=== Robsik's Blog on WordPress ===

19 lipca 2010

Mini-kontuzja

Niedziela jeszcze cieplejsza. Tym razem udało mi się lepiej popływać: 1000m (i tylko 25m kraulem). Poczułem w końcu sympatyczne fizyczne zmęczenie. Słoneczko mnie troszkę przygrzało, więc i zdążyłem się nieco opalić. Po południu poszliśmy cała rodziną na rower wodny – na jeziorku były fontanny, więc atrakcja przednia w taki upał :). Niestety przy wygłupianiu się (a boso pedałowałem) noga ześliznęła mi się z pedału i uderzyłem się dość potężnie – pękła mi skóra wzdłuż czwartego palca i zbiłem sobie stopę. Efekt: kuleję i próbuję antybiotykiem miejscowym zaleczyć sączącą się cały czas ranę. To tyle sportu na ten tydzień ;)

17 lipca 2010

Gorący weekend...

Pojechałem do dzieci – wracając z Bieszczad zostawiłem je u dziadków i od tamtego czasu tam siedzą. Oczywiście nie jest tak, że ja tak długo nie widziałem – ale stęskniłem się za nimi okrutnie. Weekend więc z dziećmi u dziadków.

Niestety sobota wypadłą w tą najbardziej upalną – czyli 33 stopni, a temperatura odczuwalna 40 stopni! Ciężko były wychylić nowa poza dom i kawałek cienia. Przed południem poszliśmy na małe zakupy typu napoje, owoce, lody, piwo – zalało potem jakby deszcz wielki spadł.

Po obiedzie odważyliśmy się wybrać na basen otwarty – przy wodzie troszkę łatwiej znieść taki upał. Po niecałej godzinie zabawy jednak spadł siarczysty deszcz, który de facto nikogo nie przestraszył i nadal wszyscy pozostawali w wodzie, a po tym rozpętała się burza – trzeba było uciekać z wody i spod wielkich drzew.

Po kolejnym zasileniu żołądka i spoczynku udaliśmy się na basen kryty. Tu w końcu sobie popływałem robiąc m.in. 100m. kraulem (dla mnie fantastyczny rekord!) a w sumie ponad 500m przebiegu. Resztę czasu przeznaczyłem na pracę z synem, aby usprawnić jego pływanie i pokazać mu kilka sztuczek i poćwiczyć go. Na koniec przepłynął 5m pod wodą - to już było coś! :)

Po basenie krytym znowu jedzonko i zrobił się wieczór. Ja z braku laku musiałem napić się piwa (bo jakoś specjalnie ochoty nie miałem, a alternatywy ni e było :( ) – wyszło dwie puszki Perły Mocnej i dzień skończył się szczęśliwie. W końcu jest troszkę chłodniej i spokojniej. Można iść spać…

1 lipca 2010

Bieszczady dzień VI

Czwartek:


Zasadniczo dzień był przygotowany do powrotu – zaplanowaliśmy jednak jeszcze pobyt w Łańcucie. Pakowanie poszło dość sprawnie, posprzątaliśmy z grubsza i ruszyliśmy. Po drodze, jeszcze w Bieszczadach, odwiedziliśmy jako dodatkową atrakcję, Muzeum Przyrodniczo-Łowieckie. To był strzał w dziesiątkę. Możliwość popatrzenia na tak liczne zwierzaki wypchane, które nie uciekały i można było im się przyjrzeć, to było to! Spędziliśmy tam ponad 30 minut, choć całość można normalnie obejrzeć w 10 minut – dzieci zainspirowałem jednak do pytań i ponownego oglądania, dzięki czemu za każdym razem coś innego widziały i o co innego pytały.

Na koniec kupiliśmy pamiątki: dla dzieci po sztuce i jedną dla żony. Teraz można było ruszyć na podbój Łańcuta, gdzie dojechaliśmy na ok. 13:00.

W parku jednak córeczka potyka się i zdziera sobie kolana – to dość mocno boli i na zwiedzanie jako takie nie ma już sił – ba! Nawet nie chciała myśleć o pizzy, którą chciałem zaproponować jako obiad. Rozbite kolana zresztą są później główną atrakcją dnia :)

Po drodze odwiedzamy jeszcze jedna babcię, a potem do drugiej już na spoczynek – co za dzień! :) Co za wyprawa! :)