=== Robsik's Blog on WordPress ===

26 kwietnia 2009

Fascynujący weekend...

Uch, ten tydzień miał być lżejszy, ale znowu nie był. Zasadniczo nawet przy dobrym zdrowiu nie zrobiłbym ani jednego treningu. Winą tym razem był dość ciekawy i wredny wirus, który zaatakował sieć naszego klienta tak skutecznie i szybko, że sumarycznej ciągłej pracy wyszło blisko dwie doby. W tym samym czasie żona wyjechała na szkolenie ze swojego zakładu pracy. Jakby tego wszystkiego było mało, najmłodsza siedziała w domu, bo choruje na ucho – zapalenie! Takiego sajgonu to ja nie pamiętam już – te dni przejdą na pewno do historii.
Na szczęście się skończyły a główne tematy opanowane. Żona wróciła, babcia pojechała, ale zanim te dwa zdarzenia miały miejsce, spędziłem blisko 5 godzin w sobotę z dziećmi w centrum Warszawy. To był niesamowity, ciekawy, radosny i męczący dzień.
Zaczęliśmy od Muzeum Techniki w Pałacu Kultury. Dzieci mnie mało nie rozerwały, bo każde szło swoją drogą i każde przekrzykiwało się nawzajem: „Tato! Tu jeszcze! Tego jeszcze nie widzieliśmy!”. Było to zabawne, radosne i szalone. Dzieci miały niesamowitą frajdę a ja uciechę z ich radości i werwy – należał im się taki wyjazd już od dłuższego czasu. Dla mnie zresztą ten czas pozwolił skutecznie odciąć się od tematów zawodowych, co pozytywnie wpłynęło na moją psychikę :)))
Starałem się dzieciom wiele opowiadać o tym co widzimy. Dość dużo czasu poświęciliśmy na makiety fabryk, odlewni i hut. Równie dużo na górnictwo. Potem zahaczyliśmy o krótkofalarstwo i komputery. Mój syn w końcu nie wytrzymał i zapytał: „A skąd ty tato tyle wiesz?” – rozbroił mnie cudnie! :)))
Potem szybciutko już przelecieliśmy przez różne maszyny elektroniczne typu telefony, radia, sprzęt AGD (gdzie spotkaliśmy przesympatyczną starszą panią!) i na koniec sala poświęcona kosmosowi. Tu dzieci były już tak rozbrykane, że zaczęto nas uspokajać, abyśmy byli ciszej. To był sygnał, że czas na zmianę otoczenia :)))
Odprowadziliśmy babcię na busa a sami udaliśmy się znowu do Pałacu Kultury. Tym razem dzieci chciały koniecznie na taras widokowy (ceny biletów: 25 PLN normalny i 15 ulgowy!!!). Starszy miał wielką frajdę z patrzenia na Warszawę z góry, ale młodsza bała się okrutnie i przez cały czas była mocno wtulona. Postrykałem więc kilka fotek (zapraszam do albumu: http://picasaweb.google.com/robsik/PanoramaWarszawy#) – niech ktoś teraz jeszcze raz powie, że telefon nie może mieć dobrego aparatu fotograficznego!
Ale to nie był koniec atrakcji. Po zjechaniu windą udaliśmy się na Jerozolimskie, gdzie właśnie zaczynała się parada motocyklistów. Było ich chyba przeszło tysiąc – różne rodzaje: ścigacze, krosowe, quady, krążowniki, zabytkowe, skutery itd. Hałasu tyle narobili, że córka do dziś chodzi i gada, że nie wolno tak hałasować :)))
Gdy się już dzieciom znudziło, a właściwie, gdy poczuły pustkę w brzuszku, udaliśmy się na kolejną atrakcję dnia (niestety mniej zdrową, ale dla dzieci to jednak atrakcja): McDonald. Dzieci jedzą głównie frytki i soczek (zdarza się, że jeszcze jabłko się uda zjeść), więc ja już sobie nic nie zamawiam, bo i tak resztę z zestawów muszę dojeść (to są jedyne sytuacje, kiedy jem to McDoland’owe żarcie). Najwięcej czasu jednak zajmuje zabawa nowymi zabawkami :)))
Po tym wszystkim wróciliśmy do samochodu. Powrót już był trudny – widać było zmęczenie dzieci, więc starałem się, abyśmy szli niepośpiesznie. Gdy wyjechałem na Jerozolimskie, dzieci już spały :)))
To był fascynujący dzień! A dzisiejszy? Zdecydowanie odpoczywaliśmy :)))))

22 kwietnia 2009

Ech...

Obiecałem, że będę pisać, więc piszę…. Obiecałem, że będę zdrowy – jednak to nadal ponad moją wolą… Brak zdrowia, więc i brakuje werwy i fascynacji do pisania… Czy więc mimo wszystko pisać?... … Jutro wybierałem się już na trening biegacki a w planach nawet kilka kilometrów rowerkiem – dzisiaj. Wieczorem pewnie psioczyłbym na rower, że znowu gardło załatwione… Ech, jednak szkoda gadać… Muszę poczekać na moje zdrowie…

18 kwietnia 2009

Powrót do żywych, ale jeszcze nie zdrowych...

Tak długiej przerwy na moim blogu chyba jeszcze nie było. Ale ja (niestety) się nie dziwię. Taka przerwa oznacza tylko kłopoty. W tym przypadku długie i uciążliwe problemy zdrowotne, które gdy połączą się z wielkim nakładem pracy w firmie, to mamy efekt katastrofalny! Spróbujmy to jednak usystematyzować i podsumować – co się działo przez ten ostatni czas… We wtorek odjęło mi zdrowie już na dobre. Przyjmowanie specyfików typu Gripex zupełnie już nic nie dawało. Stan się pogarszał niemal z godziny na godzinę. W poniedziałek nawet udało mi się złowić pierwsze oznaki wiosny, ale nie miałem już nawet siły, aby wrzucić to na bloga – choć bardzo chciałem pochwalić się Gosi :)) A ponieważ ma ten post być chronologiczny, to zaczynam od umieszczenia mojej foteczki z poniedziałku:
Mam nadzieję, że choć troszkę dorównałem fotkom Gosi :) Ale wracajmy do chronologii zdarzeń. W środę doczłapałem się do lekarza. Jak zwykle masa ludzi, którzy poza kolejnością chcą wejść tylko na chwilę, a to coś zapytać, a to tere-fere itd. Dzięki temu zapisany na godzinę 9:30 zostałem przyjęty o godzinie 10:15. Pewnie nie tak źle, ale mimo wszystko zdążyli mi napsuć krwi. Lekarz ubawił się do niemal do łez, gdy mu powiedziałem, że najprawdopodobniej załatwiłem się lodzikiem. Zaczął morały babcine przytaczać badając w międzyczasie. Diagnoza: zapalenie oskrzeli. Od razu dowalił mi taki antybiotyk, że bywały chwile, gdy skręcałem się z bólu brzucha! Środę jednak postanowiłem zostać w domu. Najlepszy to pomysł jednak nie był. W nocy z wtorku na środę zmarła naszemu koledze mama. Wypadł więc chłopak z roboty i trzeba było pracować jeszcze za niego. Niestety jak na złość pojawiło się kilka tematów, które nie mogły poczekać do czwartku. Zresztą czwartek i tak nas nie ratował, bo miałem już zaplanowany wyjazd do Wrocławia. Zorganizowałem sobie jednak tak pracę, aby wszystko przyjechało do mnie do domu – dzięki temu mogłem choć troszkę odleżeć w łóżku, zwłaszcza, że pomimo antybiotyku, gorączka cały czas mnie trafiła. Rozmowy w tym dniu były już niemal szeptane – niemal zero głosu! W czwartek z samego rana (czyli 2:30) ruszyłem pod biuro, skąd zabrał mnie już kolega i zawiózł do Wrocławia. Dobrze, że nie chciał abym prowadził. Zresztą jak zasnąłem jeszcze przed Jankami, tak zbudziłem się niemal pod Wrocławiem. Tak jak normalnie nie idzie mi spanie w samochodzie, tak tym razem było jeden sen. Oczywiście zbudziłem się mokry jak mysz. Nie była ta podróż najlepszym pomysłem, oj nie… We Wrocławiu obsłużyliśmy Klienta a potem pojechaliśmy na spotkanie z partnerem naszej firmy. Spotkanie okazało się owocne i ciekawe, ale trzeba przyznać, że zmęczyło mnie okrutnie. Potem jeszcze jedno małe spotkanie, aby przekazać człowiekowi sprzęt i można było ruszać do Warszawy – wyjechaliśmy ok. 15:00. Połowę tej drogi powrotnej znowu przespałem, ale samopoczucie było coraz lepsze. Głosu jednak nadal nie wiele :) Piątek znowu tyle roboty, że aż się odechciewało nadchodzących świąt. 3 awarie do obsłużenia w ciągu jednego dnia. Ludzie słysząc mnie podśmiewali się, że w Wielkim Tygodniu się tak mocno nie imprezuje. Pośmiałem się z nimi, bo przynajmniej człowiek się czuł już nieco lepiej. Dzień pracy jednak skończyłem o godzinie 19:00 i o 22:00 wyjechałem już z rodziną do Poniatowej! Jakieś wariactwo! Święta już było nieco gorzej. Brzuch dawał się coraz częściej we znaki. W poniedziałek wręcz zacząłem łykać tabletki przeciwbólowe, bo nie dawałem już rady. Niemal cały poniedziałek przeleżałem zwinięty w kłębek. Oczywiście ten fakt dodatkowo stał się ogniskiem zapalnym z moją małżonką. Do tego stopnia nie przywykła do chorego męża, że nie było taryfy ulgowej. Ech… Do Warszawy wróciliśmy jeszcze w poniedziałek. Lekko nie było, bo dzień mocno brzuchowy. Na trasę wziąłem więc 2 dodatkowe tabletki przeciwbólowe i jakoś się doczłapałem. Ten tydzień po świętach natomiast bardzo pracowity. Nasz kolega z firmy nadal na urlopie (cały tydzień) a tematów tylko przybywało. Przybył także długo odwlekany temat wyjazdu do Jastrzębia Zdrój – padło na czwartek. A w piątek miałem jeszcze rozprawę w sądzie – świadkowałem. Tempo takie, że rodzina w tygodniu niemal mnie w ogóle nie widziła! Wychodziłem wcześnie rano i wracałem z reguły w nocy – i tak w kółko. Na dodatek w środę przejechałem się pół godziny autem z klimatyzacją. Od tej pory mam problem z gardłem. Doszedł mi więc kolejny problem zdrowotny i kolejny tydzień bez sportu. Rano gdy wstaję mam jeszcze całkiem mocno zawalone skrzela. Potrzebuję kilkunastu minut aby to wszystko odkaszlać a potem jakoś idzie – narzekam wtedy już tylko na gardło (no i nadmiar roboty :)) ). 3 dni temu chwyciłem jeszcze jedną fotkę wiosenną – nie jest już tak bardzo fajna, ale na pewno wiosenna:
A weekend? No cóż. Robotę jeszcze do domu wziąłem i cały dzień z jednym komputerem walczę. Niby się rozpogodziło, ale i tak z bolącym gardłem się nigdzie nie wybiorę. Zresztą po tych antybiotykach muszę chyba w ogóle bardziej uważać na swoje zdrowie. Od poniedziałku jesteśmy już w komplecie w firmie, więc będzie też więcej czasu na życie. Na pewno więc szybko takiej przerwy nie powtórzę :))). No i na koniec tylko notka (niemal biograficzna): wczoraj były moje imieniny, więc przyjmuję wszelkie życzenia (przede wszystkim zdrowia :))) ).

7 kwietnia 2009

Grzieżeś ty moje zdrowie?

Przeżyłem dzisiejszy dzień… chyba, bo jeszcze na dworze widno. Zarejestrowałem się do lekarza – dodzwoniłem się jako jeden z pierwszych i mogła mnie pani zapisać dopiero na juro! Co za nędza, ta nasza służba zdrowia?! Początkowo myślałem, że do jutra to już będę zdrów jak ryba i lekarza tylko pójdę poznać, bo jeszcze tu nie byłem (przed ponad 9 lat!), ale stan się raczej pogarsza: straciłem na wieczór głos. Mówię teraz tak niskim głosem, że takie sławy jak Żebrowski czy Cohen niech się schowają! Muszę wiec oszczędzać struny głosowe – co za męka dla mnie ;)))

6 kwietnia 2009

Z szukaniem wiosny trzeba uważać!

No i w końcu poległem! Kichałem, prychałem już od ponad tygodnia, aż wczorajsza wycieczka dokończyła dzieła. Już przed 19:00 leżałem ledwo ciepły, a w zasadzie to hiper-rozpalony z gorączką bliską 39 stopni. To cud, że dziś udało się nawet wstać! Zacznijmy jednak od początku. Po pierwsze bardzo dziękuję za Wasze opinie, wypowiedzi i komentarza – również za te kapryśne :))) – to sprawia, że blog staje się faktycznym miejscem życia, gdzie również goszczą emocje. Mi osobiście to bardzo schlebia :). Inna sprawa, że od końca marca nie otrzymaliście ode mnie żadnego wpisu – to dość długa przerwa – natychmiast to nadrabiam! W czwartek trening mi odpadł. Ciężki dzień plus ogólna chwiejność odporności organizmu sprawił, że nie odważyłem się wyjść biegać. Trochę żałowałem, ale z nosa już tak leciało, że groziło to tylko poważnym przeziębieniem. Stwierdziłem więc, że doczekam sobie na spokojnie do weekendu i wtedy zaszaleję :) Weekend jednak przyniósł nieco inne plany, więc sobotę spędziłem niemal całą w domu. Oczywiście nie to, że się nudziłem – roboty było dość dużo. Wygospodarowałem także godzinkę na „małego modelarza” (nowe fotki: http://picasaweb.google.com/robsiki/MaYModelarzHelikopter#). Nadrobiłem więc wiele zaległych prac domowych a wieczorem poszedłem pobiegać z Grzesiem. Zrobiłem rekreacyjnie nie całe 7km i wróciłem do domku. Chciałem się jeszcze wyszykować do wycieczki rowerowej, którą planowałem w właśnie w niedzielę. Rano wstawało się jakoś tak bez przekonania. Znowu sam jechałem na wyprawę, więc motywacja raczej mała. Co więcej: nadal nie wiedziałem nawet gdzie chcę pojechać. Nie miałem przygotowanej trasy, ani tym bardziej jakich atrakcji wypatrywać po drodze – kompletna rezygnacja! Wziąłem mapy na wszelki wypadek i stwierdziłem, że skoczę nad Zegrze – tam jeszcze rowerem nie byłem (od strony Białobrzegów). Chciałem pojechać szlakiem wzdłuż kanałku. Do szlaku trzeba było jednak przebić się przez tarchomińskie ulice, gdzie jak zwykle o tej porze panują dwa typy kierowców: niedzielni i ci którzy koniecznie chcą sprzedać samochód na giełdzie (przy Płochocimskiej). Ten odcinek wymagał więc dużej uwagi i masy cierpliwości! Gdy dojechałem do szlaku mogłem w końcu się nieco wyluzować. Wtedy od razu dostałem po uszach: śpiew, a raczej ryk ptaków wiosną jest niesamowicie głośny! Potrafią zagłuszyć szum wiatru, dzwonienie roweru na dołach i inne atrakcje. Nawet gdy rozpędzałem się na maksa i tak było słychać tych krzykaczy – szok! Czyli ptaki znaleźć nie było trudno. Stwierdziłem, że teraz czas szukać innych oznak wiosny. Madzia inspiruje mnie swoimi fotkami, więc chciałem koniecznie też coś od siebie pokazać. Ale to już nie było takie łatwe. Jedyne pewne oznaki wiosny to odsłonięte „kwiatki współczesnego człowieka”:

Od Szukanie wiosny
Poddałem się więc i ruszyłem dalej. Po drodze nawet spotkałem jakiegoś zawianego krecika, który słysząc pędzący mój rower, stęknął tylko „Łłłoooj” i choć użył całej swojej mocy aby przesunąć mosiężną nogę, to niedziela nie była jeszcze tym dniem, kiedy odzysku je się 100% sił po ciężko przepracowanym tygodniu – noga więc poszła prosto, choć cały tułów poszedł w lewo. To niesamowite, jak ci spracowani ludzie radzą sobie z tak dwoistą naturą swojego ciała? Szczęśliwie udało się krecika nie przejechać (bądź co bądź bardzo go lubię!) więc mogłem z czystym sumieniem mknąć dalej. Znalazłem także jakiś dziwny pomnik w lasku obok kanałku. Treść pomnika jest w galerii – wygląda na pamiątkę morderstwa jakiegoś chłopaka. Sam pomysł jakoś nie zraził mnie specjalnie, choć od razu nasunął pewne skojarzenia, które działają na mnie jednak jak czerwona płachta na byka: chodzi mianowicie o stawianie coraz częściej krzyży obok dróg. Tam gdzie ktoś zginie od razu stawia mu się krzyż. Rozumiem, że chodzi o ostrzeżenie, natomiast weryfikując te historie, nie zawsze krzyż stawiany jest dla ofiar ale także i dla sprawców. Przed czym więc ma ostrzegać taka „sygnalizacja”? Podśmiewałem się już 2-3 lata temu, że lada moment zaczną stawiać pomniki. I żeby nie było: za Częstochową już taki jeden widziałem!!! Czyż to nie szok?!... Pogoda był cudna – cieplutko, słonecznie i jednocześnie lekko rześko. Już na ok. 15km zrzuciłem spodnie dresowe i pozwoliłem pooddychać swoim nóżkom. To był jednocześnie czas, kiedy dogoniła mnie jakaś sympatyczna dziewczynka, z którą dojechałem równym tempem do samego Nadarzyna! Tam była chwila, aby sprawdzić mapy, wymienić się paroma zdaniami i tam też niestety rozeszły się nasze ścieżki. Jak chciałem jechać dalej – nadal miałem za mało na liczniku. Trochę szkoda, bo zawodnik z niej był nie lichy! Przez prawie 10km jechaliśmy z prędkością powyżej 21km/h! To było to! :))) Zanim jednak spotkałem tę chwilową towarzyszkę podróży, przejeżdżałem przez most nieopodal Grabiny – nad kanałem. Jego aktualna struktura nieco zadziwia:
Od Szukanie wiosny
Zadziwia, ale tylko na chwilę. Bo ci którzy są kierowcami i posługują się radiem CB, to szybko wykombinują sobie dlaczego tak dziwacznie to wymyślono. TIRowcy nie dbają zbytnio o zakazy tonażu. Wystarczy w okolicy węzła Jagielońska/Toruńska włączyć na 3-4 minuty radio i policzyć ile razy pada pytanie „Jak dwudziestka w stronę Marek?”. Chodzi oczywiście nie o numer drogi, a o ograniczenie obowiązujące na tym odcinku. Wiadukt ten jest w opłakanym stanie i aby całkowicie się nie posypał wprowadzono ograniczenie. Oczywiście dla TIRowców to kolejne wyzwanie: przejechać po ograniczeniu i nie być złapanym! Furia mnie ogarnia gdy to słyszę. Więc dlaczego niby się dziwić, że przy tym moście postanowiono postawić klocki betonowe, aby żaden nędznie-myślący TIRowiec nie próbował za wszelką cenę tędy jeździć. Być może trochę uogólniam, ale myślę, że nie aż tak bardzo! Wróćmy jednak do wycieczki. Dojechałem do zalewu. Tam pstryknąłem kilka fotek. Nawet nie dlatego, aby cos ciekawego ująć, ale jako dowód rzeczowy, że dojechałem tu. Podpedałowałem jeszcze do Białobrzegu a potem wróciłem wg wytycznych z trasy zamieszczonej w przewodniku Pascala – droga powrotna jednak była nie tylko nudna, ale niebezpieczna i zaraza zgubna – zgubna dla mojego gardła. Zatrzymałem się w jednym ze sklepów i zjadłem loda – to był strasznie głupi pomysł. Gardło bolało mnie już 2-3 minuty po zjedzeniu loda. Wiedziałem, że będę tego żałował, choć wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że aż tak mnie położy!
Od Szukanie wiosny
Powrót był więc już beznamiętny i nudny. No może za wyjątkiem tego ostatniego zdjęcia, gdzie zachwyciłem się, że są jeszcze rzeczki z nieuregulowanym brzegiem – kto by pomyślał, że kiedyś czymś takim będę się zachwycał :))) Nakręciłem więc 53km w czasie ciut powyżej 3 godzin ze średnią przejazdu (samej jazdy) 18,5km/h! Dość szybko – znowu dlatego, że nie było nikogo ze mną. Jakoś nie potrafię spokojnie jechać gdy jadę sam. Na szczęście jednak nie było zbyt ostro, bo ramiona nie bolały mnie tak jak zwykle. Satysfakcja jednak bardzo szybko zaczęła ustępować miejsce zmęczeniu i później gorączce. Niedoleczone przeziębienie, plus głupie lody dla rozgrzanego organizmu i wieczorem wręcz rzuciło mnie do łóżka. Spałem, budziłem się, przewracałem z boku na bok, a to głowa mnie bolała, a to gardło, a to kaszel mnie męczył a to, a siamto… Przemęczyłem tę noc okrutnie. Niestety poniedziałek musiałem zacząć dokończeniem wdrożenia, które zacząłem w piątek i chcąc nie chcąc rano się zwlokłem z wyra i ruszyłem pracować. Leki nabyłem dopiero po robocie – gorączkę miałem znowu na tyle wysoką, że momentami zawodził mnie błędnik. Było to już po 14:00. Ale gdy leki zaczęły w końcu działać mogłem się zebrać do kupy i dokończyć jeszcze kilka prac w biurze. A wieczorem? Jak zwykle nawrót choróbska. Dziś już jednak nie jest tak źle, jak wczoraj – wystarczyło sił, aby uzupełnić bloga o ostatnie przygody, które skończyły niekoniecznie szczęśliwie dla mojego zdrowia. Tak więc życzcie mi dużo zdrowia, bo moje nogi znowu wyrywne do podróży i biegania! :))) Więcej fotek w albumie: http://picasaweb.google.com/robsik/SzukanieWiosny# A tu mapa trasy: