=== Robsik's Blog on WordPress ===

29 czerwca 2008

Bieganie po górach

Nie ma to jak nowe doświadczenia. Szczęśliwie udało się obrobić z robotą i jeszcze przed kolacją pobiegłem na trening – mój pierwszy w górach. Wcześniej wprawdzie chodziłem po górach, ale to nie to samo – dziś już to wiem! Namówiłem kolegę, aby ze mną wybrał się na bieganie – on oczywiście na rowerze, bo nie jest biegający, ale rowerek bardzo chętnie :). W zasadzie miał mi głównie pomagać w tym, że będzie wiózł wodę, ale jakoś przez cała długość treningu nie sięgnąłem po nią. On natomiast miał ciekawą przejażdżkę. Ale wróćmy do mnie. Zrobiłem kilka niezłych podbiegów pod taką górkę, że kolega nawet nie próbował podjeżdżać – prowadził rower i nie było mu lekko. W prawdzie tempo podbiegu było gdzieś w okolicach 10min/km – ale za to siła biegowa na takim poziomie, jakiego jeszcze nie znałem – niezwykłe doświadczenie! Nie umiem powiedzieć jak wielkie przewyższenia pokonałem, bo GPS z N95 nie jest na tyle dokładny, aby się na nim opierać. Lekko jednak nie było :) W planach miałem zrobić dyszkę, ale czas nam się skurczył, a mieliśmy umówioną kolację. Zrezygnowałem więc z pełnego dystansu na rzecz szybszej końcówki. W górach to niezły wyczyn, aby po takich wzniesieniach próbować szybko biegać – zasapałem się jak trzeba! Trening skończyłem na 8,75km – na dziś i tak wystarczy. Wykąpałem się, zjadłem kolację i obejrzeliśmy mecz w Sat 1, bo Polsatu tu nie było. Jutro dopiero pewnie się przekonam, czy nie przesadziłem z dzisiejszym bieganiem po górach. Jak wszystko pójdzie dobrze, to jeszcze w tym tygodniu spróbuję dwa treningi – bardzo mi się to podoba :))))

Bieganie w międzyczasie

Uch! Co za dni! Nabieram rozpędu jak jakiś francuski pociąg a doba nadal nie chce się rozciągnąć. Znalazłem teraz kilkanaście minut, aby coś napisać a potem ruszam w długą trasę: do Szczyrku. A wczoraj odwiozłem rodzinę na wakacje – zrobiłem prawie 500km. To niesamowite jak podróż z całą rodziną potrafi zmęczyć :))). W tym natłoku udało mi się jeszcze wczoraj pobiegać – z samego rana, jeszcze przed wyjazdem. Zrobiłem lekko ponad dyszkę. Był to o tyle ciekawy bieg, że spotkałem sąsiada, który właśnie poskładał rower (na nasze wypady rowerowe :) ) i miał jazdę próbną. Dzięki temu podłączyłem się do niego, a on do mnie i tak wspólnie zrobiliśmy prawie 9km. Dość intrygująco musiało to wyglądać, bo ludzie bardziej się gapili niż jak biegam sam – nie wiem o co chodzi?... Najważniejsze, że zakwasy rozbiegane. Najgorsze jednaj jest to, że dziś jest mecz finałowy EURO2008 – nie wiem jak ja to zrobię aby dziś jeszcze pobiegać…?

27 czerwca 2008

Zakwasy - a co to jest?

W środę byłem na rehabilitacji – tzw. kontrolnej, bo teraz pojawiam się tam co jakieś 2 tygodnie, aby sprawdzić jak postępy mojej nogi. Tym razem pojechałem tam rowerem (20km w jedną stronę). Rehabilitantka określiła nogę na dobrą ocenę i przeszliśmy do ćwiczeń, jak się okazało dość siłowych. Prawie dwie godziny, z czego prawie godzina ćwiczeń na płotkach. Szło gładko a zapału i sił mi nie brakowało. To też do domu rowerem wróciłem zahaczając o biuro, co dało mi w sumie 50km na rowerze. Wow! Pod wieczór czułem się już zmęczony i skusiłem się już tylko na obejrzenie meczu. Podczas meczu tylko troszkę się porozciągałem. Nazajutrz jednak wstając do budzika o mało nie wyrżnąłem orła! Uczucie zakwasów było mi już tak obce, że zapomniałem jak to jest i że w ogóle można mieć zakwasy. Niestety w ten dzień wypadł mi całodzienny wyjazd do Poznania, więc było dodatkowo ciężko – wsiadanie i wysiadanie z samochodu było równie ciężkie jak 2 tygodnie po skręceniu nogi a siedzenie tyle godzin w samochodzie sprzyjało tylko zakwasom. Jak dla mnie to był szok! Miałem jeszcze ochotę pobiegać jakieś 3km, ale wieczorem nadawałem się już tylko aby dosłownie doczołgać się do łóżka, położyć się i tak leżeć bez ruchu do samego rana. Fantastyczne uczucie! :))) No i na koniec dorzucę, że pojawiły się wreszcie fotki z Biegu Marszałka w Sulejówku. Zamieszczam kilka z nich w galerii „Bieganie”. Doczucam także przedziwne klimaty z Poznania (Luboń):

25 czerwca 2008

Podsumowanie roku szkolnego (biegania)

W ciągu ostatnich 3 dni usłyszałem już 5-6 razy, że mocno schudłem. Na początku nie zwracałem na to uwagi, bo w pierwszych dwóch przypadkach to mogła być po prostu grzeczność, ale następne razy dały mi do myślenia. Dziś już wiem, że rzeczywiście coś drgnęło i chyba w końcu to widać po mnie. Natchnęło mnie to do podsumowania moich (prawie) rocznych zmagań. Potraktujmy więc to jako podsumowanie biegackiego roku szkolnego. Pierwsze próby biegania podjąłem rok temu w czerwcu. W planach był wyjazd nad morze a ja już wyglądałem jak piłeczka (jakieś 105kg! przy wzroście: 186 cm). Trzeba było więc zająć się moim mięśniem piwnym, który zaczął mi już nieco przeszkadzać – np. przy wiązaniu sznurówek. Próby te jednak nie wiele dały: waga nie drgnęła a ja cały czas miałem problem braku czasu. Do tego wszystkiego zdałem sobie sprawę, że w zasadzie to nie wiem jak, ile i jak często ma biegać – nie miałem pojęcia jak to robić, aby osiągnąć jakiś rozsądny efekt. Nad morze pojechałem więc z brzuszkiem i udawałem, że jest mi z nim dobrze – chyba nawet nieźle mi szło :))) – nienajlepsze samopoczucie jedna zostało i niepokój mej duszy dręczył mnie nadal. W lipcu w wiadomościach (w radiu) usłyszałem, że jakiś starszy pan mając prawie 70 lat przygotował się do maratonu i wziął w nim udział! To mnie poraziło jak pierwsze wyładowanie przed burzą. Jak to!? On mógł a ja nadal nie??? Faktem jest, że od szkoły średniej marzy mi się maraton, ale zawsze był odkładany na potem - nie dlatego, że nie zależało mi, czy też uważałem to za kaprys. Po prostu nadal nie wiedziałem jak przygotować się do takiego biegu – wiedziałem, że trzeba, że jest to wyczyn, który może zmienić całe moje życie. Sierpień poświęciłem więc na drążenie tematu biegania. Przeszukałem Internet, aby znaleźć jakieś podpowiedzi jak się przygotować do maratonu. Wtedy dopiero poznałem teorię biegania i przygotowywania się do maratonu. Stron internetowych, które mi pomogły jest wiele, więc nie będę wymieniał każdej z osobna. Szczęśliwie jest to już tak popularny sport, że można na ten temat znaleźć więcej niż potrzebujemy. Wtedy padło pierwsze postanowienie: biegam od września! We wrześniu ważyłem już 107 kg! Zawiązanie buta w przysiadzie było już dość uciążliwe: ugniatanie brzucha kolanem nogi wykrocznej ograniczało możliwości oddychania – to było już na tyle niepokojące, że jeszcze mocniej mnie zmotywowało do działania. Na początku września zrodziło się także drugie postanowienie: przygotowuję się do maratonu! Znalazłem jakiś rozsądnie wyglądający (na moje oko!) plan treningowy, założyłem stare buty, dresy i ruszyłem na trening o 22:00 – przecież nie ma co obciachu robić :))). Pierwszy trening to był trucht dwa razy po 10 minut – zasapałem się okrutnie. Wtedy zdałem sobie sprawę, że muszę jakoś mieć możliwość śledzenia moich postępów. Zanurzyłem się znowu w Internecie. Znalazłem najlepszy jak do tej pory (dla mnie) polski program o nazwie „Dziennik Treningowy”. Wtedy zdałem sobie sprawę, że pulsometr może także mi pomóc w monitorowaniu postępów. Zacząłem więc teraz biegać z pulsometrem, który miałem już wcześniej zakupiony na allegro za jakieś 30 PLN. Przestałem jednak wcześniej z niego korzystać, bo i tak nie bardzo rozumiałem co mi daje. Teraz jednak po lekturze internetowej wiedziałem już po co mi to :))) Na drugi trening wyciągnąłem kolegę, który też narzekał na nadwagę – teraz było już dużo lepiej: raźniej i było do kogo otworzyć gębę. Potem było już tylko pod górę, pomimo tego, ze co jakiś czas biegałem z kolegą, czasem z bratem. Zaczęły się klasyczne problemy, przez które chyba każdy biegacz musi przejść. W części sam sobie zrobiłem to „ku-ku”, bo zlekceważyłem plany treningowe. Chętnie więc podzielę się z Wami, czego na pewno nie wolno robić początkującym biegaczom. Pierwszy kardynalny błąd to nieprzestrzeganie planu trentowego. Mój dla przykładu przewidywał 3 treningi tygodniowo. Pierwszy tydzień mojego biegania zrobiłem 2 treningi – więc było ok. Drugi tydzień obejmował już 6 treningów w ciągu tygodnia!!! Wtedy wydawało mi się to niewinnym rozbieganiem, tak aby szybciej i lepiej sobie radzić z przyszłymi treningami. Na negatywne efekty nie trzeba było czekać długo: bolące ścięgna (nie jedno!), bóle kolana, zakwasy itd. Co gorsza: większość tych kontuzji po prostu traktowałem kolejnym biegiem i kolejnym treningiem a czasami nawet startami (troszkę później). W połowie września postanawiam kupić buty do biegania – swoje bóle zrzucam na niewłaściwie obuwie. Duża poprawa, choć bóle nie znikają. Ale trudno się dziwić: w 17 dni miałem tylko 5 dni wolnego! Bardzo nie rozważnie!!! Jako początkujący jednak nie kojarzyłem ilości treningów z bólami nóg. Następne tygodnie także były zbyt przeładowane: od 3 do 6 treningów (średnia: 5!). Najdłuższy trening miał 5km – zdawałoby się, że nie dużo. Ja natomiast już 7 października szarpnąłem się na Run Warsaw. W planach miałem trasę 5km, bo noga cały czas dokuczała, ale oczywiście ambicje mnie przerosły i poleciałem na 10km – do mety dobiegłem, ale już dobrze kuśtykając – w ten sposób tylko pogorszyłem sobie i tak już zmęczone nogi! Czyż nie głupota?... Przez cały październik w dzienniczku czytam: a to boli ścięgno, a to boli staw skokowy, a to kolano… Z końcem miesiąca jednak waga pokazuje już tylko 97kg! To dodaje mi skrzydeł i odbiera rozum. Po raz pierwszy zaczynam odczuwać prawe kolano (jak się później okazało: pasmo piszczelowo-biodrowe). W październiku także dokonuję próby na 1000m – czas wychodzi mi tak katastrofalny, że uznaję, że brat nie umie dobrze się obchodzić z moim zegarkiem. Dziś sądzę, że jednak to ja słabo pobiegłem :))) Pod koniec października zakupiłem pulsometr nowszy: SIGMA PC15 (opisuję go na blogu dość szczegółowo). Od tej chwili mam dobrze zakłamane czasy, co niechcący przyśpiesza moje treningi –to nie wpływa zbyt dobrze na moje kontuzje. Gdy to zauważam kupuję od razu drugi, lepszy: Polara RS200 (ale zakup nastąpił już pod koniec listopada. Listopad jeszcze bardziej kontuzyjny: skręcona prawa noga – ale z tego szybko się wylizałem. Nadal „napieram” na treningi, czyli średnio 4 razy w tygodniu (jeden z tygodni blisko 40km wybiegałem!!!). Czasami pęcherze na nogach. Niektóre treningi traktuję jak zawody – oby zrobić rekord (!?). Nadal mało składnie i zdecydowanie lekkomyślnie. Listopad był jednak przełomowy w bieganiu: po raz pierwszy rozpocząłem treningi z ludźmi (poznanymi na MaratonyPolskie.PL oraz biegajznami.pl), zacząłem prowadzić bloga – na początku jako dodatkowy dzienniczek dla mnie, abym mógł kiedyś popatrzeć na to i wskazać gdzie popełniłem błędy. Swoją nową pasją zaczynam zarażać innych kolegów – to zaczyna robić się nawet sympatyczne :))). W listopadzie napisałem także swój pierwszy artykuł biegacki o sprzęcie. Na początku piszę go ku przestrodze dla innych, ale potem odkrywam, że moje podejście do tematu podoba się innym i w ten sposób podchodzę do pisania kolejnych artykułów. W grudniu pojawiają się przebłyski zdrowego rozsądku – są jednak podyktowane brakiem motywacji. Wprawdzie dokonuję małego resume, ale gdy czytam to dzisiaj, to muszę przyznać, że to był tylko promyk mądrości – daleko mu było do blasku. Dla mnie jest już jednak troszkę za późno- ostatecznie wybijam się z regularnego biegania: kontuzja pasma biodrowo-piszczelowego. Sprawia, że gdy przekraczam 4-ty kilometr to zaczyna się dramat i muszę przejść do marszu. Z tym męczę się połowę grudnia, styczeń (5 treningów w miesiącu!). A na koniec bardzo paskudnie skręcam lewą nogę: zerwane 2 wiązadła i zmiażdżone jedno wielkie. Obywa się wprawdzie bez pęknięć czy złamań, ale to mnie wyłącza z biegania aż do połowy kwietnia – tu zaczynam biegać do 3 razy w tygodniu do 15 minut – super wolnym truchtem – czyli nauka biegania od zera. W styczniu wybrałem się do lekarza ortopedy (ciekawe za co dostał ten tytuł!?). Zaproponował zmianę sportu – też mi lekarz od siedmiu boleści! Zrozumiałem jednak ,że moim problemem może być brak dobrych rozgrzewek. Przeszukiwanie Internetu na okoliczność ćwiczeń rozciągających pasmo biodrowo-piszczelowe nie było łatwe. Zajęło mi to wiele czasu, aby coś znaleźć i tak nie dawało od razu efektu – wtedy jeszcze nie rozumiałem dlaczego. W ten sposób zaczął się w moim życiu zupełnie nowy etap. Dłuuuuga przerwa w bieganiu, ba! Nawet chodzeniu. Nie zmarnowałem jednak tego czasu. Wraz z bardzo dobrą opieką rehabilitacyjną nauczyłem się bardzo wielu oczywistych rzeczy, które do tej pory skutecznie olewałem. To, że rozgrzewka przed i rozciąganie po są ważniejsze niż sam bieg – to przewartościowanie najtrudniej mi przyszło. W międzyczasie jednak wpadła mi w ręce książki Streching do A do Z – to mnie przekonało już na dobre, zaś sam streching stał się nieodzowną częścią mojej rozgrzewki i ćwiczeń. Już po 2 miesiącach zauważyłem, że jestem lepiej porozciągany i mniej mnie rzeczy boli – po prostu zacząłem czerpać radość z biegania. A przecież o to w tym chodzi! Nauczyłem się także pewnej pokory. To tak jak w górach – jeśli zlekceważysz góry, to Ci tak dokopią, że możesz je na zawsze znienawidzić. Nie trenuję więcej niż powinienem – przynajmniej na razie. Nie biegam więcej niż powinienem. Nie ścigam się, jeśli nie jestem w pełni sił, lub cokolwiek mnie boli. Słowem: przede wszystkim szacunek do własnego ciała – to ono nas niesie przez każdy kilometr naszej trasy. A jeżeli jakiegoś biegu nie ukończymy, to przecież świat będzie istniał dalej, nic się nie wydarzy. Zachowamy jednak więcej zdrowia dla siebie. Jak wyglądają teraz moje treningi? Jest to bardziej znormalizowane niż kiedyś. Dopiero teraz czuję, że wiem co robię (choć za rok pewnie i tak będę śmiał się z tych słów :))) ). Biegam max. 4 razy w tygodniu (jak się uda!). Gdy przepadnie mi trening nie rozpaczam, tylko idę na rower lub rolki (to bardzo ważne mieć coś alternatywnego i korzystać z tego!). Biegam wg planów. Robię raz w tygodniu przebieżki, aby ćwiczyć szybkość. Każdy bieg poprzedzam godzinną rozgrzewką, ćwiczeniami na moje stawy skokowe itp. Po biegu ok. 15-20 minut poświęcam jeszcze na rozciąganie. Przynajmniej raz w miesiącu jeżdżę ok. 50km na rowerze – jak się da to staram się jeszcze na tygodniu pojeździć. Włączyłem rolki jako rozrywkę i dodatkowy trening. Lepiej się „wsłuchuję” w moje ciało a streching jest jedną z ulubionych moich dyscyplin, chociaż znam go dość pobieżnie. Co więcej? Na treningach nie ścigam się. Staram się biegać w pierwszym zakresie – wtedy jest większe spalanie tkanki tłuszczonej a wybiegane kilometry i tak nie pójdą na marne. Gdy już startuję w zawodach potrafię odpuścić sobie jeśli jest taka potrzeba lub pomóc np. Bogusiowi w osiągnięciu jego celów – to czasami sprawia więcej satysfakcji niż kolejna Twoja życiówka. Słowem: nabrałem większego dystansu i spokoju biegania. Dzięki temu biegania dostarcza mi więcej radości i pozwala gubić kolejne kilogramy. A ile teraz ważę? Waga pokazuje 92 i coś po przecinku. To po przecinku już nie chcę pamiętać – jakoś to 92 wygląda wystarczająco sympatycznie :))) Czuję się coraz lepiej a pochlebstwa znajomych utwierdzają mnie, że to jest właśnie ten kierunek, i że są już efekty. Na moje oko jeszcze wiele pracy przede mną, ale jestem mądrzejszy już o jakiś rok: pośpiech jest złym doradcą! Wystarczy cierpliwość i systematyczność.

Interwały z Polar RS200sd

Wprawdzie artykuły o RS200sd już powstały, to jednak przyszło mi do głowy podzielić się innymi małymi drobiazgami, które sprawiają, że bieganie z tym zegarkiem staje się jeszcze ciekawsze. Tym razem chciałbym powrócić do problemu interwałów. Jak wspominałem w drugiej części artykułu, program w zegarku, który został przewidziany do biegania interwałów, niestety nie bardzo się nadaje do wykorzystania w praktyce. Ale da się to załatwić w inny sposób. Ja pokaże to jednym przykładzie – resztę już na pewno sobie dopowiecie. Interwały: 4x400m Program powinien przewidywać rozgrzewkę przed interwałami i tzw. schłodzenie po interwałach. Dobrze byłoby także poznać nasze tempo podczas biegania interwału oraz tempo wypoczynku, czyli tzw. trybu „recovery”. Ja temat załatwiłem programem „Free”. Jedyna zmiana jaką dokonałem, to ustawienie „AutoLap” na 0,4km. W ten sposób rozgrzewkę wstępną mogę robić tyle ile potrzebuję – aż poczuję, że jestem gotowy (lub jak to jest w moim przypadku, aż przebiegnę pełne 3km z Grzesiem). Gdy już jestem gotowy czekam, aż zegarek zasygnalizuje mi kolejnego LAP’a. Gdy „piknie” wtedy składam się do biegu szybkiego i tak gnam ile pary aż do kolejnego sygnału LAP’a. W ten sposób mam zapisane parametry mojego interwału: jak szybko biegnę, odległość (przecież AutoLap ustawiony jest na 0,4km!), puls średni, maksymalny (to można odczytać tylko z zegarka!!!) oraz końcowy. Następnie zwalniam tak aby serduszko wróciło do zakresu pierwszego (w POLAR zakres Z3 traktuję jako pierwszy). Jeżeli zdąży wrócić do pierwszego przed następnym AutoLap’em, to wtedy na sygnał znowu atakuję kolejne 400m. Jeżeli jedno 400m nie wystarczy na wypoczynek, to wtedy biegnę 800m – aż będę gotów do kolejnego wyzwania. Aby ułatwić sobie powrót do zakresu pierwszego, możemy skorzystać z funkcji ZoneLock (przycisk czerwony przyciskamy i przytrzymujemy – wtedy nam się „zapina” zegarek na dany zakres) – ustawiamy go na zakres pierwszy (Z3) i wtedy nie musimy spoglądać co chwila na zegarek. To dźwięk nas informuje, czy już jesteśmy w naszym zakresie, czy jeszcze potrzeba nam wypoczynku. W tej formie ćwiczenie może zawierać dowolną ilość interwałów – nie jesteśmy tu niczym ograniczeni (oby tylko dystans nie przekroczył 39,4km -> zegarek może zapisać 99 LAP’y!). Co więcej: to my decydujemy kiedy przechodzimy do fazy schłodzenia i to my decydujemy ile ta faza schłodzenia ma trwać. Oto przykładowy zapis mojego POLAR’a z takiego interwałowego ćwiczenia:
Dla mnie to rozwiązanie jest wręcz idealne i nie wiąże rąk – daje swobodę dopasowania treningu w zależności do tego gdzie jestem, w jakim terenie biegnę (nie wszędzie przecież da się zrobić interwałowy bieg!), ile potrzebuję na rozgrzewkę a ile na schłodzenie. Polecam każdemu spróbować – jest super! :)

22 czerwca 2008

I jeszcze jednak wycieczka rowerowa!

Ha! To nie był koniec dnia! Udało mi się jeszcze namówić rodzinę na wyjazd do piaskowni – czyli tam gdzie ja wczoraj dobiegłem :))). Zrobiliśmy jakieś 15,5km (w 3 godziny!) – teraz czuję, że jestem zmęczony i z biegania dzisiaj już rezygnuję. Następny trening we wtorek. Trasa jaką jechaliśmy jest dokładnie taka jak mojego wczorajszego biegu, więc można podpatrzeć we wczorajszym poście… A teraz idę napić się piwa i zasłużony odpoczynek.

Wycieczka do bunkrów

A miało być tak pięknie… - chciałoby się zaśpiewać z Elektrycznymi Gitarami. Wstępnie miał być Tomek (odpadł na 2 dni przed), Robert (odpadł dzień przed), Boguś (odpadł z samego rana) i Krzysiek – jedyny, który stawił się na wycieczkę. Ostatecznie wycieczka jednak była fajna, lekka i przyjemna. Do tego udało nam się trafić do bunkrów – to było coś! Przejechaliśmy dziś zaledwie (niecałe) 45km ze średnią jazdy na poziomie 15km/h – więc dość szybko. Co fajniejsze nie czuliśmy zmęczenia. Można było więc pozwolić sobie na trochę improwizacji w wyznaczaniu trasy :))) Tak troszkę na zasadzie jechać gdzie oczy poniosą – choć na pewno nie do końca, bo ostatecznie dotarliśmy do domu :). Na mapie widać nasze zmagania. Najciekawszym elementem wycieczki zdecydowanie było dotarcie do bunkrów. Tak troszkę przez przypadek, ale liczy się efekt końcowy. W galerii znajdziecie fotki z tamtego miejsca – jest niesamowite! Wchodząc na teren bunkrów jest ostrzeżenie, że fortyfikacja grozi zawaleniem i wstęp wzbroniony i że wchodzisz na własną odpowiedzialność – ale nie mogliśmy się oprzeć, aby tam nie pójść :))) Na zdjęciach widać jak te wielotonowe bloki obsuwają się z czasem – wygląda to obłędnie! Następnym razem już muszę zabrać lepszy aparat, bo ten z telefonu już nie radzi sobie z tak pięknymi miejscami, jakie dziś widziałem… A oto trasa naszej wycieczki:

21 czerwca 2008

Wycieczka biegowa

Mamo ja wariat! Tak, to chyba będę mógł sobie powtarzać jeszcze długo i często. Wycieczka rowerowa w sobotę nie wyszła – nie poddałem się jednak i zbieram ekipę na jutro. Na razie mam trzech potencjalnych uczestników – jak to będzie to się zobaczy. Wymyśliłem więc, że w takim razie może z rodziną pojadę do piaskowni, na którą mnie naprowadziła Dori (dzięki! :)). Żona uznała jednak, że najmłodsza nie bardzo się nadaje na takie rowerowe podróże. Kolejny pomysł więc upadł. Miałem biegać wczoraj, ale do domu wróciłem już po północy, więc odpuściłem sobie trening. Postanowiłem, że wstanę rano i nadrobię zaległość. Tak też i zrobiłem: wstałem przed 7:00, godzinna rozgrzewka ze strechningiem a potem w rejs. Wpadłem na szalony pomysł, że spróbuję dobiec do piaskowni i z powrotem! Pierwszy raz od mojej kontuzji tak daleko miałbym się oddalić od domu, ale czułem, że noga jest w formie i należy to wykorzystać. Cała trasa wyniosła 14,5km – to dużo nawet dla mnie (tak sobie myślę). Chociaż po tym dystansie miałem ochotę biec dalej. Wiem jednak, że przeginać nie należy, więc zrobiłem sobie szybszy finisz, potem rozciąganie znowu i na dziś wystarczy tego szaleństwa. Bieg nie był ciągły, bo gdy dobiegłem już nad piaskownię, to nie mogłem oprzeć się, aby zrobić kilka fotek :))). Wrzucę je do albumu oraz jedną tu umieszczę – przepiękne miejsce! A z wycieczki biegowej jestem zadowolony podwójnie: po pierwsze zbliżyłem się bardzo do dystansu 15km, który czeka mnie już 5.07.2008 (Puchar Maratonu Warszawskiego), a po drugie noga nie sprawiła mi zawodu. Wprawdzie lekko bolała w okolicy 6km i 12km, ale nie przeszkodziło mi to w realizacji mojego szalonego planu. I na koniec dla zainteresowanych link do trasy (mapy) jaką dziś przebiegłem:

19 czerwca 2008

200 dni Bloga!

Miałem dzisiaj już nie pisać, bo ostatecznie impreza rozdania dyplomów dla mojego chłopaka tak się przedłużyła, że z biegania były już nici. Ale jest dziś co świętować: 200 dni istnienia mojego blooga! Jest to o tyle niesamowite, że na początku pisałem głównie dla siebie, jako rodzaj pamiętnika – uzupełnienie do dzienniczka treningowego, aby w każdej chwili móc wrócić i sprawdzić co się wtedy ze mną działo, w jakiej byłem kondycji itd. Potem okazało się, że jest to również niezła forma dzielenia się ze znajomymi tym co u mnie słychać – aby nie pisać każdemu z osobna co, gdzie, jak było itd. Oczywiście nadal nie rezygnuję z pisania do znajomych, ale mogę im opowiadać inne rzeczy – a o tych sami poczytają, jak mają czas i zacięcie :))) Z innej strony zacząłem tu umieszczać także treści swoich artykułów. Ci, którzy tu trafiają, mogą więc posiąść kawałek pożytecznej wiedzy, głównie o sprzęcie do biegania – mam nadzieję, że jeszcze wielu skorzysta z tego. Potem zacząłem także pisać moją historię związaną z moimi kontuzjami. Okazuje się, że bardzo mało wiemy nawet o tak podstawowych rzeczach jakie mnie spotkały – postanowiłem więc pokazać jak postępować aby szybko wrócić do zdrowia i jak wspomagać procesy leczenia. Z obserwacji liczników, tego co czytacie, Drodzy Czytelnicy, jak tu trafiacie, wnioskuję że warto to nadal kontynuować – tak też i będzie. Jeżeli więc mogę tu coś dla Was więcej zrobić, coś ciekawego dołączyć, więcej opisać – proszę o wpisy – na pewno nie pozostaną bez odpowiedzi. A dziś wychylę tylko lampkę dobrego whisky w toaście za 200 dni! Na zdrowie!

18 czerwca 2008

Interwały z bolącym gardłem

Jeszcze wieczorem się wahałem, czy pobiec, czy może sobie odpuścić – gardło tak piekielnie mnie drapie, kuje i boli, że czasami trudno znieść ten ból. Ale słowo się rzekło, więc zadzwoniłem do Grzesia i wyruszyliśmy na bieganie. Z Grzesiem jak zwykle jedno kółeczko, a ja drugie już samodzielnie. Noga na pierwszym okrążeniu tak mnie nie bolała, że chciałem zrezygnować z interwałów, aby móc cieszyć się nogą przez cały trening. Do interwałów jednak poszedłem. Interwały zrobiłem cztery po ok. 300m (ciut ponad). Noga nadal spisywała się wręcz bajecznie! Dzięki temu odkryłem, że interwały to całkiem fajna zabawa :))). Przebiegając na przykład obok grupy młodzieży w tempie przebieżki, nagle rozmowy milkną – dość ciekawe zjawisko :))) No i jak zwykle po przebieżce dość ciekawym zjawiskiem jest sapiący jak lokomotywa facet, który osiągnął prędkość żółwia :))) Przebieżki (czy interwały) tak polubiłem, że już po treningu nie mogę się doczekać kolejnego. Prikaz na razie mam na jeden trening interwałowy tygodniowo – poza tym większość planów treningowych podobnie traktuje przebieżki – nie wolno się tym zmęczyć za bardzo! Tak czy inaczej trening dzisiejszy oceniam więc bardzo wysoko!

Fortuna zdrowiem się toczy

Uff! Jednak mogę nadal biegać. Wybrałem się dziś do lekarza, bo ból gardła nie daje mi spokoju już od kilku dni, a sam Strepsils nie daje rezultatu, poza chwilową ulgą. Niestety lekarz także nic ciekawego nie zauważył w gardle. Zalecił tylko brać Gpripex’a. Zdziwiłem się trochę, bo gardło to mój jedyny objaw – żadnej gorączki, kataru czy kaszlu. Pani jednak przyznała, że działa przeciwzapalnie, więc warto go pobrać 2-3 dni. Jak nie ustąpi to wtedy antybiotyk miejscowo: Bioparox – raczej nic nadzwyczajnego. Popijam więc Gripex’a, jakbym miał się za chwilę do łóżka położyć i już umawiam się z Grzesiem na wieczorne bieganie. Może dziś podejdę do interwałów?...

16 czerwca 2008

Niedzielne wzmagania

Dzień wczorajszy niezwykły był pod każdym względem. Oczywiście zaczęło się od braku wycieczki rowerowej, ale z tym szybko się pogodziłem – ból gardła do dziś mnie trzyma. Od rana jednak uskarżała się na zdrowie moja żona, wybierając się więc do jakiegoś marketu (po kawałek kranu) postanowiłem zabrać najmłodsze dziecko. Ubawu było co nie miara, bo widząc każdy fragment umywalki lub kranu, musiała sprawdzić czy przypadkiem nie ma tam wody, bo koniecznie chciała umyć ręce :))) To jeszcze dało się jakoś przeżyć, ale gdy po drodze spotkała ekspozycje muszli klozetowych to zaczął się dramat – koniecznie chciała skorzystać z jednej z nich, aby zrobić na zmianę: a to siku a to kupę. Myślałem, że zwątpię! Później ze starszym dzieckiem wybraliśmy się na urodziny jego rówieśników do tzw. Wieży Magów. Niesamowite wrażenia! Szkoda tylko, że płaci się jak za zboże, bo organizacja tam imprezy to 70 PLN/dziecko! Ceny jak weselne :))) Impreza trwała 2,5h więc całkiem długo i atrakcji mieli rzeczywiście dużo. Mimo to dał się chłopak namówić jeszcze na rolki. Po imprezie zjechaliśmy do domu, przebraliśmy się i w ramach treningu szukaliśmy truskawek tańszych niż 5 PLN. Ludziska tłumaczą, że susza, susza - dlatego taka cena. Ja wiedziałem, że na pewno się ktoś wyłamie z tej „solidarności” cenowej. Trasę wyznaczyłem nam na jakieś 2,5km – powinno nam wystarczyć :). Rolki już raz po kontuzji odkopywałem, ale wtedy dojechałem tylko do placu zabaw i tam mnie noga zaczęła tak boleć, że jeszcze na placu zmieniłem rolki na buty. Liczyłem, że teraz już nie będzie tak źle. Dodatkowo udało mi się zmienić w rolkach kółka i łożyska – nie były wymieniane już ponad 10 lat! Nie wiedziałem, że tak rolki mogą fajnie jeździć ;))) Truskawki po 4 PLN oczywiście udało się znaleźć, choć faktycznie nie było łatwo. Ale za to ładne, soczyste i słodziutkie! Kupiłem 1,5 kg i w zasadzie całe zjedliśmy w ciągu 40 minut :))). Noga sprawowała się wyśmienicie! Zdecydowałem więc, że jeszcze wieczorem pobiegam. Ponieważ rodzina zdrowotnie nieco niedomagała, więc trzeba było ją nieco obsłużyć – na trening więc wybiegłem o 21:30. Udało się nawet Grzesia namówić na trójkę! Założenie było proste: jak się uda, to wybiegać 12km. Wszystko dlatego, że na początku lipca podchodzę do dystansu 15km. Gdy Grześ „zjechał” do domku, ja uzbroiłem się w słuchawki, włączyłem nowo wrzuconą muzę do telefonu (pełna kolekcja 25 Lat Listy Przebojów) i pobiegłem dalej. Na wszelki wypadek biegłem po znanej, oznaczonej trasie 3km. Po 6 kilometrach już zastanawiałem się, czy nie odpuścić biegania na 9km, ale po 9km było już całkiem fajnie – ból był tylko cieniem, więc można było go ignorować ;))) Udało się więc wykonać plan i pokonałem dystans 12km – po raz pierwszy! Czułem już wprawdzie, że mięśnie nóg są zmęczone, ale dobiegłem bez większych przygód. Po tym dystansie zrobiłem sobie jeszcze solidną rozgrzewkę i dzięki temu dziś czuję się lepiej niż wczoraj po sobotnim biegu – gdzie zabrakło mi czasu na rozciąganie po biegu. Lepiej nie zapominać o tym! Przynajmniej ja poczułem wielką różnicę i na pewno dołożę wszelkich starań, aby nie zapominać o rozciąganiu po bieganiu. Na koniec dnia zajrzałem do bloga Dori – tam znalazłem odpowiedź na pytanie, które dręczyło mnie już od jakiegoś czasu: co to jest wolność i gdzie ma swoje granice? Nigdy nie sądziłem, że odpowiedź na to pytanie jest tak proste i pod ręką. Oto link do posta, który należy zaliczyć do lektur obowiązkowych: http://dori-usmiechnieta.bloog.pl/id,3446157,title,By-czlowiek-wreszcie-mogl-w-niebie-sie-zbudzic,index.html A na koniec fotografia nowoczesnego call-center:

15 czerwca 2008

I Bieg Marszałka

Szkoda, że wczorajszego dnia nie dało się wydłużyć – chciałem jednak troszkę więcej czasu spędzić na zawodach – nie udało się. Ale bieg wyszedł nam (z Bogusiem) bardzo super! Fakt, że mnie stać było na więcej, jak się okazało na mecie, ale za to udało się Bogusia podprowadzić na jego sukces :) Podoba była bardzo ciekawa. Jadąc na zawody termometr ledwo wskazywał 15 stopni, a biegnąć słońce potrafiło tak przypiec, że nie wiele się to różniło od występu sprzed tygodnia. Szczęśliwie troszkę wiało. Korzystaliśmy z tej bryzy biegnąc w kierunku zachodnim – na najdłuższej prostej. Organizacja imprezy całkiem przyzwoita – osobiście nie podobały mi się tylko te uroczystości przy kopcu. Cwaniacy byli poubierani jak trzeba a biegający przygotowani do biegania, w strojach dość cienkich, po rozgrzewce, tylko się schładzali. To dla mnie było trochę bez sensu. Sam bieg był już całkiem fajny. Policja i straż miejska ładnie obstawiła ulice, aby bezpiecznie się biegło, gdy trzeba było, to puszczała pieszych i samochody, tak aby nie przeszkadzać biegającym – nie jeden organizator pozazdrościłby! Ludzie miejscowi tylko troszkę jakby przestraszeni. Szczęśliwie część z nich dzielnie nam kibicowała – przez wszystkie 3 kółka! Plan był prosty: tym razem Boguś chciał osiągnąć aż dwa cele: zejść poniżej 60 minut oraz dobiec do mety bez marszobiegu. Ponieważ mam zegarek, który sprawdza tempo, to prowadziłem go utrzymując bieg na poziomie do 6:00. I tak udało się przebiec 9km. Wprawdzie były już chwile zwątpienia, ale utrzymał się dzielnie na pozycji i biegł dalej. Na ostatnim kilometrze stwierdziłem, że się odłączę i pobiegnę ostatni kilometr na większej parze. Okazało się potem, że dzięki temu Boguś też zmobilizował się finiszu i nie przeszedł do marszobiegu mieszcząc się poniżej 60 minut! A ja na ostatnim kilometrze wyprzedziłem około 7 osób. Sprawdziłem klasycznie bieg przyśpieszony aż do sprintu tak szybkiego jak to tylko było możliwe. Na mecie zorientowałem się, że mogłem zacząć tak przynajmniej 1,5km przed metą – miałem jeszcze trochę pary. No ale ten bieg chciałem głównie Bogusia podprowadzić, co się udało! Ze swojego biegu także jestem zadowolony – zwłaszcza finiszu. Już wiem jak powinien wyglądać i ile może zdziałać odpowiednio wcześnie zaczęty :) Dziękuję Dori za doping i kciuki :))) A noga? Ćmiła – nie pozwala o sobie zapomnieć, ale jakoś specjalnie też nie przeszkodziła mi w tych zawodach. Dzień wcześniej poświęciłem godzinę na ćwiczenia rehabilitacyjne – rano mogłem zrobić już prawi pełny przysiad – tak dobrze jeszcze nie było! Niestety mamy już 15-ty czerwca, a widmo zabiegu zbliża się coraz bardziej… Fakt, że z każdym biegiem jakby mniej boli – pytanie jednak co powie lekarz? Chwilowo jednak wyrzucam to z głowy i myślę tylko jak wykorzystać ten czas, który jeszcze mam… No właśnie! Dziś nie udało mi się tak dobrze tego czasu wykorzystać jak zwykle. Wczoraj pojawił się u mnie dość ostry ból gardła i zdecydowałem, że tym razem nie pojadę na wycieczkę rowerową. Przeraziła mnie przede wszystkim temperatura, która by mnie przywitała z samego rana: 9 stopni! Wycieczkę więc odkładam na następny tydzień – najpierw muszę podleczyć gardło. A dziś może jeszcze pobiegam, jeśli mi się z gardłem nie pogorszy..

13 czerwca 2008

Zmiana tempa?

Ech, po meczu nastroju już nie udało się utrzymać w formie. Ale czas się zebrać i poinformować o poprzednich dniach. Może nie działo się zbyt wiele, ale kilka znaczących faktów się zdarzyło. We wtorek i środę biegałem. Wyjątkowo trochę, ale za środą przemówiły dwa argumenty: czwartkowy mecz i to, że Grzegorz we wtorek nie mógł pobiegać i bardzo chciał w środę. Wtorek więc standardowo poszła szóstka w bardzo sympatycznym tempie. Ale zanim do tego dojdziemy, to wspomnę, że w poniedziałek wyznaczałem sobie nowe parametry w oparciu o Polar’owy Fitness Test. Zegarek zaproponował HRmax na poziomie 181. Pozwoliłem mu więc zaktualizować dane. W ten sposób przeliczyły się także zakresy, które obliczane są na podstawie procentowych zakresów. Czyli zakres treningowy został określony niższymi wartościami pulsu. Mimo to we wtorek udało się pobiec ok. 6 minut/kilometr nie wychodząc poza pierwszy zakres! To mnie usposobiło bardzo pozytywnie :) Co więcej – noga nie dokuczała mi – gdzieś jakby nieco tliła, ale zdecydowanie nie dokuczała. W środę zacząłem bieg z Grzesiem, więc swobodnie w tempie 6:40. Później podciągałem to tempo pilnując aby cały czas zostać w zakresie pierwszym – udało się! Bieg wprawdzie już dał się odczuć nodze, ale może dlatego, że w ramach przyszedłem dwudniowej przerwy zrobiłem nieco więcej kilometrów: 9km. Ogólnie więc ok. A w sobotę? Już wiem, że wystartuję w biegu na dyszkę w Sulejówku. Od strony Bogusia ma się pojawić niezła załoga – fajnie by było, gdyby się udało – zawsze raźniej :). Ale o tym jak już będę po biegu…

8 czerwca 2008

Wybieganie udane

No i na koniec tygodnia zdecydowałem się na wybieganie – czyli w moim przypadku 10km. W zasadzie miałem sobie odpuścić, bo to wczoraj miałem start itd. Gdy jednak zadzwoniłem do Bogusia i dowiedziałem się, że on już dzisiaj trening zaliczył: po pierwsze po wczorajszym starcie, po drugie nadal chory – to postanowiłem: dziś biegam! Dziś już nie było tak kolorowo jak wczoraj. Już w zasadzie na 7km noga przypomniała mi o swoim istnieniu wyjątkowo skutecznie. Ostatnie 3km biegłem więc zmiennym tempem (w zasadzie lekko zmiennym – chyba bardziej regulowałem długość kroku, bo zegarek tego nie wychwycił). Gdy wróciłem siadłem od razu kibicować naszym, chłodząc nogę i spożywając duże ilości wody wysoko-sodowej :))) Potem troszkę automasaży i do wanny. Nasi niestety przegrali choć zasłużyli przynajmniej na jedną bramkę…. Ach! Byłbym zapomniał: wczoraj buciki zaliczyły pięćsetny kilometr! Czas przygotować się do zmiany… A tak przy okazji, to wiecie gdzie leży Warszawa?

Puchar Maratonu Warszawskiego 10km

I dalsza część historii to już występ w Pucharze Maratonu Warszawskiego. Tym razem na dystansie 10km. Póki co to mój ulubiony dystans :) Problemem była jednak pogoda: upiorny upał! Dobrze, że bieg prowadził przez park, więc czasami można było się lekko w cieniu schłodzić. Miałem jakieś 40 minut na odpoczynek po wycieczce rowerowej. Trochę się bałem w jednym dniu zaliczyć prawie pięć godzin rowerowych a potem dyszką biegiem i to nie treningowo a start! Ale wytłumaczyłem to sobie tak: rower doskonale mi wymasuje nogę i będę mógł zrobić krótszą rozgrzewkę przed biegiem. Ostatecznie sprawdziło się to doskonale! Zaparkowałem dość feralnie, bo ponad 1500m od miejsca startu i biura zawodów. Miałem więc na dzień dobry rozgrzewkę w postaci biegu z plecakiem i do tego w pełnym słońcu. Rozgrzewka niczego sobie :))) Zapisałem się wpłaciłem pieniążki i poszliśmy z Bogusiem się porozciągać. Rozciągania było już tylko ok. 20 minut, ale ewidentnie mi to wystarczyło. W trakcie rozgrzewki przekonaliśmy się jak silne jest słońce – już po rozgrzewce mieliśmy dosyć! Trasa była wyznaczona na 2km, czyli 5 okrążeń. Wg mojego zegarka wyszło więcej niż 2km, ale nie dużo więcej (muszę w końcu pojechać gdzieś na stadion wykalibrować go dokładnie). Przy każdym okrążeniu wodopój – to był to, czego nam trzeba było –osobiście już na starcie miałem ochotę na łyk wody! Przed startem spotkałem jeszcze Maniaka z MaratonyPolskie.pl – jak mi podał swoją listę startów, to rzeczywiście prawdziwy Maniak J. Fajnie było jeszcze kogoś spotkać – zawsze jakoś milej. Przebiegł się z nami prawie całe okrążenie. Wydawało się mocno treningowego, ale zegarek nie kłamał: 5:30 do 5:40 – to dużo więcej niż moje treningi :). Tempo to w zasadzie udało się utrzymać przez 3 okrążenia (trzecie już bez Bogusia – musiał poszukać tlenu dla siebie), a potem było już tylko słabo. Upał tak dawał się we znaki, że wypita woda z wodopoju wystarczała zaledwie na 200-300 metrów – potem znikało już nawet wspomnienie po niej. Ostatnie dwa okrążenia walczyłem więc tylko aby tempo schodziło poniżej 6:00 – wtedy zrodziła się we mnie nadzieja, aby dobiec przed upływem 60-tej minuty. Jednocześnie mocno nasłuchiwałem nogę, czy nie protestuje przeciwko takiemu wysiłkowi – w sumie tylko na podbiegach na mostki zmuszała mnie do kulenia – więc nie najgorzej. Ostatecznie udało się zmieścić w 60 minutach: i czas brutto i netto! Byłem zadowolony z wyniku i strasznie wyczerpany. Finisz pozwoliłem sobie w zasadzie tylko na lekkie przyśpieszenie – o sprincie tym razem nie było mowy! Boguś przybył jakieś 8 minut za mną – jak na niewyleczone zapalenie płuc to wynik doskonały! Dla mnie po prostu bohater! Gdy przybiegł, przebraliśmy się nieco, napiliśmy i ruszyliśmy do domów – mnie czekała „zmiana warty” w domu, więc musiałem się śpieszyć. W domu oczywiście padłem na twarz. Musiałem odleżeć swoje, po czym napełniłem się napojami wróciłem do krainy żywych :))) Satysfakcja gwarantowana! A noga? Spisała się super, więc zafundowałem jej w nagrodę schłodzenie lodem a potem delikatny masarz wiązadeł. To wystarczyło, aby uśmiechnęła się do mnie :)…

Wyprawa z Krzyśkiem

No i żyję! I nawet mam się dobrze! Wczorajszy dzień mało mnie nie zabił – oczywiście to tylko przenośnia :). Bałem się dnia dzisiejszego, że albo noga odmówi posłuszeństwa, albo zakwasy mnie pokochają jak nigdy dotąd. Szczęśliwie nic takiego nie miało miejsca: czuję wprawdzie, że coś wczoraj robiłem, ale nie są to zakwasy. Ale zacznę od początku. A na początku, czyli o 4:00, ruszyłem na wycieczkę rowerową, na którą udało mi się troszkę niechcący namówić w ostatniej chwili sąsiada. Miałem więc towarzystwo na wycieczkę. Pogoda nam dopisała i nawet robactwo nie było tak dokuczliwe jak tydzień temu. Większość trasy już znałem z poprzedniej podróży, więc poradziliśmy sobie dość ładnie i lightowo (to takie nowe modne polskie słowo ;), chociaż młodzież chyba pisze to ta: lajtowo). W jednym miejscu lasu tylko znaleźliśmy ciekawe zjawisko: dość wysokie (kilkunastometrowe) górki/nasypy, ewidentnie utworzone przez człowieka, choć dawno temu, bo już duże drzewa na nich rosły. Zrobiłem jedno zdjęcie, ale nie widać tego dobrze (niestety N95 nie zawsze jest wystarczające). Muszę następnym razem zabrać lepszy aparat i to udokumentować. Na trasie mieliśmy jeszcze dwie mniej sympatyczne przygody z psami, które paradowały sobie po drodze niczym… psy bezpańskie J. Jeden z nich był wielkości cielaka, więc staraliśmy się go nie prowokować ani drażnić, chociaż skubaniec biegł za nami i szczekał. Pietra trochę mieliśmy – nie ma co! Potem Jakiś przerośnięty spaniel – szczęśliwie albo był ślepy, albo nie byliśmy dla niego łakomym kąskiem, bo nie zwrócił na nas uwagi zupełnie. Ale trzeci pies położył mnie z rowerem na ziemię. Jak zwykle, małe gówno (przepraszam za wyrażenie, ale nie mam innego określenia dla takich psów), które sadzi się do nogi, jak już Ty go nie widzisz – czyli atak od tylca! Gdy zobaczyłem że leci za nami, to chciałem zrobić szybki zwrot na rowerze i pogonić go lub w najlepszym wypadku sprzedać mu kopniaka. Niestety pomyliłem hamulec przedni z tylnim i zrobiłem zwrot, tyle że przez kierownicę :). Przestraszyłem się, że mogę spaść na moją kontuzjowaną nogę i zrobiłem jeszcze obrót, aby spaść na plecy, a rower przyjąć na klatę. Pies gdy zobaczył to, zaczął tak uciekać, jakby ktoś rzucał w niego kamieniami. Ja zdążyłem już tylko dojrzeć jego tylne łapy znikająca za murkiem. Szczęśliwie upadek był dobrze zamortyzowany, więc nic mi się nie stało – nawet najmniejszego stłuczenia nie miałem. Wyglądało to jednak na tyle groźnie, że Krzysiek już zastanawiał się, czy nie trzeba będzie dzwonić do karetkę… Śniadanie zjedliśmy na 27-ym kilometrze na polanie, gdzie tydzień temu było bardzo milusio. Tym razem jednak jakiś gość biegał po niej i wydawał dźwięki jakby ścinał drzewa (a chyba tylko przykaszał trawę). Meszek jednak tyle się naleciało, że śniadanie skróciliśmy do minimum i ruszyliśmy w dalszą drogę. I z tego miejsca trasa była już tylko wymagająca: wydmy, piaski, wzniesienia, chaszcze, badyle, krzaki, kłody, gałęzie, jeżyny, maliny i wszystko razem! To nas zdrowo spowolniło, ale mi się bardzo podobało! Aha – o pajęczynach już nic nie mówię, bo to standard wpisany w te wycieczki :) Na kilku ostatnich kilometrach troszkę pomieszaliśmy trasę, ale ostatecznie dotarliśmy do miejsca startu. Przy samochodzie byliśmy już o 9:10 – to niezły wynik jak na 45km, które wskazał licznik. Rowery i my byliśmy wyświechtani jakbyśmy przez te 45 km szli przez jakieś okopy. Trasa wycieczki jest do obejrzenia tutaj: Dla ciekawskich, powiem, że po raz pierwszy trasa ta została zmontowana z dwóch zapisów (baterii nie wystarczyło). Tak więc jeśli ktoś jest zainteresowany jak łączyć zapisy dwóch plików GPX, to zapraszam! Chętnie się podzielę wiedzą :) Wkrótce dorzucę fotki z wyprawy. A dziś jeszcze dopiszę drugą część historii o moim wczorajszym Hardcore :)

4 czerwca 2008

Dobry początek tygodnia

Niezły początek tygodnia: w poniedziałek urządziłem sobie domową rehabilitację – jedyne 1,5 godziny a wczoraj szóstka z przebieżkami! Pierwsze 3 kilometry w zasadzie w ogóle nie odczuwałem nogi. Przebieżki natomiast starałem się, aby było o długości 300-400 metrów. Po nich niestety odczuwałem już swój staw skokowy. Ale nie był to już tak intensywny ból jak zwykle. Można więc powiedzieć, że tym razem „In plus”. Wczoraj pobiegłem w nowo odkrytym wynalazku: chusta typu Bull. Gdy zobaczyłem na filmiku na ile sposobów można to nosić to byłem w ciężkim szoku! Dla zainteresowanych polecam obejrzenie przynajmniej pierwszego filmiku: http://www.buffwear.co.uk/pages/technical/ways-to-wear.php Muszę przyznać, że jest lepsza ta chusta niż tradycyjna czapka zwana kaszkietówką – jest zdecydowanie lżejsza i lepiej przylega. Poza tym doskonale nadaje się pod takie rzeczy jak kask. Ależ cudo! W Decathlonie kosztuje to coś ponad 40 PLN. W 4Energy można kupić za jedyne 8 PLN – zdecydowanie polecam! Jak rodzina wczoraj to zobaczyła, to muszę teraz kupić jeszcze 3 takie :))) I na koniec fotka z wczoraj:

2 czerwca 2008

Wycieczka rowerowa z Robertem

Tak, tak – pobudka była dosyć wcześnie, ale to dlatego, że miałem troszkę więcej przygotowań niż zwykle: do przygotowania był rano dodatkowy rower i trzeba było oba rowery zapakować jeszcze na samochód. Tym razem moim towarzyszem podróży był Robert. Ciekawy jestem czy jeszcze da się namówić, bo chyba trochę mu dała w kość ta wyprawa. Ale może od początku. Trasę wyznaczyłem na bazie przewodnika Pascala: trasa nr 27 (chyba). Tyle, że w moim przewodniku nie było tej trasy (jak i nr 26). Szczęśliwie jednak została opublikowana na stronach wydawnictwa Pascal. I dobrze, bo to naprawdę świetna trasa! Fakt, że wymagająca, ale za to wyśmienicie ciekawa i piękna! Opis trasy jak zwykle był niezadowalający, ale do tego można się przyzwyczaić. Dodatkowym problemem był słabo oznakowany szlak pieszy czerwony – wiele oznaczeń było już tak wyblakniętych, że tylko zatrzymując się można było je zauważyć. I do tego doszedł brak oznaczeń zakrętów szlaku – to było chyba najbardziej irytujące. Wyruszyliśmy o 5:00 z PKP Choszczówka szlakiem żółtym. Na dzień dobry droga piaszczysta i trudno przejezdna, ale tylko przez pierwsze 200m. Potem już był piękny Legionowski Las. Po jakimś czasie kluczenia po tym lesie natrafiliśmy na kilka solidnych wydm. Trzeba było nieźle się napocić, bo jak przystało na wydmy, podjazdy i zjazdy były bardzo piaszczyste. Trzeba było więc nadrabiać nieco pieszo. Dopiero po chwili spostrzegliśmy się, że zgubiliśmy szlak. Może to i dobrze, bo te wydmy były faktycznie piękne! Tak więc zmieniliśmy nieco trasę. Co więcej: następnym razem też tędy pojadę! Gdy wjechaliśmy do Józefowa, to było już nieco mniej ciekawie. Teraz wiem, że mogliśmy wybrać nieco lepszą drogę (szlak rowerowy zielony) – byłoby nieco ciekawiej. Ale następnym razem na pewno to poprawię. A muszę dodać, że następny raz na pewno będzie, bo trasa ta jest po prostu super! I tak dojechaliśmy do Łajski. Tam znowu udało się zjechać na mniej cywilizowane drogi a następnie znowu do lasu, po którym prowadził nas pieszy szlak czerwony. Tak super trasy rowerem jeszcze nie pokonywałem! Wprost nie da się tego opisać słowami! Inna sprawa, że pajęczyn miałem już pełną buzię, twarz, nogi, ręce i w ogóle wszystko, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało! Polecę każdemu tę trasę! Tu trasa była już słabo oznaczona, więc parę razy zgubiliśmy szlak. Idzie go jednak odnaleźć ponownie, więc ostatecznie nie było aż tak źle ;))). Potem Dąbrowa Chomotowska za przejazdem znowu do lasu! Ech! Pokochałem tę trasę, choć tym razem musieliśmy ją ze względów czasowych nieco zmodyfikować (być może nawet skrócić). To też skończyliśmy w innym miejscu niż zamierzaliśmy. Ale nadrobię następnym razem :))). Robert niestety narzekał na siedzenie – chyba niezbyt wygodne siodełko miał. Inna sprawa, że tyle godzin to jeszcze nie jeździł na rowerze (oczywiście ostatnio). Mam tylko nadzieję, że jeszcze da się namówić na podobną wycieczkę :) A pogoda? To chyba każdy widział – udana aż za bardzo! Na słońcu to przypiekało okrutnie nawet już o 9:00. Wolę jednak taki skwar niż deszcz, więc ostatecznie nie narzekaliśmy :). A teraz dla zainteresowanych przedstawiam mapę naszego przejazdu:

Ciężki tydzień

Łech, trochę czasu minęło od ostatniego mojego wpisu – wszystko przez ten weekend – był wyjątkowo dla mnie męczący. Ale zanim nastąpił weekend to też zadziało się. Otóż w środę wybrałem się kontrolnie na rehabilitację – noga już tak mi doskwierała, że czas było sprawdzić, co mnie boli – czy jest powód do zmartwień. Dwie godziny rehabilitacji, z czego druga godzina siłowa, wykończyły mnie nieźle – dobrze, że tym razem przyjechałem samochodem! Powodów do zmartwień dużo nie mam. No może poza jednym widmem, które systematycznie do mnie wraca: widmo „skrobania” wiązadeł. To one właśnie mnie bolą poprzez „przygryzanie” ich przez stawy. Mówią, że to wina blizn na wiązadłach. Ech… wygląda na to, że jeden z czarniejszych scenariuszy się sprawdzi. Mam jeszcze do końca czerwca pobiegać i pomęczyć nogę – jak się nic nie zmieni, to… zabieg. Te nowe horyzonty najbliższej przyszłości nie pocieszyły mnie zupełnie, jeśli tak mogę to ująć. Po strzyżeniu wiązadeł jak znam życie znowu 2-3 miesiące będzie powrotu do zdrowia. Może stąd moje przeczucie, że maraton w tym roku jeszcze nie dla mnie?... Piątek zrobiłem sobie spokojne 6km. Tym razem jednak zabrałem ze sobą N95 i jakieś słuchawki, które faktycznie nie chcą wypadać z moich „kształtnych” małżowin. To rzeczywiście sprawia, że na ból nie zwracam już takiej uwagi, troszkę lżej się biega, choć tempo reguluje się do danej piosenki. Ostatecznie odczucie bólu więc było mniejsze i trening zaliczony. Pozwoliłem sobie ostatnie 2km na bieg z rosnącym tempem – to także pomaga mi mniej odczuwać ból nogi – cóż za absurdy!... Sobota natomiast była masakryczna! Wybraliśmy się do ZOO całą rodziną plus rodzina przyjezdna. Wyszło , że byliśmy tam ponad 3 godziny! Przełaziłem tyle, co przechodzę normalnie w 4 dni! (policzone krokomierzem w N95). Pod koniec lekkie nierówności w chodnikach zmuszały mnie do kulenia – niesympatyczny ból… W domu oczywiście urządziłem sobie chłodzenie – to przyniosło ulgę. Sobota jednak trwała. Późnym popołudniem udałem się do kolegi po rower (pożyczałem dla innego kolegi) a gdy wróciłem, małżonka zaproponowała rodzinny wyjazd na rower. W sumie spodobał mi się ten pomysł, bo rower lekko rozmasowuje mi nogę. Pokręciliśmy się więc po największych dziurach Tarchomina – było wesoło i ciekawie. W końcu nie codziennie ogląda się takie slumsy (dosłownie!). Godzina jeżdżenia wystarczyła wszystkim. Powrót do domu a domu… A w domu zabrałem się za rozgrzewkę – postanowiłem jednak jeszcze pobiegać. Godzinka rozgrzewki wraz z ćwiczeniami rehabilitacyjnymi i wynocha na dwór. Bieg zacząłem z Grzesiem – pierwsza trójka bardzo spokojnie, potem troszkę szybciej, wolniej, szybciej… Noga dawała znak o sobie dość skutecznie. Dyszkę jednak wybiegałem i z wielką satysfakcją i bolącą nogą mogłem zejść do „zajezdni”. Tam znowu chłodzenie nogi, deserek i przygotowania do rowerowego rajdu (o nim w oddzielnym poście). Przypomnę tylko, że jak zwykle pobudka o 3:40…