczęśliwie byli chyba doświadczeni, bo bez trudu wyhamowali – chyba wiedzą co się dzieje przy takich bufetach ;))) Ruszyłem dalej. Zaczynałem także czuć ramiona, a w zasadzie te mięśnie barków – zawsze mi to wysiada, przy dłuższej jeździe na rowerze – tym razem trochę jednak za wcześnie. Z drugiej strony trudno było się dziwić – droga była piękna po Kampinosie, ale dość trudna – korzeni było zdecydowanie więcej niż w lasach legionowskich, po których jeździłem tydzień temu. Podjazdów też nie było jakoś drastycznie mniej. Organizator określił trudność trasy jako 2/6 – zdecydowanie dałbym 4/6, zwłaszcza, że deszcz skutecznie utrudnij niektóre przejazdy… Na 33-km’trze (jaki ciekawy zapis ;) ) zaczęło się bagno. Jak wiadomo chodzenie po bagnach wciąga. Z jazdą jest nieco inaczej: wysysa resztki Twoich sił! I tu niestety okazało się, że ta moja przednia opona faktycznie grzęźnie w błocie. Straciłem więc tu bardzo dużo sił, choć z tego co obserwowałem innych to podobnie przeżyli te bagna. Jeden z uczestników, za którym już dłuższy czas jechałem, zatrzymał się i puścił mnie rzucając retoryczne pytanie „kiedy skończą się te bagna?! Orzekłem równie filozoficznie: nawet bagna nie są wieczne! Tak potrzebowaliśmy chwili rozluźnienia i humoru – ten odcinek, który trwał prawie 3km dał się w wszystkim w kość. W jednym miejscu nawet dość mocno zaliczyłem drzewo lewym rogiem – w końcu się przydały :))) Róg przyjął tę energię, przekręcił się trochę i mogłem jechać dalej :)). Bagna pożegnałem z radością. Na początku myślałem, że jak już je minę, to ruszę z kopyta – ale nikt nie ruszył z kopyta – każdy był na tyle wykończony, że pozycje między zawodnikami w zasadzie się nie zmieniły. Ja zacząłem znowu marzyć o bufecie – brakowało jednak jeszcze kilka dobrych kilometrów. Zacząłem więc podpijać wodę z mojego kamelka – to przyniosło trochę ulgi, ale sił nie wróciło ;))) Na drugim bufecie odpocząłem trochę i w zasadzie nie dlatego, że się tam zatrzymałem, ale dlatego, że przez ponad kilometr droga była znowu asfaltowa i można było pojechać trochę bez trzymania kierownicy i dać wypocząć ramionom. Czas ten jednak spożytkowałem przede wszystkim, aby pochłonąć kolejne dwa kawałki ciasta – tego mi trzeba było! :) Już po zjedzeniu ostatniego kęsa wiedziałem, że powinienem wziąć 3 kawałki ;)) Ale wracać nie zamierzałem… Przy czterdziestym-piątym kilometrze (tak może lepiej się czyta? :)) ) zacząłem się już martwić o siebie. To był dystans, który nie był dla mnie już nowością, ale przede mną było jeszcze wiele do zrobienia. Próbowałem zajrzeć do swoich akumulatorów i spróbować oszacować, czy nie czas na wyciszenie tego szaleńczego „biegu”, czy nie czas na oszczędzanie sił – ale w takim deszczu nawet drogi nie widziałem przez te zamoczone okulary, łapiąc co chwilę jakieś gałęzie a to w usta, a to dostając baty po uszach, a co dopiero dojrzeć coś tak trudnego jak swoje zasoby sił? Trochę się bałem tego finiszu, bo najbardziej nie lubię, gdy na finisz wjeżdżam (tudzież wbiegam) jak zdjęty z krzyża. Mój nieopanowany wewnętrzny głos jednak nadal krzyczał: walcz, walcz, jedź, nie ociągaj się! To szaleństwo, pomyślałem sobie, ale co robić? Może tym razem ma rację? Przy 50-tym kilometrze (a może tak lepiej? ;)) ) obudziły się we mnie zupełnie nowe pokłady sił. Czułem się trochę jak zombie, który zabiera energię, każdemu kogo wyprzedzi – i tak było, im więcej zawodników zostawiałem za sobą tym lepiej mi się jechało i tym więcej sił we mnie się budziło. Ciekawe czy oni faktycznie tracili te siły, gdy ich wyprzedzałem? ;)) Coraz mniej przeszkadzało mi, że jestem kompletnie przemoczony, ramiona dawały mi się już dobrze we znaki, ale dzięki temu zapomniałem na dobre o biodrze. Może faktycznie jest coś w metodzie leczenia naszych dziadków, którą stosowaliśmy w szkole podstawowej: - głowa mnie boli… - to się odwróć; i kopało się gościa z całej siły w tyłek – najlepiej z czuba! Momentalnie mu przechodził ból głowy :)))) Na tych ostatnich kilku kilometrach byłem już kompletnie jakby bez władzy nad swoim ciałem. Ramiona mnie bolały tak, że aż momentami mimowolnie wykrzywiałem twarz, a moje nogi jak wariaty! Kręciły bez opamiętania i wyprzedzałem coraz więcej, i więcej! Sam nie wierzyłem w to co widzę! Przez chwilę nawet zastanawiałem się, czy to nie jest jakiś sen! No tak, ale w śnie aż tak mocno nie czuje się bólu… Ten ok. 15-kilometrowy finisz był wręcz nierzeczywisty! Ale jednocześnie był inspiracją do wynajdywania nowych, nieznanych wręcz pokładów sił. Strasznie mi się to podobało! Zresztą, komu by się to nie podobało? :))) Ostatnie 2-3 kilometry zrobiłem w zawrotnym tempie, zwłaszcza jeśli przypomnimy, że do tej pory zrobiło się grubo ponad 55km! Ależ radocha! Przypomniał mi się jeszcze jeden miły moment z maratonu. Jak już wyjeżdżaliśmy z bagien, trzeba było przejechać, po dość trudnym mostku (z kołków, wyślizganych na tym deszczu). Tam stał fotograf, a w zasadzie pani fotograf z asystentem (pewnie bodyguard, bo to środek lasu ;) ). Krzyknęła do mnie, gdy wjeżdżałem na mostek: „słońce świeci, deszcz nie pada i jest lekko!” Tak mnie rozbawiła, że roześmiałem się na całego, chociaż miałem raczej ochotę przekląć to bagno, które zostawiałem za sobą – ciekawe czy odnajdę tę fotkę? :))) Przemiły akcent tej imprezy! Z tego mojego finiszu, nie pamiętam nawet swojego czasu – wpadłem na metę w takim tempie, że nawet nie byłem pewien, czy był tam zegar (a na pewno był – zawsze jest). Ale olałem temat – ostatnio wysłali mi SMS’a z wynikami, to i teraz dostanę. Poszedłem więc napić się bardzo sportowego napoju, czyli Red-Bull – jak zwykle za darmo – za darmo chyba nie szkodzi, co? ;))) Wsunąłem jeszcze dodatkowe dwa kawałki ciasta i popiłem jeszcze jednym red-bullem – jak szaleć to na całego ;))) – i ruszyłem do auta. Byłem kompletnie przemoczony – od środka (od potu) i od zewnątrz – od deszczu. Trzeba było więc szybko dostać się do auta, odpalić nagrzewanie i zdjąć przynajmniej część tych mokrych ciuchów. Rower przypominał pogorzelisko. Gdybym go położył obok kałuży, to pewnie nawet by za bardzo nie było widać – pięknie obłocony! Mi tez zresztą niczego nie brakowało :))) Tyle błota co strzepałem z siebie to było coś! :))) Zrobiłem kilka fotek roweru, zapakowałem go na samochód i szybko wskoczyłem do już ciepłego auta – tego mi trzeba było :))) W domu szybki obiadek, dłuuuuuga, gorąca kąpiel (ze słuchawkami na uszach a w nich Maria Mena!), witaminki do picia i … do pisania relacji ;)) Bilans strat? No cóż – biodro ma się super (w ogóle nie boli!), ale za to barki bolą jak cholera. Zdecydowałem się nawet na jakieś smarowidło przeciwbólowe (coś reklamowanego na nutę: „Basia! – Nie Basia tylko… „ :) A sprzęt? Jest tak brudny, że nawet nie sprawdzałem czy ma się dobrze ;))) Niestety zdjęć jeszcze nie ma, wyników jeszcze nie ma – będę więc w następnych postach informował o tym jak sędziowie ocenili moje wariackie jeżdżenie :)))

9 października 2009

Keeping training

Tydzień mocno pracujący – treningów jednak nie odpuszczam. Wynik jest taki, że chodzę śnięty i zarośnięty jak jakieś zwierzę. Wtorek udało się pobiegać (ponad 6km) wczoraj też pobiegałem (ponad 6km) i jeszcze wsiadłem na rower na 14km. Najlepszym pomysłem to to nie było, bo dziś z rana mnie bolała ta przeklęta noga. W trakcie dnia się rozruszała, ale wynika z tego, że jeszcze się pobujam z tą moją przypadłością. Na niedzielny maraton MTB już zapisany i opłacony. Namawiałem także troje znajomych, ale na razie efekt mizerny. Tłumaczę sobie, że na trasie i tak pewnie jechalibyśmy oddzielnie, ale mimo to miło jest mieć do kogo gębę otworzyć przed startem. Ale nie zamierzam się skarżyć – w Jabłonnej w końcu też było ciekawe :)))

4 października 2009

MTB Jabłonna

No i znowu cały dzień minął. Był jednak solidnie przepracowany – czyli mam co pisać ;) Otóż udało się zrobić dwa treningi biegackie po niecałe 6km – co może nie jest dla mnie wielkim wynikiem, ale za to kompletnie bez kontuzji ani bólów około-tontuzyjnych. Chciałoby się więcej tych kilometrów, ale wolę dmuchać na zimne. Dziś natomiast zaliczyłem maraton MTB na dystansie 45km. W zasadzie to dystansu nie jestem pewien, bo GPS rzeczywiście pokazał 45km, ale licznik rowerowy 43km. Regulamin z mapą mówił o 45km, a w wynikach znalazłem zapis, że 43 km :))) Po raz pierwszy wziąłem udział w imprezie zupełnie samotnie. Ani jednego kolegi, ani jednej koleżanki. Moja motywacja jednak była bardzo duża, więc nic nie przeszkodziło mi w realizacji moich planów. Wprawdzie w planach było także, że syn pojedzie ze mną na ten maraton, ale ostatecznie pogoda nie była najlepsza i został w domu. Jak dla mnie pogoda była extra! Około 11-13 stopni, wiatr raczej ciepły, choć na otwartych przestrzeniach skutecznie obniżał szybkość jazdy i do tego czasami kapało. Jak zwykle jako taki deszcze mnie ominął, ale może to nawet lepiej. Rowerzystów było ponad 1200 (tych sklasyfikowanych!) – tak ogromnej imprezy rowerowej jeszcze w życiu nie widziałem – potężna masówka a przy tym naprawdę świetnie zorganizowana. To do czego mógłbym się przyczepić, to dość drogie wpisowe, za które w zasadzie nic się nie dostaje (poza kilkoma punktami żywienia, gdzie i tak nie ma czasu na obżeranie się, czy opijanie – w końcu taka jazda trwa stosunkowo nie długo… Ponieważ to był mój pierwszy start w MazoviaMTB to zostałem zaklasyfikowany do ostatniego sektora startowego. Mi to odpowiadało, bo w końcu i tak żaden ze mnie kolarz – raczej turysta rowerzysta. Dzięki temu (lub przez to) start zajął mi ponad 10 minut(!). Ale trudno się dziwić, przy takiej ilości rowerzystów. Podobało mi się to jednak, bo polegało to na puszczaniu grupy rowerzystów i jakaś minuta przerwy – dzięki temu na starcie nie było tak strasznie ciasno. Pierwsze kilometry nie były łatwe. Wyprzedziłem raz jednego faceta, ale szybko to sobie odbił (ach ta męska duma ;) ). Potem udało mi się wyprzedzić kilka dziewczyn. Stwierdziłem, że przy mojej „sportowej” jeździe to mogę chyba liczyć tylko na wyprzedzanie dziewczyn. Pogodziłem się z tym szybciutko i od razu jazda stała się przyjemniejsza – w końcu nie jechałem po nagrodę, a poza tym cały czas musiałem uważać na swoje (przeklęte) pasmo piszczelowo-biodrowe. Trasa obejmowała tereny, które poprzedniego roku dość dokładnie spenetrowałem rowerem. Przepiękne i jednocześnie dość trudne – wiele wydm, piasków, korzeni i przeoranych przez dziki ścieżek. Parę razy byłem przekonany, że rower za chwilę się rozsypie – szczęśliwie nic takiego nie nastąpiło :))). Lasy cały czas tętnią letnim duchem - fakt, że nie wszędzie, ale tu nadal czuć późne lato. Kwitnie jeszcze wiele kwiatów, całkiem zielono i ten wspaniały zapach lasu! Super trasa! Ten maraton MTB był moim drugim w życiu – w zeszłym roku próbowałem swoich sił przy okazji imprezy organizowanej koło Żyrardowa – zresztą przez grupę ŻTC. Impreza raczej nie przypadła mi do gustu. Był tam podobny dystans, ale w formie 3 okrążeń – dziś wiem, że to bez sensu – wolę trasę, na której nie kręcisz się jak na stadionie – przecież ciekawe okrążenie jest tylko to pierwsze, a potem tylko nudy. Tu trasa nie nudziła ani przez chwilę. Zresztą średnia z jazd obu maratonów dużo mówi o trudności przejazdu: pod Żyrardowem średnia przejazdu była blisko 22km/h, tu zaś niecałe 19km/h! Trudność trasy pozwała wielokrotnie schodzić z roweru, by wspiąć się na bardzo trudne podjazdy, często piaszczyste – podobało mi się to, bo mogłem poruszać nogami inaczej niż tylko pedałowanie. A aby nogi mogły dobrze popracować, to większość podjazdów podbiegałem z rowerem, co jak się okazało, było dość rzadkie (na tyle co widziałem :) ). Bałem się, że dopadnie mnie coś w rodzaju zmęczenia lub bólu mojego biodra. W zasadzie byłem przygotowany na to, że w którymś momencie przejdę do jazdy turystycznej. Szczęśliwie nic takiego się nie zdarzyło. Co więcej! Od połowy trasy zacząłem zdecydowanie szybciej jechać. Zacząłem dużo osób wyprzedzać i nakręcałem się coraz mocniej! Końcówkę po wale wiślanym jechałem tak mocno, że wyprzedzałem nawet po tych wertepach, gdzie groziło to kompletnym rozsypaniem roweru! Czułem jednak, że jak nie wyprzedzę, to będę żałować i nie będę spełniony ;)) Ostatecznie osiągnąłem czas 2 godziny 17 minut. Jak dla mnie to super – jestem zadowolony. Nie byłem tez ostatni, więc powiem więcej szczegółów ;)) Oto wyniki na kilka sposób: Byłem 72 na 117 w klasyfikacji sektorowej (analizując tylko ludzi z mojego sektora) Byłem 659 na 715 w klasyfikacji ogólnej mężczyzn Byłem 241 na 257 w moje grupie wiekowej (M3) System ocenił jakość mojego startu na blisko 64% (cokolwiek to oznacza ;)) ) Zdobytych punktów: 319 – czyli zaklasyfikowałem się do wyższego sektora :))) Dużo lepiej wyglądają jednak wyniki klasyfikacji generalnej :))) Pozycja klasyfikacji generalnej Open: 2449/2883 Pozycja klasyfikacji generalnej M3: 865/997 Pozycja klasyfikacji generalnej Mega Open (dla dystansów Mega): 2180/2625 Pozycja klasyfikacji generalnej Mega M3: 770/907 (to już coś ;))) ) W tym sezonie jest jeszcze jeden maraton – w Łomiankach – też cudne lasy i okolice. Tym razem na dystansie 50km – spróbuję tam również pojechać ;))) No i na koniec mapa trasy, jaką przejechałem:

27 września 2009

Poranne słoneczne bieganie

Nie ma to jak intensywne dni, które nie są związane z pracą :))) Taki był wczorajszy dzień i końcówka piątku. W zasadzie w piątek nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło – jedynie tyle, że udało mi się znowu wyjechać w nocy rowerkiem na przejażdżkę treningową. Pojechałem sprawdzić, czy w Legionowie są kasztany – rok temu przywiozłem stamtąd chyba z 5 kilo kasztanów i nadal wydawało mi się, że nie zebrałem ani jednego – tysiące! :) Tego roku jednak nie było już tak fajnie – wszystko dlatego, że większość kasztanów nadal na drzewie. Wycieczka z dziećmi do Legionowa więc wypadła z grafiku a ja zrobiłem ok. 17km. Sobota? Naprawiłem m.in. motoszybowiec – po ostatnim „krecie” wymagał drobnych napraw. Rozładowałem przy okazji baterię i doregulowałem mechanizmy. Zaliczyłem także wycieczkę rowerową z dziećmi po kasztany – wybraliśmy Jabłonną zamiast Legionowa – i udało się! Przywieźliśmy jakieś 4kg a w domu nie było nas chyba ze 3 godziny! Obiad zjadły w jedną chwilę ;))) Wyszło ok. 13km. Wieczorem miałem jeszcze pobiegać, ale zasnąłem w oczekiwaniu na łazienkę – dzięki temu zaliczyłem ponad 10 godzin snu – to się nazywa nadrabianie zaległości :))) Dzięki temu wstałem także pierwszy. Stwierdziłem, że czas ten trzeba dobrze wykorzystać. Zabrałem się więc za rozgrzewkę, rozciąganie a potem w ciuszki i pobiegać. Dziś wyszło 4,7km. Lekko już odczuwałem mięśnie gdzieś przy pośladku, ale kolano nie bolało. Zakończyłem więc na wszelki wypadek trening i bezkontuzyjnie poćwiczyłem jeszcze przed zejściem do domu, aby wzmocnić nieco te biedne mięśnie pośladkowe. Czy wspominałem, że dziś jest piękny dzień? :)))

25 września 2009

Zaległości fotograficzne

Nie ma to jak nadrabiać zaległości :))) Postanowiłem tym razem jednak nadrobić zaległości fotograficzne. Może nie tak, że wyskoczę teraz w plener i będę fotografował jak wariat – w tej kwestii w zasadzie nigdy nie próżnuję :))). Otóż chciałbym pokazać już gotowe albumy, które w międzyczasie przygotowałem, a których jeszcze nie prezentowałem. Wszystkie są już dziełem sławetnego iPhone’a (Nokia zarezerwowana będzie na dłuższe wyprawy ;)). Pierwszy z albumów, to widok z wieżowca przy ulicy Świętokrzyskiej:
Warszawa z wieżowca (iPhone)
Drugi to fotki z cyklu złomowisko/muzem – świeża dostawa sprzętu, który na pewno jeździ na wystawy (jeden z nich miał nawet rejestrację zółtą!):
Dostawa towaru na złomowisku/muzeum
Trzeci to moje wariacje na temat Przemyśla – nigdy nie pomyślałbym, że to takie piękne miasto!
Przemyśl
Czwarty to już efekt przygodnie napotkanych wspaniałych okazów owadów:
Owady
Miłego oglądania – każdy komentarz mile widziany, oczywiście :)))

24 września 2009

Pierwsze kilometry po przerwie

Tak, tak – teraz czas na nadrabianie zaległości, których dokonałem na moim blogu. Inna sprawa, że jest kolejny powód aby dokonać kolejnego wpisu. Otóż po baaaardzo długim i męczącym dniu, udało mi się jeszcze wieczorem (dość późnym jak zwykle) zapodać sobie trochę ćwiczeń, które mają najpierw rozciągnąć a potem lekko wzmocnić pasmo piszczelowo-biodrowe (lub odwrotnie: biodrowo-piszczelowe ;) ). Po rozgrzewce (ok. 30-40 minut) zaś ruszyłem na bieganie. Dziś udało się z dziewczynami, więc miałem gwarancję, że nie będę biegł za szybko. Planowałem także pilnować się, aby nie wydłużać niepotrzebnie kroku (to też ma znaczenie podczas tej kontuzji). Zrobiliśmy prawie 4,5km – ból się nie pojawił – to już był dobry znak. Kusiło mnie wprawdzie aby pobiec do granicy bólu, ale uznałem, że to słaby pomysł i nie ma co tak kusić losu. I tak długo nie biegałem, więc trzeba na początek w ogóle wrócić do ruszania się i takie dystanse do 5km powinny mi wystarczyć na 2-3 tygodnie – tak aby nie przedobrzyć za szybko…

Powrót marnotrawnego...

Długo mnie tu nie było, prawda? Wstyd się przyznać i tłumaczenie zasadniczo nie wchodzi w rachubę. Z drugiej jednak strony kilka słów wyjaśnienia należy wszystkim moim czytelnikom. Otóż można to określić jednym zdaniem: kompletny spadek formy psychicznej z powodu kolejnej kontuzji. Szczęśliwie pojawiło się nowe źródło inspiracji i energii i powoli wstaję na nogi. A co się działo do tej pory? Znowu pasmo piszczelowo-biodrowe. Oznaczało to dla mnie znowu niezrealizowany półmaraton i niestety spadek formy psychicznej. Przez wakacje straciłem 4 kilogramy, ale w żaden sposób nie pomogło to mojemu bieganiu. Może plan, który podejmuję nie jest najlepszy? W każdym bądź razie znowu jestem w punkcie wyjścia – muszę znowu przemęczyć się przez tę kontuzję i wrócić do treningów w niedalekiej przyszłości. Przez ten czas w zasadzie zupełnie nie biegałem, a rowerem zrobiłem w sumie może z 15km. Czas leniuchowania…
Wczoraj odebrałem rower z serwisu – zwykły przegląd + centrowanie tylnego koła. Okazało się, że opona tylnia się skończyła w miejscach stuku z obręczą – wymienili. Wytrzymała ciut powyżej 2,2 tys. km – jak na moje oko, to jakoś mało. Ale nie ma tego złego - dostałem bardziej uniwersalną oponę (poprzednią miałem mocno trailową), więc powinno się nieco lżej jeździć :) Rower odebrałem w samo południe – słoneczne i bezwietrzne, napełniony pozytywną energią poleciałem do serwisu pieszo, aby móc wrócić rowerem. Opłaciło się! To jest uczucie za którym już się dobrze stęskniłem! To też od razu powstała w mojej głowie myśl, że jeszcze tego wieczora muszę pojeździć. Plan jednak został zniweczony przez zmęczenie po 3-godzinnym spotkaniu w języku angielskim – odpuściłem sobie.
Dziś jednak nie było przeproś. Zmęczenie wprawdzie próbowało mnie powalić z nóg i już przysypiałem w opakowaniu, ale dźwignąłem się i ruszyłem na przejażdżkę. Tym razem zabrałem ze sobą iPhona, który pełnił dziś dwie funkcje: szafa grająca (ze słuchawkami bluetooth stereo) oraz zapis ścieżki GPS. Trzeba przyznać, że słuchawki bluetooth są całkiem wygodne na takie rowerowanie – po dłuższym czasie jednak uczy mi zwiędły. Może jeszcze te moje biedne uszy się przyzwyczają? Zobaczymy.
Już na trzecim kilometrze capnęli mnie policjanty. Chyba chcieli mnie przydybać za przejechanie na czerwonym świetle – pech chciał, że dokładnie spojrzałem na jakim świetle wjeżdżam, więc zasadniczo nie wiele mogli zrobić. Byli jednak przy tym sympatyczni i podjęli decyzję, że jednak mnie spiszą wraz z numerami roweru – tak na wszelki wypadek (w końcu nie wielu rowerzystów jeździ grubo po 22:00 :)) ). Pośmieliśmy się więc trochę i ruszyłem dalej. A dalej już nic się nie działo. Oświetlenie mam na tyle denerwujące kierowców, że dziś po przejechaniu prawie 22km żaden nie miał wątpliwości, że zbliża się do rowerzysty :)) – inwestycja warta była zachodu :)))
Niestety końcówka rowerowania znowu odczuwałem swoje dolegliwości przybiodrowe. Niby nic wielkiego, ale widać, że na razie ta granica odczuwania bólu została obniżona do ok. 20km Na wszelki wypadek już odpuściłem sobie dziś bieganie – lepiej nie przeginać… Satysfakcja jednak znowu wróciła i jest ze mną – mogę troszkę powalczyć z treningami i ruszać się – czyż to nie piękne? :)))

15 sierpnia 2009

Aktywny tydzień

Łuch! Ależ sportowy tydzień. Ale urlop jako tako się nie udał (bez wyjazdu w dalsze strony) więc przynajmniej aktywnie spędziłem ten czas. Kalendarz wygląda wręcz wspaniale. Wprawdzie środa i czwartek były bez basenu, to jednak łatwo nie było: czwartek dość szybki bieg na ok. 7km, piątek basen (ponad 1.8km!) a dziś bieg na dystansie niecałe 7km a wieczorem basen: 1km. Tym razem jednak w sumie było 300m kraulem (na przemian z żabką) i ćwiczenia z nurkowania – udało mi się przepłynąć więcej niż pół basenu (i to tak o 2-3m!). Próbowałem także poćwiczyć fikołki w wodzie, ale tu technika cały czas mnie zawodzi i napiłem się tylko nosem masę wody :))).
A pisząc tę króciutką relację trzeba dodać, że jestem zmęczony tak, że nawet ręce mnie zawodzą.
Ale wypocząłem na wsi – byłem dziś na imieninach u babci. Tam rozłożyłem sobie kocyk i poleniuchowałem na słoneczku – chyba trochę znowu się opaliłem. iPod znowu przydał się jako taki wypełniacz czasu – całkiem zmyślne to urządzenie! Zwłaszcza listy Genius – kusi mnie, aby w końcu popełnić jakiś artykuł w tym temacie – nie mogę się jednak oprzeć, że cały czas ten sprzęt znam za mało. Ale może z czasem…
A jutro z rana 14km a wieczorem znowu basen. Jak to przeżyję to chyba zafunduje sobie loda :))

11 sierpnia 2009

Koniec pogody?

No i popsuła się pogoda. Ale dopiero wieczorem – tuż po tym jak wyszedłem z basenu odkrytego (dziś inny basen ;) ). Dzięki temu udało rano pobiegać sobie jeszcze w ślicznym słońcu a po południu popływać w odkrytym basenie. Wprawdzie pływanie było dziś lekkie, bo bieganie miałem już za sobą, ale ponad 400m raczej wyszło :)). A teraz leje i do tego okazało się, że basen kryty zamknięty na ok. 2 dni z powodu awarii jakiejś klimatyzacji. Dzisiejszy dzień bez basenu to może mały problem, ale jutro przydałoby się jako cross-traning. Wygląda jednak na to, że będę musiał się obejść…

10 sierpnia 2009

Kraulem coraz łatwiej!

No i udało się! Dziś znowu na basenie. Zanim jednak przejdę do dnia dzisiejszego muszę sprostować wczorajsze moje informacje dotyczące ostatniego pobytu na pływalni: rozpędziłem się troszkę i dodałem sobie troszkę za dużo. Otóż kraulem przepłynąłem 3 baseny z odpoczynkami po każdej długości basenu, co daje zaledwie 75m a nie 100 jak pisałem. Wszystko chyba dlatego, że tak byłem podekscytowany nową umiejętnością :))) A dziś? Dziś poprzeczkę podniosłem niebagatelnie – tak sądzę. Na początek 500m po spokojnie żabką. Kolejne 500m pływałem już na przemian: 25m kraulem a potem 25m żabką. Całe 1000m zrobiłem bez przystanków. Nieźle mnie to zmęczyło, więc wykorzystałem ten moment, aby popatrzeć na postępy syna w pływaniu – radzi sobie coraz lepiej! Nawet trener pytał czy chłopak wcześniej nie pływał! Gdy odpocząłem wróciłem jeszcze na 300m intensywnej żabki – tak aby poczuć przede wszystkim nogi. W planach było 500m, ale czasu już nie starczyło. Jak na mnie jednak czuję, że to i tak było super. W końcu 250m to dystans przepłynięty kraulem! Jestem dumny z siebie. Ale chyba bardziej syna! Na koniec przepłynął 3 baseny (75m) na plecach! Gdy wyszedł to aż kulił się z bólu nóg – dobry wycisk dał mu ten trener ;)). Mam wrażenie, że na plecach pływa już lepiej ode mnie…

9 sierpnia 2009

Bieganie na urlopie

W tym tygodniu rozjechały mi się treningi z lekka. Czwartek wypadł (wróciłem bardzo późno do domu), sobota wypadła (spotkanie ze znajomymi wieczorem) i dopiero dziś z rana udało się pobiegać trochę. Trochę, czyli 12km. Dość upalnie jeśli biegało się asfalcie, ale jako, że biegałem głównie po polach i lasach, to nie odczuwałem tak strasznie tego upału. Ale zacznijmy może od tego, że aktualnie jestem w Poniatowej, tu gdzie lasów i pól jest mocno pod dostatkiem. Biega się bardzo sympatycznie! No może z jednym drobnym wyjątkiem: pajęczyny i masa pająków! Tyle ile pajęczyn dzisiaj zdjąłem to każdy mógłby się zmęczyć – w końcu to jest uczucie, które darzymy sympatią, prawda? Biegnąć przez lasy trzeba było więc uważać, aby nie przyjąć pajęczyny z pająkiem wprost na twarz – przyjęcie samej pajęczyny na twarz jeszcze dało się znieść ;))) Ale i tak warto było – tu lasy są wyjątkowo kolorowe i różnorodne – tak pod kątem podłoża jak i różnorodności roślinności. Nie nudzi się więc podczas biegania do tego stopnia, że bez trudu zrezygnowałem ze słuchania muzyki, którą z reguły umilam sobie bieganie. Żałowałem tylko, że nie wziąłem telefonu z aparatem – byłoby co fotografować. Bieg poszedł doskonale. Odkąd wróciłem do ćwiczeń kledzikowych zdecydowanie mniej dolegliwości mnie dotyka (głównie pasma piszczelowo-biodrowe i bóle mięśni w samych biodrach). Jest rzeczywiście zbawczy zestaw ćwiczeń, które pomagają wzmocnić nie tylko kolana, jak do tej pory sądziłem. Na tym blogu umieściłem opis tych ćwiczeń, więc polecam Wam z całego serca! Tak jak wspomniałem, wczoraj nie biegałem. Nie oznacza to jednak, że sport odpuściłem sobie zupełnie. Byłem z synem na pływalni. On miał zaplanowaną lekcję pływania a ja postanowiłem zrobić sobie 1000m żabką a potem poćwiczyć jeszcze kraula. Tak też i zrobiłem. Tysiączek zrobiłem w bardzo przyzwoitym czasie, tak że miałem jeszcze szansę popatrzeć jak syn sobie radzi z zadawanymi ćwiczeniami a potem jeszcze pójść i zrobić 100 metrów kraulem (z odpoczynkami po każdej długości basenu!). Syn robi coraz większe postępy a ja zaczynam czuć o co chodzi w kraulu. Jutro podejmujemy temat ponownie – on swoje lekcje pływania a ja ćwiczenie kraula (ależ mam słabe ręce!). W tym tygodniu (moim urlopowym) podejmuje więc wyzwanie pływania codziennie oraz utrzymania treningów biegackich – to będzie ciekawe wyzwanie :))) Zauważyłem jednak, że pływanie żabką doskonale rozciąga i uruchamia mięśnie około-pośladkowe i biodrowe. Zdecydowanie pływanie jest doskonałym cross-treningiem do biegania. Będę informował o postępach :)))

2 sierpnia 2009

Znowu wycieczka rowerowa :)

Sobota była tak piękna, że aż trudno w to uwierzyć: słoneczna, upalna, pachnąca i sportowa. Dzień zacząłem jednak od wyspania się za cały pracujący tydzień. Zjadłem małe śniadanie, posiedziałem chwilkę przy kompie i o 11:00 ruszyłem na bieganie, po lekkiej rozgrzewce. W planach było zaledwie 4km, ale wydłużyłem sobie ten dystans ze względu na czwartkowy brak treningu (byłem we Wrocławiu). Ponieważ było super upalnie, słonecznie i pogoda raczej do leżenia i opalania się, więc od razu udałem się na wał – tam od wody zawsze troszkę chłodniej i czasami jakiś „wilgotny zefirek” zawieje od rzeki. Powietrze jednak stało, więc doświadczyłem zupełnie czegoś innego: potężny bukiet zapachów łąki, traw i polnych kwiatów. Był tak intensywny, że przez chwilę zastanawiałem się, czy to nie jest jeden z moim snów! Najbardziej pachniał chyba tymianek – co za zapach! Taki gęsty, wręcz oleisty, dostawał się nie tylko do nosa, ale czuć go było nawet w ustach! Cudnie!
Wydłużenie trasy nie było więc trudne – nie mogłem się nawąchać tych ciepłych i gęstych od upału zapachów. Gdy zbiegłem z wału aby pobiec inną drogą już po chwili żałowałem, że uciekłem od tych magicznych miejsc – ale nie lubię się wracać, więc biegłem dalej. Postanowiłem sobie za to, że jeszcze na rower wyjdę.
I tak przebiegłem ponad 7km w bardzo przyzwoitym tempie jak na taki upał. W domu zimny prysznic, hektolitry wody, pełne śniadanie i znowu chwila przy kompie – brat prosił o wybranie zdjęć, więc trzeba było pomóc :)))
Gdy się obrobiłem, spakowałem się i ruszyłem na wyprawę rowerową. Tak, tak – nie robiłem tego już długo, ale że rodzina chwilowo u teściów, to postanowiłem ten czas wykorzystać na odbycie trasy, która już od kilku miesięcy czeka na realizację: do Mazowieckiego Parku Krajobrazowego a tam do Rezerwatu im. Króla Jana III Sobieskiego. Trasę opracowałem w oparciu o przewodnik Pascala – jak zwykle okazało się, że są to trasy dla hardcore’owców – ale o tym za chwilę.
Pierwsze kilkanaście kilometrów to zwykłe nudy – dla mnie, bo trasy Tarchomińskie już znam jak własną kieszeń. No, prawie – jak się okazało, tam gdzie budują most północny, zmieniło się na tyle, że trasa zrobiła się bardzo siłowa (nasyp wymaga niemałej siły przy wspinaniu, ale także przy wciągnięciu roweru na górę. Ponieważ budowa mostu północnego (którego nazwa jeszcze się waży) jest istotna dla większości mieszkańców Białołęki to wyciągam fotkę z placu budowy (pomimo soboty pracowali!):
Od Rowerowo do Wawra i Anina
Następny trudny fragment to miejsce remontu wiaduktu nad Kanałem Żerańskim – w zasadzie o pieszych i rowerach nie pomyślano. Niby jest przejście po wschodniej części wiaduktu, ale do przejścia tylko za dnia, bo porządnego chodnika już tam nie znajdziesz, a rowerze to można zapomnieć – przejechałem tam kiedyś (nawet 2 razy!), ale skończyło się to centrowaniem tylnego koła (grrr!). Tym razem pojechałem więc ulicą. I tu trzeba zaznaczyć, że uprzejmość kierowców wobec cyklistów nie zna granic – tego nie da się określić nawet chamstwem! Zresztą tego może dalej nie będę komentował, bo szkoda moich nerwów – i tak to nic nie zmieni…
A za kilkaset metrów kolejna trudna przeprawa: Jagielońska – chodniki są tak poniszczone i dziurawe, że jazda po kocich łbach jest bardziej przewidywalna niż korzystanie z tych chodników, które pewnie remontu nie widziały przynajmniej od czasów zmiany ustroju w państwie polskim. Znowu zdecydowałem się na jazdę ulicą. Tu jakoś było lepiej – czyżby chamscy kierowcy pojechali na Targówek na zakupy???
Potem droga z tyłu ZOO – tu chodnik jest lepszy niż ulica – jako kierowca odczuwam to dość dobitnie. Chodnik też ma już swoje lata, ale jak się spuści nieco z prędkości, to jest szansa, że przejedziemy tę drogę bez przygód. Dlatego też Pak Praski przywitałem z radością – szkoda, że taki mały. A za nim remontowana Aleja Solidarności – po przejściu dla pieszych zostało tylko wspomnienie. Przemierzyłem więc tę drogę jak pirat drogowy (bo ruch autobusowy został utrzymany!) i ruszyłem dalej.
Na Sierakowskiego trafiłem na światła, które świecą się krócej niż byłem wstanie przekroczyć skrzyżowanie(wtf?!). Gdy się połapałem, przerzuciłem się na przejście dla pieszych i to mnie uratowało. Na dwóch sygnalizacjach świetlnych straciłem jednak ponad 10 minut! Świetna organizacja!...
Chwilę potem odwiedziłem pomnik, który mijam już blisko od 10 lat i nigdy nie mam okazji aby przyjrzeć mu się z bliska. Z bliska wygląda na mocno radziecki – aż dziw, że jeszcze nikt go nie usunął. Mi osobiście się podoba – nawet jeśli jest radziecki lub choćby komunistyczny – pomniki są pamiątką nie tylko tej chlubnej historii i warto aby pozostały nie tylko w naszej pamięci – aby pewnych błędów historii nie powtarzać. A może ja po prostu za wiele wymagam?...
Potem chwila męki i byłem już raju, czyli w Parku Skaryszewskim. Już wiele wspomnień biegackich mnie z nim łączy, a trzeba przyznać, że latem jest przepiękny! Próbowałem to ująć aparatem fotograficznym, ale zdecydowanie mi się to nie udało.
Po tym odkryłem wspaniałą ścieżkę wzdłuż Kanału Wystawowego – niesamowite kilometry – aż trudno uwierzyć, że to nadal Warszawa. I do tego droga przez cały czas uregulowana: chodniki, ścieżki rowerowe, asfalt, płytki – po prostu miodzio!
I tak dojechałem do trasy siekierkowskiej, która przerwała (poprzez zaniedbania budowlane) szlak rowerowy, którym się cały czas poruszałem. Na odcinku ponad kilometra miałem istną szkołę przetrwania. Chaszcze wyższe ode mnie, a wśród nich pokrzywy (tak, tak – wyższe ode mnie!), osty i wiele innych, których nie znam, a które wyjątkowo dawały mi w kość. Prawie 100 metrów prowadziłem rower metodą udrażniania sobie drogi przy pomocy przedniego koła: kierownicę skręcałem o 90 stopni i posuwałem rower co kilka-kilkanaście centymetrów. W ten sposób udrożniłem sobie trochę drogę, ale na tym odcinku straciłem przeszło 20 minut. Potem tereny bagienne (dobrze, że było w miarę sucho!) wyłożone gałęziami, kłodami i innymi pomocami do chodzenia (ale na pewno nie do jeżdżenia!). Gdy wydostałem się już tych lasów/chaszczów to wyjechałem na drogę, gdzie o mały włos nie straciłem nie tylko opon ale i całych kół! Droga wyłożona tak dużym gruzem, że przypominało to raczej jazdę po górach skalistych aniżeli wycieczkę rowerową po Warszawie (to nadal Warszawa!). oto fotka tego fragmentu drogi:
Od Rowerowo do Wawra i Anina
Cała dalsza podróż przebiegła już bez większych przygód: Zastów, Wawer, Anin – zwykłe krążenie po ulicach a potem Mazowiecki Park Krajobrazowy. Trzeba przyznać, że ładny i do tego ze ścieżką zdrowia (zawsze marzyłem mieszkać blisko czegoś takiego), dużo ławek (choć wszystko wygląda jak zwykły gęsty las!), rezerwat ładnie ogrodzony – istne cudo. Niestety trasa dość lekko traktowała tę część podróży, więc opuściłem to miejsce wcześniej niż chciałem.
Potem dojechałem do Parku Mojej Matki – a tam też ścieżka zdrowia! Coraz bardziej podobają mi się te strony :))). Tam też złapała mnie godzina 17:00 – czyli godzina wybuchu Powstania Warszawskiego. Ja czciłem ten moment stojąc przy rowerze, a kilkanaście metrów dalej nasza kochana młodzież kończyła już nie pierwszą butelkę piwa.
Na Starym Wawrze zrobiłem sobie przerwę na mały posiłek a po nim ruszyłem do domu. Zmodyfikowałem jedynie trasę powrotną, tak aby nie wracać tą samą drogą – wybrałem drogę techniczną PKP, która zaczyna się przy Rondzie Starzyńskiego a kończy tuż przy Płochocińskiej. Niezwykle sympatyczny fragment trasy – tu spotkałem chyba najwięcej rowerzystów :)))
Całość wyszła 60km – zmęczenie tylko lekkie, ale zadowolenie duże. Choć trasa polecone przez przewodnik raczej marna. W skali 1-10 (gdzie 10 to najlepsza) oceniłbym tę trasę na jakieś 4 punkty. Oto więc zapis GPSu oraz album z fotkami:
Od Rowerowo do Wawra i Anina

26 lipca 2009

XIX Bieg Powstania Warszawskiego

I mamy znowu niedzielę – te wakacje wyjątkowo szybko uciekają mi między palcami. Ale to nie znaczy z kolei, że nic nie robię ;). Oto wczoraj pobiegłem w XIX Biegu Powstania Warszawskiego! Bardzo mocna strona historii Polaków, których kulis już zdążyłem nieco poznać. Czy to chluba? Historia chyba już osądziła, więc nie zamierzam podejmować tego tematu. Odwagę i bohaterstwo tych prostych Polaków postanowiłem jednak uczcić biegiem. Rok temu także byłem zapisany na ten bieg – niestety tego samego dnia tak zaszalałem na rowerze, że wieczorem nie mogłem już ruszyć na bieganie – taka chwilowa i uciążliwa kontuzja. W tym roku byłem ostrożniejszy i udało się pobiec – z czego bardzo byłem zadowolony. Poczytałem po biegu troszkę fora w temacie tej imprezy. Byłem zaskoczony opiniami ludzi – nadal zdarzają się tzw. mało zadowoleni. Skąd się bierze takie marudzenie? Przyjrzałem się „marudom” – okazało się, że to głównie „wyjadacze”. Można byłoby więc to określić czymś jak: „utrata radości biegania”? No może to nie do końca sprawiedliwe uogólnienie, ale człowiek zawsze chciałby jakoś to wszystko wytłumaczyć. Na co narzekali? A to że ich sprzęty pokazały inną długość trasy (więc pewnie była inna!), a to, że strzał startu był zbyt cichy (jakby to miało jakieś znaczenie w takim tłumie i przy chipowym pomiarze czasu), itd., itp. A ja? No tak – może rzeczywiście skupić się czasami na sobie i wnieść coś radosnego do nastroju takich imprez. Impreza była cudowna: doskonały nastrój, wspaniali goście, niezapomniane inscenizacje historyczne, niezwykła trasa (choć potrafiła miejscami dać w kość), super biegający (nie zdarzył mi się ani jeden incydent, które odnotowałem w zeszłym roku na Biegu Niepodległości) i dzielni kibice (a jest to ważne, bo wg mnie kibicem Polak nie potrafi być). Cóż więc w tym złego, że medal był oddalony 50m od mety? Cóż więc w tym istotnego, że trasa (być może) była dłuższa o 100 a może 200 metrów? Chodzi przecież o radość biegania, którą niektórzy z naszej braci, zaczynają chyba tracić. Dla mnie impreza była pierwsza klasa! Dzięki kulturze biegania i dopingowi wspaniałych kibiców, mimo tego, że ciągle jestem rekonwalescent, zrobiłem wspaniały czas: 52:28! Biegło się po prostu cudownie! Są pierwsze fotki z imprezy – niestety nie załapałem się na żadną. Wrzucam więc na razie do albumu fotki, które pokazują nastrój, jaki panował na imprezie, a z biegiem czasu będę dorzucał fotki, na których być może ktoś mnie złapał ;) Ale wrócę jeszcze raz do tematu „marudzenia”. Ostatnio miałem przyjemność (w tym jednak przypadku dość wątpliwą) przeczytać artykuł pana satyryka, który sam biega, więc wiele opisywanych artykułów jest z pozycji uczestnika biegów – to stwarza dość ciekawe efekty redaktorskie. W tym jednak artykule przyczepił się do tych wszystkich, którzy w różny sposób próbują uatrakcyjnić bieganie: flagi, przebrania lub inne pomysły, które bardzo łatwo wyróżniają się z tłumu. Pan satyryk skarcił tego typu postępowanie argumentując, że w ten sposób psują innym chęć rywalizacji. Czy słusznie? Wg mnie to kolejny biegacz rutyniarz, który zatracił już radość biegania (bo zawodowcem nigdy nie był i na pewno już nie będzie) – smutne, co?
Od XIX Bieg Powstania Warszawskiego

17 lipca 2009

Żywioły...

Dzisiejszy dzień sprawił, że coś się we mnie przełamało i muszę donieść o moich zmaganiach ostatnich dni. Niby nic wielkiego, a jednak czuję, że wspomnienie tych dni pozostanie w głowie na długo, długo… Przejdźmy więc do tzw. szybkiego „review”. Poniedziałek i wtorek – dni w miarę spokojne, choć pracowite (skróciłem tak mocno jak się tylko dało ;) ). Środa – przeprowadzka u klienta, o której dowiaduję się we wtorek. Trochę późno, ale z pomocą kolegi z firmy poszło gładko (dla mnie, oczywiście ;) ). To co tylko odczułem, to nogi – ponieważ winda woziła meble, to ja biegałem między piętrami (aż do 5-tego). Kilka godzin biegania po piętrach i wieczorem czułem jakbym zrobił dość ciężki trening! Oczywiście nie był to powód do marudzenia czy narzekania – w końcu zaliczyłem darmowy trening po schodach :))) Czwartek – udało się normalnie wrócić do domu, na co mój syn wyjątkowo się uciesznych – mieliśmy dokończyć robienie modelu plastikowego, którego dostał od mojego brata. W zasadzie model był już sklejony – pozostało nam tylko (lub aż!) nanieść naklejki wodne. Trzeba przyznać, że to nie lada wyzwanie. Dla osób, które pierwszy raz się stykają z tym typem naklejek to niemal zawsze jest porażka – trzeba nieco nauczyć się tego jak one zachowują się. Poniżej mogę więc zaprezentować wyniki naszej pracy (a jakże! Wspólnej pracy!).

Od Moje fascynacje
Od Moje fascynacje
A wieczorem trening. Piąteczka i cztery przebieżki. Tym razem z dziewczynami. One jednak zdecydowanie poza formą lub upał nadal odczuwalny o 22:00 dawał im się mocno we znaki. Skróciły nawet trasę! Ja zaś co chwilę odskakiwałem szybkim tempem a potem spokojnie (strasznie zadyszany!) wracałem do nich, do szeregu. Od połowy drogi w zasadzie już nic nie mówiły – dziwnie nienaturalna sytuacja :))) To potwierdzało tylko jak mocno są zmęczone. A ja? Mi to przyszło dość łatwo – chyba forma wraca! Zresztą pulsometr także mówi podobnie… Piątek – zapowiadał się spokojny dzień. Ale tak lekko nie było. Pojawiłem się w południe u klienta, gdzie chciałem napić się kawy ze znajomą. Niestety nie było jej. W pierwszej chwili od razu chciałem wracać, ale tych znajomych jest tam przecież więcej – kawę więc dostałem. Przy tej okazji mogłem obejrzeć w końcu na własne oczy telefon wyprodukowany przez Google - G1. Ciekawe cacko, choć odkąd znam iPoda i iPhone’a to trudno znaleźć nie-mułowaty telefon – ten także okazał się nieco ociężały. Telefon kupiony w Era – część z aplikacji jest tak zablokowana, że trzeba korzystać z Blueconnect’a – nawet gdy jest się połączonym przez WiFi! Co za złodzieje… Ale zostawmy tych, którymi brzydzę się już od wielu lat – w końcu nie to było treścią dnia dzisiejszego. Po kawie i zabawie z telefonem postanowiłem wybrać się na obiad do pobliskiej knajpy. Tak też i zrobiłem. Gdy jadłem obiad rozpadało się na dobre: zlewa, zwana „pompą”, grzmoty i błyskawice (wszystko bardzo blisko). Gdy zjadłem ulewa nadal zalewała świat. Odpaliłem więc iPod’a i poćwiczyłem trochę angielski. Po 30 minutach stwierdziłem, że nie mogę tu siedzieć całego dnia – nawet właściciel lokalu podśmiewał się, że tak długo jeszcze u nich nie siedziałem :))). Gdy wyszedłem na dwór, to zdębiałem: cała ulica i chodniki były całkowicie pod wodą, samochody zanurzone aż pod powozie i troszkę więcej a z nieba nadal lało się jakby komuś dno od wiaderka wypadło tam na górze. Przeskoczyłem więc po trawniki, który okazał się równie zdradliwy jak chodniki pod wodą. Kilka kroków i byłem na miejscu. Tam dowiedziałem się, że serwerownia zalana (jest w piwnicy). No ładnie! No i się zaczęło. Woda wzbierała dość szybko. Pierwszy rzut oka – mogłem jeszcze wejść w butach na obcasach (mam teraz dość wysokie podbicie), ale gdy zszedłem drugi raz, to już nie było mowy o wejściu w butach – wody było po kostki. A w serwerowni wiele sprzętów i innych pudeł – porządkowania i wynoszenia było na prawie 2 godziny na kilka osób. Cały ten czas spędziłem na bosaka – ciekawe czy nie złapię jakiegoś grzyba, ech… Był moment, w którym trudno było przewidzieć jak wysoko pójdzie woda – padła nawet decyzja o rozłączeniu sprzętu – aby nie doszło do zwarcia lub porażenia przez wodę. Ostatecznie jednak podłączyłem wszystko z powrotem, tylko poustawiałem newralgiczne rzeczy wysoko. Po co? A bo jutro zapowiada się jeszcze większa pompa! Może się wiec zdarzyć, że jutro będzie powtórka z „rozrywki”. Słowem: znowu się zmachałem i nanosiłem!

13 lipca 2009

Rowerowo i biegowo :)

Jak ten czas ucieka! Czasami tego nie widzimy, ale gdy spojrzę na bloga i ilość wpisów przypadających na tydzień, to nie da się ukryć: czas przecieka nam między palcami. Chociaż z drugiej strony może tak źle nie jest? Przez cały tydzień goście w domu. Na tygodniu za często to się nie widziałem z nimi, bo w firmie zakończenie poprzedniego miesiąca, kolega na urlop itd. W czwartek jedno udało mi się wyciągnąć koleżankę na trening – ona oczywiście na rowerze :))). Zdecydowanie sympatycznie mieć kogoś do pogadania – nawet na rowerze. W sobotę wieczorem także wyciągnąłem ją na mój trening (już było po 23:00!). Miała nieco trudniejsze zadanie, bo był to trening interwałowy – uciekałem więc jej co jakiś czas. Nadrobić jednak taką ucieczkę na rowerze to, jak się okazało, pryszcz :))). Ja się zmęczyłem natomiast solidnie. Zanim jednak doszło do treningu, to popołudnie (bo przedpołudnie znowu na pracy spędziłem) spędziłem z gośćmi pokazując im Warszawę. Najpierw przejechaliśmy się metrem, potem poszliśmy pocałować klamkę Muzem Techniki (czynne do 17:00!!! Co to za godzina?!?!?!), a następnie pospacerować po starówce. Tam przywitaliśmy się z Syrenką i sprawdziliśmy, czy jacyś wandale znowu coś jej nie zrobili, odwiedziliśmy Zygmunta, popatrzyliśmy na Zamek Królewski (bo o tej porze to już nie ma mowy o zwiedzaniu – ciekawe dlaczego Polacy tak narzekają na turystykę, co???), obejrzeliśmy chyba z milion różnych ślubów, kupiliśmy chleb po okazyjnej cenie 10 PLN (w zasadzie to pół chleba za tę kwotę!) i wreszcie wróciliśmy do domu, bo młodsza brać koniecznie chciała już na plac zabaw. Zastanawiam się, czy te zwiedzanie raczej nie dla dorosłych było?... Niedziela miała być jeszcze lepsza. W planach Muzeum Polskiej Techniki Wojskowej (czy coś takiego), które mieści się przy ulicy Powsińskiej. Szukając godzin otwarcia, znalazłem notatkę, że muzeum zamknięte do odwołania (czyli pewnie na zawsze – bo moje dzieci zdążą tak wyrosnąć, że nie będą myślały o takich bzdurach). Plan więc runął w gruzach. Chłopaki jednak mieli obiecaną wycieczkę rowerową. U nas to już standard, że jedzie się do pól golfowych, aby przywieźć kilka piłeczek :))). Trasa jednak jest wyznaczona na 25km i miałem wątpliwości, czy wszyscy dadzą radę – zapewnili, że tak. No to ruszamy! Ponieważ pozostał taki niedosyt tych zamkniętych muzeów, to postanowiłem, że wydłużymy delikatnie trasę, aby odwiedzić jeszcze to złomowisko-muzeum, które zlokalizowane jest nieopodal mnie – zawsze dzieciarnia będzie mogła zobaczyć jakiś czołg lub wóz bojowy. Pogoda dopisywała nam prawie do końca. Już na ostatnich dwóch kilometrach delikatnie pokropiło, ale wszystko w normie. Piłeczki oczywiście przywieźliśmy, czołgi odwiedziliśmy i wszyscy byli zadowoleni! Mój chłopak zrobił więc nowy rekord swojego dystansu: 27km! I dużo wskazuje na to, że do 30km jeszcze dałby radę. Ale to sprawdzimy następnym razem :))) Korzystając z ładnej pogody, zdjąłem koszulkę i opaliłem sobie troszkę ramiona i plecy – w końcu nie będę wyglądał jak młynarz. A że co chwila słońce zachodziło za wielkie kumulusy, to nawet się nie spiekłem ;))) Wieczorem dowiedziałem się, że żona spotkała kolegę, z którym w zeszłym roku trochę pojeździłem na wycieczki. Powiedziała mu, że pociągnąłem dzieci na przejażdżkę rowerową na 27km. On skwitował to tylko jednym zdaniem: „Tak, tak. Z nim nie jeździ się na 3-5km wycieczki – wiem to, bo już z nim jeździłem!”. Tak, to jest chyba sedno mojego rowerowania: szkoda wyciągać rower tylko na 5 minut jazdy :))) Ok., poniżej mapka naszej trasy (jak wejdziecie w tę mapkę, to jest zaznaczone miejsce, gdzie są te sprzęty wojskowe), a poniżej link do albumu ze zdjęciami z ostatnich moich wypraw. Fotki: http://picasaweb.google.com/robsik/RajszewoISprzetaWojskowe# Uzupełnienie (dodatkowe fotki): http://picasaweb.google.com/robsik/PierwszaWycieczkaRowerowaW2009# A biegowo? Jest lepiej, chociaż cały czas jakoś odczuwam nie tyle pasmo co biodro. I jest to na pewno problem jakiegoś mięśnia. Ostatni tydzień zamknąłem dystansem ponad 25km – czy to dużo? Oczywiście, że nie. Dla mnie jednak jest to krok milowy. Abyście mogli zrozumieć dlaczego to podam tylko dwa fakty: - ostatnio tak duży (jak dla mnie na razie!) dystans (tygodniowy) miałem w połowie marca, - przedostatni taki duży dystans – pod koniec stycznia. Słowem: słabo mi się biega w tym roku – to nie mój czas. Ale spróbujemy utrzymać te treningi, dorzucić trochę ćwiczeń wzmacniających pośladki i biodra i zobaczymy co z tego dalej wyniknie.

7 lipca 2009

Przegląd tygodnia

A teraz coś z zupełnie innej beczki (jak zwykł mawiać Monty Python): dziś pisanie bloga z mobilnego urządzenia, tym razem iPod Touch :)

Znowu tydzień uciekł tak szybko, że nim się obejrzałem było już po wszystkim. Tydzień ten pozbawił mnie tez aż dwóch treningów, czego jestem wybitnie niezadowolony. Na szczęście w weekend pobiegalem sobie. W niedzielę znowu z chłopakiem - oczywiście on na rowerze :) Zrobiliśmy ponad 8km ale on stwierdził tylko: eeetam, mało jakoś, nie zmęczyłem się nawet! Na co ja wydyszałem: a ja owszem :))

Bieganie z rana ma jeszcze jedną zaletę, której wcześniej nie zauważyłem: przepięknie pachną łąki. Te kwiaty tez zupełnie inaczej wyglądają - są zdecydowanie piękniejsze :) przynajmniej na początku treningu jeszcze to dostrzegałem, bo potem wzrokiem szukałem już tylko domu ;)) A co poza tym? Odnalazłem jeszcze kilkanaście słuchowisk Radiowego Teatru Sensacji (RTS). W końcu mogłem zaspokoić swój głód, który trawił mnie już kilka tygodni. Oczywiście wszystko już przesłuchane, na jakiś czas mi wystarczy :))

Posiedziałem tez nad zgromadzeniem kursów angielskiego BBC. Grzecznie wrzuciłem na www.chomikuj.Pl/robsik1 oraz na iPoda. Trzeba przyznać, że bardzo fajnie zrobione i sympatycznie się z tego korzysta. Ja zacząłem od "A Phrase A Minute" - trochę proste jak dla mnie, ale za to łatwiej jest mi osłuchać się tego języka. Poza tym te prostsze bez problemu mogę poćwiczyć siedząc za kółkiem. Słowem polecam.

A teraz może o planach, bo wróciłem w końcu do modelu szybowca, który zacząłem bardzo dawno temu. Polakierowałem już ożebrowanie skrzydeł i spróbuje w tym tygodniu okleić centroplat - choć najgorsza robota to przygotować deseczkę do przytrzymania skrzydła po oklejeniu, aby się nie zwichrowało. Oczywiście pochwalę się jeśli mi ładnie wyjdzie ;))

29 czerwca 2009

Idzie dobrze...

Pracowita niedziela, jak na święto :) Ale tylko sportowo. Rano postanowiłem zjeść śniadanie z rodziną, więc odpuściłem sobie poranne bieganie. Potem trochę posiedziałem przy komputerze, a gdy rodzina wróciła z kościoła zrobiłem rozgrzewkę i ruszyłem na trening – tym razem nie sam! Na rowerze towarzyszył mi mój chłopak. Ponieważ upał był już potworny (po 13:00) udaliśmy się do parku/lasku za szkołą. Tam jest zawsze trochę chłodniej. Wprawdzie teren dużo trudniejszy, zwłaszcza na rower, ale chłopak ten kross zaliczył tylko jednym upadkiem – nie pokonał upartego konaru jednego wątłego krzaczka :))) Trening zaliczyłem. Potem obiadek (taki raczej malutki) a następnie zabrałem rodzinę na przejażdżkę rowerową. Dość krótką, bo upał dawał się mocno we znaki a najmłodsza już padała - było niebezpieczeństwo, że nam zaśnie. I tak wyszło zaledwie 6km, ale zauważyłem, że na mój biegacki trening, taki rowerek (nawet taki mały dystans) dobrze mi zrobił na nogi – rozkręciły się troszkę. Trzeba będzie to praktykować częściej. A potem? Potem już nic sportowego nie było. Trzeba było tylko jeszcze podokręcać trochę śrubek w rowerach i zasłużony odpoczynek :)))

27 czerwca 2009

Dobry tydzień

Cholercia! Znowu czas uciekł między palcami tak szybko, że nawet woda nie uciekłaby tak szybko. Świeżo co biegałem w Legionowie a już prawie tydzień minął. Ale nie zmarnowałem tego tygodnia. Wziąłem się znowu za systematyczne bieganie. Zauważyłem, że ciężko mi ostatnio się zmobilizować do biegania – wszystko pewnie przez to, że brak mi wyraźnego planu tego co robię i do czego dążę. Zmieniłem to więc w poniedziałek bardzo, podejmując decyzję o powrocie do planu treningowego na półmaraton. Wprawdzie takie odległości już biegałem, ale jeszcze nie udało mi się zaliczyć imprezy na tym dystansie. Z drugiej strony ten tydzień dobitnie pokazuje, że posiadanie określonego planu i celu zdecydowanie zwiększa motywację. Jeszcze nie wiem jak daleko pociągnę ten plan ze względu na swoje pasmo piszczelowo biodrowe, bo nadal lekko je odczuwam. Dlatego połączyłem wdrożenie nowego (choć starego) planu treningowego wraz ze zmianą diety. Na początku miała to być dieta, którą przetestowałem jakieś 2,5 roku temu: bezwęglowodanowa. Zbierałem ponownie swoje materiały na ten temat i zasięgałem języka u znajomych, aby odpowiednio urozmaicić menu w czasie diety. Ostatecznie jednak głowa mnie rozbolała od tego wszystkiego i stwierdziłem, że chyba mogę nie poradzić sobie z tym wszystkim. Znajoma jednak poleciła mi lepsze rozwiązanie aniżeli dieta bezwęglowodanowa: dieta MŻ – czyli mniej żryj. Kiedyś się śmiałem z tej diety, ale gdy zrobiłem sobie rachunek sumienia (a może rachunek żołądka) to szybko okazało się, że w ciągu dnia mam 2-4 posiłki zupełnie niepotrzebne a wręcz nadmiarowe! Zacząłem od razu od poniedziałku. Okazało się, że można najeść nawet serkiem wiejskim bez pieczywa(!), co było do niedawna przedmiotem moich drwin i żartów. A tu proszę! A jednak można. Trzymając więc się tej jednej zasady MŻ przez ten tydzień zrzuciłem ponad 1,5kg!!! Oczywiście w swojej diecie ograniczam spożycie pieczywa, makaronów, ziemniaków, wyłączyłem w zasadzie całkowicie słodycze, słodzenie napojów, słodkie gazowańce (typu Coca-Cola, Pesi, Mirinda czy tym podobne), ograniczyłem napoje słodzone aspartamem i ograniczyłem swoje porcje posiłków. Najbardziej zdziwiona jest chyba moja żona :))). Chyba będzie jej ciężko się przestawić, że przestaję być kuchennych odkurzaczem. Efekty jednak cieszą – nie tylko te w postaci utraconych kilogramów, ale i zdecydowanie lepiej się czuję w ciągu dnia! Same plusy, choć przy mojej pracy dieta ta wymaga dużej uwagi i roztropności – a nawet przewidywania dziennego menu (to dla mnie nowość :))) ). A jak z bieganiem? 4 dni w tygodniu i na razie udało się tego utrzymać (choć to dopiero pierwszy tydzień :)) ). Z jutrzejszym treningiem zrobię jakieś 17km w tygodniu – więcej niż 17km zrobiłem na początku marca! Zeszmaciły mnie trochę te kontuzje – mam nadzieję, że teraz się to zmieni. Na pewno doniosę o postępach :)))

23 czerwca 2009

Puzzle

Zeszły weekend uporaliśmy się z synem z puzzlami 1000 sztuk. Nareszcie! Było o tyle ciężko, że najmłodsza także chciała nam mocno pomagać – to nieco komplikowało nasze przedsięwzięcie, ale ostatecznie udało się. Małżonka wprawdzie nie pozwoliła tego podkleić i powiesić, ale sukces zawsze smakuje tak samo :))
Poniżej prezentuję fotkę naszego dzieła a jeszcze niżej ostatnio uchwycony zachód z pomocą N95:
Od Moje fascynacje
Od Moje fascynacje

21 czerwca 2009

I Legionowska Dycha

Dziś dawno oczekiwany start. Troszkę na wariata lub nazywając rzeczy po imieniu: na amatora. Wczoraj znajomi nas odwiedzili, więc nie wypadało wypić – alkohol, ostatnie dni nie specjalnie się nawadniałem(!) i do tego śniadanie na niecałe półtorej godziny przed biegiem. Do tego wszystkiego doszedł piekielny upał. I niby postronna osoba nie przyznałaby mi racji, ale biegnąć brakowało tylko tlenu a żar słońca lał się i od asfaltu i z nieba. Taki zestaw utrudnień nie zapowiadał dobrego i lekkiego biegania. Postanowiłem więc, że biegnę treningowo. Pierwszą pętlę przebiegłem jakbym już po dyszce. Widząc jednak wodopój od razu mi się lepiej zrobiło. W ustach miałem już kompletnie sucho, usta prawie pękały z suszy, czacha dymiła od upału a serce kołatało jak oszalałe! Napiłem się więc delikatnie, aby mnie to przypadkiem nie położyło tu za punktem pojenia – pomogło tylko na jeden kilometr. Już na 6,5km widziałem gwiazdki w samo południe – przeszedłem do marszu. Po kilkunastu metrach gwiazdy się schowały i miały czekać do nocy. Jednak po następnych 500 metrach znowu je ujrzałem. Niby wystartowałem o 12:00 w południe, ale uparcie nawiedzały mnie jakby już za chwilę miała być 22:00. 20 metrów marszu i znowu ruszyłem. Tym razem poszło nieco lepiej. Do mety marszowałem już tylko raz (choć przez prawie 50 metrów!). Miał być szybki finisz, ale nawet widok mety nie był wstanie we mnie wyzwolić dodatkowych sił. Czułem, że jeśli będę ostro finiszował, to może mi na mecie zabraknąć nie tylko tlenu ale i gruntu pod nogami. Już minutę po przekroczeniu mety wiedziałem, że tym razem miałem rację. W głowę uderzył mnie ból ciśnienia krwi a ręce trzęsły się jak galaretka! To był wyjątkowo trudny start. O wyniku nawet nie mówię, bo się cieszę, że dobiegłem w ogóle. Kolega mnie zapytał „jak noga?”. Cóż innego mogłem mu powiedzieć: „stary! Ja walczyłem o życie, a ty mnie pytasz o nogę???” – to był pierwszy moment po biegu gdy zdobyłem się na uśmiech. Potem grochóweczka, szklanka wody i już było lepiej ze mną, choć nadal czułem się wyczerpany. Ale satysfakcja jest. Kolejny start zaliczony, a dla dzieci przywiozłem dwie koszulki z biegu. Medal mam szansę dostać pocztą (to się jeszcze okaże). W losowaniu trafiłem na tzw. talarka, czyli monetę wybita jako „4 Legiony”. Całkiem sympatyczny pomysł :)

17 czerwca 2009

Podsumowanie tygodnia

Łech – ależ zleciało. Ten układ świąt zawsze mnie wybija z rytmu życiowych funkcji. Zwłaszcza tych elektronicznych. Ale pojawiło się kilka aspektów, które pozwalają przypuszczać, że wracam do świata żywych :))) Pierwszy fakt: Zakończyłem słuchanie sztuk teatralnych Radiowego Teatru Sensacji. Nadal nie mogę wyjść z podziwu i smaku. Czuję się jak na głodzie – chciałbym więcej i więcej! Niesamowite! Te same głosy, ta sama muzyka – a jednak nic się nie nudzi! Co tu dużo mówić: polecam, polecam, polecam! (link do sztuk w poście z 3.06.2009). Drugi fakt: prawe pasmo znowu się oznacza. Czuję je w zasadzie podczas każdego biegania a nawet ostatnio i rowerowania. Trudno więc zapomnieć o rzeczywistości. Frajdy mi wprawdzie nie odbiera, ale świadomość, że kroczę po krawędzi kontuzji nie napawa mnie optymizmem. Trzeci fakt: już duszę się nie dzieląc się z Wami tym wszystkim co doświadczam obcując z moimi pasjami. Tak więc dziś spróbuję tylko szybciutko nakreślić ostatni tydzień: Wtorek przed świętami: rower 29km w dość przyzwoitym tempie Czwartek (Boże Ciało): bieganie 7km pogoda lekko deszczowa Sobota: bieganie 5,5km w strugach deszczu (niesamowite to było: Coldplay na uszach, deszcz leniwie spadający z nieba i kałuże leniwych kropli, które bezlitośnie trzymały się w kupie – uwielbiam takie bieganie!) Poniedziałek: rowerowanie 40km w przyzwoitym tempie (powyżej 20km/h średniej) Wtorek: rower 42km w gorszym już tempie, jako że start było już grubo po 23:00 z tobołkami i do tego w strugach deszczu. Ostatecznie więc nogę czuję i to mnie trochę martwi. Kolega wprawdzie wynalazł mi jakieś ćwiczenia wzmacniające moje pasma, ale czuję, że to może nie wystarczyć. Dziś jednak dzień przerwy a jutro pobiegam. Na razie się przecież nie poddaję :)))

7 czerwca 2009

Nowe buty

Ostatnio nic już nie pisałem o bieganiu. Winy w tym jest trochę po stronie mojego zasłuchania w słuchowiskach. Dziś jednak był wyjątkowy, więc należy go zaznaczyć na kartach mojego bloga. Wczoraj zakupiłem nowe buty do biegania. Poprzednie 11 miesięcy temu – więc całkiem nie najgorzej. Choć jak się popatrzy na mój dziennik treningowy, to widać dlaczego tak późno kupiłem nowe. Tym razem (z powodu braku numeracji) wypadło na Asics GEL-1120. O tyle lepsze się okazały, że w tym bez problemu od razu dyszkę zrobiłem i jest ok. Bieg oczywiście zacząłem z iPod’em na uszach. Niemal od razu zaczął deszczyk kropić. Byłem przygotowany na to, że może popadać, choć wyraźnie mi to było dziś nie na rękę. Nie był to mocny deszcz, więc ostatecznie machnąłem na niego ręką. Wbiegłem na wał a tam co kilkanaście metrów ludzie poustawiani jakby jakieś bramy weselne robili i gapili się w niebo nie widząc, że są jeszcze inni na tym świecie, którzy chcieli by jakoś obok przejść lub ewentualnie przebiec. Zesłościłem się w pierwszej chwili na nich, ale mimo to postanowiłem poszukać tego czegoś na niebie, co całkowicie pozwoliło im zapomnieć o bożym świecie. I co znalazłem? W zasadzie banał, ale tym razem było fascynujący i dłuuuuugo trwał – dłużej niż Winterfresh! To była tęcza. Ale nie jakaś-tam tęcza – tylko piękna, długa, jednolita i kolorowa – wręcz cudo! Towarzyszyła mi bardzo długo – ok 3 kilometry! Łatwo więc policzyć, że to ok. 15 minut! Nie widziałem jeszcze tak ładnej tęczy. Po raz pierwszy żałowałem, że wziąłem telefonu na bieganie. Muszę zdecydowanie wrócić do tego zwyczaju – zawsze da się wyszarpnąć jakąś ciekawą fotkę tej naszej psikuśnej przyrodzie. Czy to było o 6 rano? Nie, nie. Rano wstałem, ale z tak bolącą głową, jakbym dzień wcześniej wypił z 7 piw – było tylko dwa! Spróbowałem zacząć rozgrzewkę, ale przy pierwszym skłonie myślałem, że głowa mi eksploduje – czyżby rzeczywiście kac? Stwierdziłem, że taka niedyspozycja nie służy dobrym treningom i wróciłem do łóżka. Bieganie odpracowałem wieczorem :)))

6 czerwca 2009

Nieudana wyprawa rowerowa

Ach, co za dzień! Wstałem tuż po 4:00. Tak, tak – wracam do swoich wycieczek długodystansowych tuż o świcie. Łudziłem się przez jakiś czas, że jeszcze są tacy, którzy pojeżdżą ze mną o normalnej porze, ale jak pokazuje doświadczenie pora nie ma większego znaczenia – znowu jestem skazany na samotne podróże. Ale zasadniczo to chodziło o pewne postanowienie, bo zrealizować tak do końca moich zamiarów to się nie udało. Wyjechałem dość leniwie, bo dopiero po 5:00, ale za to miałem już słoneczko nad głową, a te zawsze mnie pozytywnie nastraja. Na uszy rzuciłem kolejną porcję Radiowego Teatru Sensacji i tak jechałem w kierunku biura. Dziś miało być trochę zawodowo, bo zapomniałem zasilacza z biura, więc był pretekst, aby przejechać się w stronę biura. Chciałem sprawdzić czas dotarcia biura jadąc spokojnym tempem. Dojechałem jednak tylko do mostu. Na kilometr przed nim świdrujący dźwięk przedniej piasty zaczął się przebijać przez wzmocnione nagłośnienie, które miałem na uszach. A jednak: rower domagał się pełnego przeglądu. Ponieważ świdrowanie się nasilało, to postanowiłem jednak zawrócić. Słowem: tylko 18km a do biura musiałem pojechać samochodem. Straszna szkoda, choć moje samopoczucie spowodowane tak wczesną pobudką nie dało się niczym zakłócić. Takie wczesne wstawanie naprawdę cudnie wpływa na humor! Gdy rodzina się już wyspała, zabrałem dzieciaki na włoczęgowanie po mieście. Najpierw trzeba było zawieźć rower do serwisu. Do przeglądu dojdzie zmiana łańcucha (koszty, koszty!). Potem pojechaliśmy na Żoliborz po buciki do biegania dla mnie. Moje dotychczasowe obuwie się już zużyło i zdecydowanie domagało się młodszego rodzeństwa. Potem jeszcze jakieś sklepy meblowe, spożywcza i można było wracać do domu. W domu żony jeszcze było – pojechała na chwilę do pracy! No cóż, pojęcie chwili u kobiet od dawna ma inny wymiar niż te określane przez układ SI. Przygotowałem więc jakieś jadło dla dzieci i zabraliśmy się do roboty: puzzle. Tak, tak. Tydzień temu zacząłem z synem układać 1000-kę. Trzeba było pociągnąć trochę robotę – efekt był wspaniały! No i kilka godzin w plecy :)). Potem jeszcze poukładaliśmy LEGO a potem… zrobiło się ciemno – tak szybko, że trudno mi było w to uwierzyć. Rano jutro ma padać. Ale biegam nieodwołalnie…

3 czerwca 2009

Radiowy Teatr Sensacji

Ależ zaniedbałem bloga! Aż wstyd! Każdy odpuszczony dzień blogowania oddala mnie od zamiaru ponownego wpisu i coraz bardziej pogrąża w wstydzie, który z kolei wiąże wolną wolę i chęć poprawienia tego stanu rzeczy. To tak jak z dzieckiem, gdy coś przeskrobie. Takie samo-napędzające się pognębianie…

Ale jak zwykle, pod tym dłuższym milczeniem coś jest – tym razem jednak nie jest to ani praca, ani dom, ani brak zdrowia. Tym razem pochłonęły mnie bez reszty słuchowiska Radiowego Teatru Sensacji (Studio Koliber). Nazbierałem tego 3 doby ciągłego słuchania. Od ponad 2 tygodni więc nic nie robię poza ciągłym słuchaniem tych słuchowisk. Wiem, wiem – można oszaleć, można się znudzić itd. Ale nie z tymi słuchowiskami. Są rzeczywiście doskonałe a przy tym takie epizodalne (każdy trwa niecałe 20 minut!).

Ponieważ ja wpadłem w te słuchowiska bez reszty, postanowiłem także podzielić się z Wami – przecież to też moja pasja :)). Otóż wszystkie te słuchowiska, które obecnie „mam na tapecie” umieściłem tu: http://chomikuj.pl/robsik1/Teatr+Polskiego+Radia/Radiowy+Teatr+Sensancji – gorąco polecam. Jest do doskonała uczta dla ucha i ducha. Wszystkie słuchowiska można wysłuchać przez stronę WWW lub pobrać na swój dysk (standardowo do wykorzystania za darmo jest tylko 50MB tygodniowo). Polecam, polecam i jeszcze raz polecam.

Wysłuchajcie chociaż jednej sztuki i podzielcie się ze mną swoją opinią – będzie mi miło, że nie tylko ja choruję na takie rzeczy :)))

24 maja 2009

Aktywnie od rana

I znowu dni uciekły jak te żółwie w dowcipie o dozorcy z zoo :))) Co gorsza: oznacza to również, że od wtorku w zasadzie nie wiele się działa jeśli chodzi o moje sporty – no nie licząc kilkunastu minut na rolkach, kiedy musiałem szybko pojechać do sklepu po mięso do rosołu. W czwartek dziewczyny się wyłamały – ja jednak miałem silne postanowienie pobiegania. Gdy się więc obrobiłem ze swoją robotą (w tej sytuacji nie musiałem się sprężać na konkretną godzinę) zająłem się spokojnie rozgrzewką. Włączyłem sobie nagrany program (Uwaga Pirat) i dokonywałem głównie tzw. streching. Na trening jednak ostatecznie nie wyszedłem – żona skutecznie mi to wybiła z głowy. Tym razem jednak tego żałuję ;))) Przełożyłem więc trening na piątek. W piątek jednak dowiedziałem się, że żona wychodzi na babskie ploty i ja mam „dyżur” z dziećmi – trening więc znowu wypadł. Ale nic straconego – w końcu 4:30 w sobotę miałem jechać na rowerową wyprawę. Potem mieliśmy jechać na jakiś dziwaczny piknik i tam aż do wieczora. Wieczorem bieganko i dzień świetnie wypełniony. Sobota 4:30: żony jeszcze nie ma. Wyglądało więc na to, że się dobrze bawiły kobiety. No trudno. Poczekam do do 6:00, pomyślałem sobie. Zbudziłem się o 7:00. Żony nadal koło mnie nie było. Postanowiłem jednak zadzwonić do niej, czy żyje i nic się stało. Okazało się, oba telefony zostały w domu. Pozostało mi więc zadzwonić do przyjaciółki, u której odbywała się impreza – ona jednak już spała i stwierdziła, mocno mamrocząc, że mojej żony już nie ma u niej, że o 6:00 wyszła od niej. W tym momencie przestraszyłem się na dobre! Usłyszałem jeszcze jednym uchem „może jednak sprawdź w domu?”. Brzmiało to jak absurd! Co? Mam sprawdzić w swoim domu??? Przecież jej tu nie ma!!! Nie miałem jednak pomysłu co robić, więc zacząłem łazić po domu, chyba aby było łatwiej myśleć. Zajrzałem mimo wszystko do dzieci – może rzeczywiście żona wróciła? I co! Spała z dziećmi! Co za numer! Zapytana dlaczego po powrocie położyła się do dzieci odpowiedziała tylko „w zasadzie to sama nie wiem” – ależ musiała być biba, co? :)))) W tym całym stresie zapragnąłem tylko się położyć i odespać ten stres – zapomniałem o wszystkich swoich planach, co do joty! Zbudziłem się już grubo po 9:00. Żona już krzątała się i zarządziła wielkie porządki w domu. Stwierdziłem, że to niezły pomysł – już od tygodni chciałem się zająć swoją kanciapą. Przyczepiłem więc półeczkę, która od tygodni czekała na dobre czasy, przeorganizowałem zawartość szafek, aby zagospodarować nową, poukładałem, poczyściłem wszelkie sprzęty, przeorganizowałem całą szafę, zniszczyliśmy z dziećmi ponad 10 kaset wideo (już przegrane są na DVD i czas było się ich pozbyć), zająłem się segregacją starych papierów, gdzie niektóre mają już ponad 10 lat i przygotowałem je do zniszczenia a następnie zniszczyłem. Z okazji pogody (bardzo kapryśna i deszczowa) zrezygnowaliśmy nawet z pikniku, a ja swoje porządki skończyłem dopiero w okolicy godziny 18:00!!! Oj, było co robić, było… Ja zaś po całym dniu harówy nie miałem już na nic ochoty – a już na pewno nie na bieganie… Dziś rano wstałem jednak z wielkim poczuciem winy. Nic nie pijąc i nic nie jedząc od razu przystąpiłem do rozgrzewki i po ok. 40 minutach ruszyłem na ścieżki biegowe – tym razem po wale wiślanym. Na uszach iPod, z którym nie rozstaję się już od dłuższego czasu i słuchałem kolejnych sztuk Radiowego Teatru Sensacji. Tylko w tym tygodniu wysłuchałem tego blisko 18 godzin! Są tak świetne, że nadal mi się nie nudzą, a wręcz ciągle mnie w ciągają! Doskonała uczta! Dziś przebiegłem 9,6km. Już nie miałem ochoty dociągnąć do dyszki – i tak byłem zmęczony. Dzień zaczyna się dość upalnie, więc nie było zbyt lekko. Dla odmiany pobiegłem dziś w starych butach – adidasach. A to dlatego, że ciągle ostatnio pobolewa mnie prawe pasmo. Pomyślałem, że chyba czas na nowe buty. Jak to sprawdzić? No właśnie przestać w nich biegać. Adidasy też już nie młode, ale wygląda na to, że rzeczywiście czeka mnie zakup nowych butów do biegania. Ech… znowu wydatki… Ledwo zdążyłem się wykąpać i pośniadać (jak to mawiała moja prababcia) żona wymyśliła, że potrzebuje pilnie truskawek. Więc oczywiści szybko nogi w rolki i jeszcze ok. 2km na roleleczkach – dobre truskawki nie wszędzie można przecież dostać :)) Za chwilę drałuję na jakiś piknik dla dzieci – polecą kolejne kilometry (bo to nie jest zbyt blisko). Dziś więc nadrabiam zaległości poprzedniego tygodnia. :)))