=== Robsik's Blog on WordPress ===

30 grudnia 2010

Cytat na Nowy Rok

Nic na świecie nie zastąpi wytrwałości. Nie zastąpi jej talent – nie ma nic powszechniejszego niż ludzie utalentowani, którzy nie odnoszą sukcesów. Nie uczyni niczego sam geniusz – nie nagradzany geniusz to już prawie przysłowie. Nie uczyni niczego też samo wykształcenie – świat jest pełen ludzi wykształconych, o których zapomniano. Tylko wytrwałość i determinacja są wszechmocne. 

by Calvin Coolidge

17 grudnia 2010

16 grudnia 2010

Nartowanie - dalsze sprawozdanie..

Praca pochłania mnie dość mocno. Bywają wprawdzie chwile wytchnienia ale jak się jest tak mocno zaangażowanym we własny biznes to roboty nie da się przerobić. Do tego coraz trudniejsza komunikacja z żoną – nie sądziłem, że aż tak ludzie potrafią sobie komplikować i uprzykrzać życie. Do tej pory uważałem, że wystarczy chcieć – ale co zrobić gdy tego chcenia brakuje? Przychodzi bezradności a wszelka radość życia gaśnie w trybie błyskawicy…


Jest już w końcu po szkoleniach. W tym roku chyba już nie będzie więcej – troszkę szkoda, bo uwielbiam to. Zresztą ostatnie szkolenie dało mi wielkiego kopa energetycznego: 5 dni szkolenia + narty. W sumie wyjeździłem jakieś 11 godzin. Najfajniejszy był ten ostatni dzień – piątek. Ze stoku „Biały Krzyż” (240m długości) udaliśmy się na „Nowa Osada” i dopiero tam poczułem o co chodzi w narciarstwie. Stok 960m długości i ponad 200m przewyższenia! Pierwszy zjazd był straszny! Byłem przerażony i nie mogłem sobie przypomnieć o co tu chodziło z tymi nogami, biodrami, głową itd. Przy trzecim zjeździe w końcu jednak załapałem i zaczęło się!

Zjeżdżałem ponad 5 godzin – aż sił mi w nogach zabrakło i zacząłem się obawiać, że przemęczenie nóg może stać się przyczyną głupiego błędu a w następstwie tego z kolei: kontuzji. Byłem szczęśliwy bo nawet Włodek, który doskonale znał się na nartach (w końcu miał jakiegoś instruktora nart zdanego), pochwalił moje osiągnięcia (widział mnie wcześniej na tym małym stoku).
Generalnie wciągnęło mnie to ;)

Poniżej fotki ze stoku (robione już telefonem, więc nie są pierwszej jakości):

Od Nartowanie 2010
Od Nartowanie 2010
Od Nartowanie 2010
Od Nartowanie 2010

8 grudnia 2010

Narciarskie początki

Szkolenie szkoleniem, ale udało sie też nauczyć czegoś nowego: narciarstwa! Na razie mam 3 godziny za sobą, z czego 1h z intruktorem. Nadal czuję wielki niedosyt, ale czuję za to, że wiem juz o co w tym wszystkim chodzi :) - w piatek dalsze wzmagania a tymczasem fotka z moich wzmagań:

8 listopada 2010

Przepis na skuteczne Halloween

Wprawdzie był to dzień przed Halloween, ale tak się złożyło, że lepszego terminu mógłbym już nie wyhaczyć. Zadzwoniłem do siostry – gadaliśmy może z 5-6 minut po czym na drugiej linii odezwała się mamuśka – siostra więc rzuciła szybko „to ja zadzwonię później” i zamykając klapkę odłożyła telefon do kuchni (nie wiedząc, że zamknięcie klapki nie rozłącza rozmowy). Ja oczywiście miałem jeszcze kilkadziesiąt minut jazdy, więc stwierdziłem, że posłucham sobie tej rozmowy i się nie rozłączyłem.
Niestety jakość rozmowy była słaba – słyszałem, że jeszcze gadają, ale zupełnie nie rozumiałem słów. Stwierdziłem jednak, że jest to super szansa na zrobienie psikusa :)) Postanowiłem więc wyczekać końca rozmowy.

Gdy rozmowa ucichła odczekałem jeszcze ok. dwóch minut i rozpocząłem straszenie: głębokim, niskim i powolnym głosem zacząłem powtarzać jak mantrę wypowiadaną przez kapłana sekty imię siostry. Używałem troszkę zawodzącego głosu, aby brzmiał jeszcze lepiej i jeszcze bardziej przeraźliwie tajemniczo. Po kilkunastu wywołaniach zacząłem tracić już nadzieję, że mnie ktoś słyszy, aż nagle usłyszałem w słuchawce: „ja cię chyba zamorduje!!! Mało nie zemdlałam ze strachu!!! Wpędzisz mnie do grobu świrusie!!!” :)))

Okazało się, że telefon zostawiła na głośnomówiącym, więc było mnie słychać bardzo dobrze (wcześniej miałem wyłączony mikrofon – to tak dla wnikliwych ;) ). Pech chciał, że właśnie w tym czasie jej mąż i syn wybyli z domu (to była sobota) i była sama. Gdy usłyszała mój zawodzący głos struchlała, ale już po ułamku sekundy ruszyła powoli w kierunku głosu – w kierunku kuchni. Im była bliżej tym dźwięk był wyraźniejszy i tym bardziej się bała, o krok od omdlenia…

Wypomina mi to do dziś – ciekawe dlaczego? ;)))

Wszystkich Świętych

Znowu czas przepłynął między palcami jak woda. Nie sposób go zatrzymać. Najgorsze jednak jest to, że wraz z nim przemijają ludzie… ci żywi i ci, którzy oglądają już nasze wzmagania z góry. Czasami się zastanawiam, która strata bardziej boli…


W tym roku poszedłem na cmentarz z aparatem (mowa oczywiście o Wszystkich Świętych). Planowałem pobyć z tymi duszami 2-3 godziny, tak aby spróbować uchwycić pamięć o nich, a może po prostu pobyć – aparat zapewniał mi tylko zajęcie. Byłem strasznie zszokowany ile ludzi przychodzi na cmentarz aby spotkać się (głównie) z kolegami, pogadać, pokrzyczeć, poryczeć ze śmiechu a nawet kląć lepiej szewc – na całe gardło! Ciężko było znaleźć na tym cmentarzu chwilę spokoju, zadumy i tego klimatu, który znam od zawsze. Wyszedłem już po północy z cmentarza a tam robiło się coraz gwarniej – nie czułem się tam bezpiecznie… po raz pierwszy raz w życiu…

A policja/straż miejska? Tak była – ze swoim aparatem fotograficznym i po kilku minutach się zmyli – więcej ich nie widziałem – dla nich chyba też było zbyt niebezpiecznie…

Ostatecznie zrobiłem trochę ujęć – nie jestem z nich zadowolony tak jak oczekiwałem. Podzielę się z Wami kilkoma:

15 września 2010

Co za dni!?

Dziwny i trudny dzień. Na dzień dobry pożarłem (bo z wielkim smakiem!) chleb nieco przypleśniały. Połapałem się przy drugiej kanapce – śniadanie więc skurczyło się do jednej :)


Potem ciężki i ospały dzień, gdzie wszystko szło niejako po grudzie. Podobnie jak wczoraj. Gdy chciałem porobić sobie pompki i brzuszki to aplikacja wymyśliła sobie test sprawdzający – wyszło więc ok. 20 pompek i 40 brzuszków… Pobiegać też się nie udało – przyjechał szwagier na dosłownie 2 godziny – była więc możliwość spotkania się na dworcu i wypicia kawy tudzież innego napoju smakowego.

Dziś wbrew sobie zebrałem siły i zrobiłem 70 pompek i 120 brzuszków. Po tym poszedłem jeszcze biegać, choć na to zupełnie już nie miałem ochoty – żołądek nadal dawał znak, że moja ostatnia dieta jest już zwykłą przesadą a bakterie spożyte niekoniecznie są zdrowe…

Dobrze, że ten dzień się już kończy a jutro nadejdzie nowy…

8 września 2010

Wstęp do anegdoty...

I znów kilka dni minęło – jednak nie na próżno :) W poniedziałek przebiegłem się 3km w bardzo swobodnym tempie i zrobiłem powyżej 100 brzuszków. Dziś kolejne 3km, 70 pompek i 120 brzuszków :) Na razie czuję tylko zastane mięśnie, więc idzie jak po grudzie. Rozruszam się jednak i będzie dobrze (taką mam nadzieję).

To tyle jeśli chodzi o sportowe poruszenie. Na koniec tej krótkiej notki tylko wrzucę jeszcze fragment anegdotki, której byłem autorem: wysyłając maila do kontrahenta z iPhona użyłem słowa „weksle” – iPhone poprawił to na „seksie” – i w takiej formie poszło do kontrahenta. Nie muszę chyba nadmieniać, że odbiorcą tego maila oczywiście była kobieta! ;)

5 września 2010

Czas powrócić :)

No i przyszedł wrzesień – u mnie od dłuższego czasu tak pusto, jakby jesień była mocno zaawansowana. Faktem jest jednak, że wakacje rozleniwiają okropnie. Nie wiele zmieniło się w mojej motywacji i pracy nad sobą – rozżalać się jednak nie zamierzam nad sobą. Przyszedł wrzesień i zabieramy się do roboty.

Właściwie część ćwiczeń już od połowy sierpnia uskuteczniam, jeżdżę troszkę na rolkach i delikatnie na rowerze. Dopiero wczoraj dałem sobie nieco mocniej „po garach”. Zacząłem od 5km rolkowania, ale przez kilometr ćwicząc tzw. narciarki styl – czyli dużym zygzakiem bez odrywania nóg od podłoża – fantastyczna praca dla kolan i ud. Potem ciut powyżej 50 pompek, trochę ćwiczeń na pionową skrętność ciała i ok. 15km rowerkowania – wieczorem czułem się wykończony ;)

Jakiś miesiąc temu zakupiłem Nikon’a D50 (amatorska lustrzanka cyfrowa) – ponieważ blisko 30 dni „bujałem” się z reklamacją sprzętu to i nie zdążyłem nastrzelać zbyt wielu fotek. Udało się jednak upolować kilka, z którym już jestem dumny :) Prezentuję je w albumie poniżej:

19 lipca 2010

Mini-kontuzja

Niedziela jeszcze cieplejsza. Tym razem udało mi się lepiej popływać: 1000m (i tylko 25m kraulem). Poczułem w końcu sympatyczne fizyczne zmęczenie. Słoneczko mnie troszkę przygrzało, więc i zdążyłem się nieco opalić. Po południu poszliśmy cała rodziną na rower wodny – na jeziorku były fontanny, więc atrakcja przednia w taki upał :). Niestety przy wygłupianiu się (a boso pedałowałem) noga ześliznęła mi się z pedału i uderzyłem się dość potężnie – pękła mi skóra wzdłuż czwartego palca i zbiłem sobie stopę. Efekt: kuleję i próbuję antybiotykiem miejscowym zaleczyć sączącą się cały czas ranę. To tyle sportu na ten tydzień ;)

17 lipca 2010

Gorący weekend...

Pojechałem do dzieci – wracając z Bieszczad zostawiłem je u dziadków i od tamtego czasu tam siedzą. Oczywiście nie jest tak, że ja tak długo nie widziałem – ale stęskniłem się za nimi okrutnie. Weekend więc z dziećmi u dziadków.

Niestety sobota wypadłą w tą najbardziej upalną – czyli 33 stopni, a temperatura odczuwalna 40 stopni! Ciężko były wychylić nowa poza dom i kawałek cienia. Przed południem poszliśmy na małe zakupy typu napoje, owoce, lody, piwo – zalało potem jakby deszcz wielki spadł.

Po obiedzie odważyliśmy się wybrać na basen otwarty – przy wodzie troszkę łatwiej znieść taki upał. Po niecałej godzinie zabawy jednak spadł siarczysty deszcz, który de facto nikogo nie przestraszył i nadal wszyscy pozostawali w wodzie, a po tym rozpętała się burza – trzeba było uciekać z wody i spod wielkich drzew.

Po kolejnym zasileniu żołądka i spoczynku udaliśmy się na basen kryty. Tu w końcu sobie popływałem robiąc m.in. 100m. kraulem (dla mnie fantastyczny rekord!) a w sumie ponad 500m przebiegu. Resztę czasu przeznaczyłem na pracę z synem, aby usprawnić jego pływanie i pokazać mu kilka sztuczek i poćwiczyć go. Na koniec przepłynął 5m pod wodą - to już było coś! :)

Po basenie krytym znowu jedzonko i zrobił się wieczór. Ja z braku laku musiałem napić się piwa (bo jakoś specjalnie ochoty nie miałem, a alternatywy ni e było :( ) – wyszło dwie puszki Perły Mocnej i dzień skończył się szczęśliwie. W końcu jest troszkę chłodniej i spokojniej. Można iść spać…

1 lipca 2010

Bieszczady dzień VI

Czwartek:


Zasadniczo dzień był przygotowany do powrotu – zaplanowaliśmy jednak jeszcze pobyt w Łańcucie. Pakowanie poszło dość sprawnie, posprzątaliśmy z grubsza i ruszyliśmy. Po drodze, jeszcze w Bieszczadach, odwiedziliśmy jako dodatkową atrakcję, Muzeum Przyrodniczo-Łowieckie. To był strzał w dziesiątkę. Możliwość popatrzenia na tak liczne zwierzaki wypchane, które nie uciekały i można było im się przyjrzeć, to było to! Spędziliśmy tam ponad 30 minut, choć całość można normalnie obejrzeć w 10 minut – dzieci zainspirowałem jednak do pytań i ponownego oglądania, dzięki czemu za każdym razem coś innego widziały i o co innego pytały.

Na koniec kupiliśmy pamiątki: dla dzieci po sztuce i jedną dla żony. Teraz można było ruszyć na podbój Łańcuta, gdzie dojechaliśmy na ok. 13:00.

W parku jednak córeczka potyka się i zdziera sobie kolana – to dość mocno boli i na zwiedzanie jako takie nie ma już sił – ba! Nawet nie chciała myśleć o pizzy, którą chciałem zaproponować jako obiad. Rozbite kolana zresztą są później główną atrakcją dnia :)

Po drodze odwiedzamy jeszcze jedna babcię, a potem do drugiej już na spoczynek – co za dzień! :) Co za wyprawa! :)

30 czerwca 2010

Bieszczady dzień V

Środa:


Dziś prawdziwy atak na prawdziwy szlak: Tarnica. Zanim jednak cokolwiek zrobiliśmy to się dobrze wyspaliśmy: czyli pełne pół godziny leniuchowania :)) Pogoda znów obiecywała „złote góry” – tym razem nie kłamała :)

Ruszyliśmy już po 10:00 w stronę Wołosatego, skąd prowadzi niebieski szlak na Tarnicę. Nie brałem pod uwagę zdobycia szczytu – trochę za długa trasa na moją czteroletnią pociechę. Brałem jednak pod uwagę możliwość zaliczenia przełęczy pod Tarnicą.

Jak zwykle zapłaciłem za parking (co za przedsiębiorcze strony?!) i ruszyliśmy na szlak (tu także nas szczardżowali za wejście na szlak – co za bzdury!?). Początek był radosny i beztroski: wszyscy oddawaliśmy się fotografowaniu :). Przed wejściem do lasu zrobiliśmy sobie krótką przerwę i ruszyliśmy dalej. Tu już nie było tak łatwo – było miejscami więcej błotka, bardziej stromo i coraz więcej kamieni i korzeni. Dzieci to jednak nie zniechęcało – musiałem je tylko doposażyć w cieplejsze bluzy, bo w lesie nie było już tak ciepło i nadal panowała duża wilgotność.

Do wiaty doszliśmy po dwóch godzinach. Wg mapy to była połowa drogi na szczyt. Szybko policzyłem, że niewielkie szanse mamy na zdobycie szczytu (zresztą od początku nie brałem tego pod uwagę). Powinniśmy jednak mieć szansę dotrzeć do skraju lasu i tam przyjrzeć się bliżej Tarnicy (a widoki są tam przepiękne!). Zrobiliśmy tu jednak nieco dłuższą przerwę, aby dać wypocząć nogom i dać trochę czasu płucom, aby przyzwyczaiły się do rozrzedzonego powietrza (to już było powyżej 1000m.n.p.m.). Zjedliśmy, dobrze się napiliśmy i ruszyliśmy. Najmłodsza na tym odcinku wzbudzała coraz większy podziw nie tylko u mnie ale przede wszystkim wśród innych turystów. Kroczyła dziarsko i śmiało bez cienia zmęczenia i marudzenia, wielokrotnie nie chcąc odpoczywać, gdy była taka możliwość :) Starszy zresztą wcale gorszy nie był – wiecznie z przodu z „marudzeniem” na ustach, że nie zdążymy na Tarnicę, że może gdyby siostra szybciej szła to byśmy zdążyli itd.: wielki duch walki i rywalizacji!

Gdy dotarliśmy na skraj lasu, to już niemal każdy zatrzymywał się przy czterolatku i niemal bili pokłony :) Wzbudzała jednak głównie podziw i zachwyt – żadnego żałowania czy troski. To chyba ją też dobrze napędzało :).

Ostatni odcinek na połoninie do przełęczy wydał się dość prosty, ale to było tylko złudzenie. Syna to jednak nie zmordowało i zapał do zdobycia góry był większy niż zmęczenie. Młodsza jednak już na kilka/kilkanaście minut przed przełęczą zaczęła strasznie plątać nogami i widać było, że zmęczenie zaczyna brać górę. Dodatkowo utrudniał panujący już na tym odcinku silni wiatr wiejący od przełęczy – zrywał czapki z głów i skutecznie utrudniał wspinanie się po bardzo wysokich jak na dzieci schodach. Wspinaliśmy się już ponad 3,5 godziny i widać było po najmniejszej, że to chyba najwyższy czas wracać. Gdy ją wziąłem na ręce, miałem wrażenie, że zaraz zaśnie – była tak wtulona dopóki nie wyszliśmy ze strefy silnego wiatru. Widać więc było jak skutecznie wiatr obniża siły i morale.

Młodszą musiałem jeszcze tylko znieść w kilku miejscach, gdzie kamienie były zbyt wysokie lub było zbyt stromo – poza tym oburzała się, że ją niosę :) Nie pozwalała za dużo się nosić – trzymałem ją tylko cały czas za rękę, bo schodząc z góry wielokrotnie się poślizgiwała, co mogło się dla niej źle skończyć, gdybym jej nie trzymał – nie protestowała na szczęście. Syn raz mało nie zwalił się twarz – chciał chyba pokazać jaki skoczny jest i sprytny – nie wziął jednak pod uwagę, że prawo ciążenia w górach jest tak okrutne :) – na szczęście wybronił się i rozbił o kamienie na które o mały włos nie wylądował (zapewne na twarz) – to go skutecznie nauczyło pokory schodzenia i ostrożności przy schodzeniu.

Ku mojemu zaskoczeniu (wtedy czułem się zaskoczony, teraz to wiem, że rzadkość powietrza też ma znaczenie :P) im niżej byliśmy tym więcej siły dzieci miały i tym bardziej żywe były i znowu gadatliwe. Na ostatnim kawałku (łąka za lasem) w zasadzie niemal ciągłe biegły krzycząc: „śpieszę się na frytki” i śmiejąc się w niebogłosy :)))

Frytek nie udało się zaserwować, bo chyba ciągle było przed sezonem, a te, które kupiliśmy w Ustrzykach Górnych nadawały się tylko do wyrzucenia (nawet dla mnie były nie do zjedzenia!). Głodne i zmęczone dzieci zasnęły więc w drodze powrotnej do domku – obiad mieliśmy zjeść już u siebie. Spały tak długo, że z obiadu zrobiła się obiadokolacja :)

Syn jeszcze planował pograć w piłkę nożną, młoda nawet też chciała, ale ostatecznie zmęczenie wzięło górę i odpuścili już sobie – zostali w domku i poprosili tylko o iPod’a :) – były jednak szczęśliwe i każde żałowało, że jutro musimy już jechać…

29 czerwca 2010

Bieszczady dzień IV

Wtorek:


Dzień przywitał nas słońcem, choć nie czystym niebem, tak jak bym tego sobie życzył. Początek jednak wystarczająco dobry, aby chcieć wstać i ruszyć na przejażdżkę Bieszczadzką Kolejką. Niestety pogoda jak w górach: kapryśna i nieprzewidywalna. Kropiło, słońce świeciło, wiało… słowem: w kratkę.

Przejażdżka kolejką w końcu doszła do skutku – dzieci szczęśliwe i zadowolone, porobiły miliony zdjęć (ostatnio to podstawowa forma rozrywki :) ). Nagrałem także hektosekundowe filmy (trzeba będzie zrobić z tego coś krótkiego ;) ) – zresztą nie miałem wyjścia – syn co chwila pytał czy nagrywam, a gdy odpowiedź brzmiała „nie” karcił mnie swoim wzrokiem :))

Przed wejściem do kolejki spotkałem nawet ludzi z „Drużyny Szpiku” z Poznania – całkiem miłe, gdy spotyka się ludzi ze „swojej branży” :). Jak się poznaliśmy? Oczywiście po firmowej koszulce :)

Po tym udaliśmy się do domku, tam chwila spoczynku (czyli wysłanie przelewu za domku(!)) a potem na obiad – kolejna atrakcja bez koleżanki (ostatecznie z bólem serca poprosiłem, aby oddaliła się od naszej trójki – tak aby nie generowała dziwnych sytuacji, które były kompletnie niezrozumiałe dla moich dzieci).

Po obiedzie córka zadecydowała, że chce „na barana” – to pierwszy raz kiedy nie tylko pozwoliła się wziąć „na barana” ale wręcz zażyczyła sobie kategorycznie :))) Dla mnie to był „sukces taty” :)))

Po spoczynku obiadowym ruszyliśmy na nowe wyzwania: jazda konno. Jako, że sprzętu 4x4 nie naprawiono, trzeba było zaproponować dzieciom coś alternatywnego i równie atrakcyjnego – konie były strzałem w dziesiątkę! Na początku syn – jeździł ponad 20 minut, a córa niecierpliwiła się okrutnie. Gdy zaś ona siadła, to rządziła prowadzaczem tak, że aż mi wstyd było :)

Ostatecznie dzieci szczęśliwe i zachwycone – ja odchudziłem znowu portfel, ale raz na rok trzeba zapewnić im maksimum aktywności i różnorodności :)

Po koniach wróciliśmy odpocząć – głównie ja, bo już nie miałem siły po koniach (łaziłem cały czas za nimi i robiłem fotki ;) ). Syn chwilę pokopał, córka poodpoczywała chwilę ze mną a potem ruszyliśmy na kolejną wyprawę – tym razem nieco ryzykowną: nie mając paszportów dla dzieci ruszyliśmy na fragment szlaku po stronie słowackiej.

I tym razem słowackie szlaki nie zawiodły mnie – bardzo ładne, widokowe a także bez błota – dzięki temu mogliśmy odwiedzić jedno ze źródeł a także blisko godzinę pochodzić szlakami Słowacji – fantastycznie spędzony czas! Wróciliśmy już troszkę po 20:00… - dzieci same wskoczyły pod prysznic, szybka kolacja i dzień można uznać za szczęśliwie zakończony :)

28 czerwca 2010

Bieszczady dzień III

Poniedziałek:


Ten dzień były nadrobieniem niedzieli. Zaczęliśmy od ataku od kolejki bieszczadzkiej – niestety kursu nie było – pojechaliśmy więc samochodem tą trasą, co miała nas przewieźć kolejką. Jechałem z prędkością ok. 30 km/h – koleżanka już wychodziła z siebie, ale nam się podobało – był czas na fotki, filmy itd. Po tej przejażdżce ruszyliśmy do Soliny do tamy.

W Solinie przeszliśmy całą tamę skacząc od barierki do barierki a ja opowiadałem wszystko co wiem o tej zaporze, o elektryczności o mechanizmach awaryjnego spuszczania nadmiaru wody itd. Po drugiej stronie udaliśmy się do portu, gdzie zamówiliśmy kurs promem. Kurs trwał 50 minut – nie za długo i nie za krótko – dzieci zachwycone i szczęśliwe!

W tym czasie jak jesteśmy na statku, Solina jest solidnie zmoczona jakimś przelotnym deszczem – tym razem mieliśmy dużo szczęścia :) Wprawdzie gdy przeszliśmy tamę, to znowu zaczęło coś siąpić – szybko więc wybór padł na jakiś bar pod tarasem – raczej z cyklu tych „pod psem” – tyle, że trochę nowocześniejsze. Zjedliśmy i nawet żyjemy. Po obiedzimy powrót do domku.

Po drodze dzieci pospały się, więc wykorzystałem to na zakupy i telefon do żony – taki dłuższy ;). W domku dzieci wypoczęły, odespały zmęczenie i jeszcze przed 18:00 ruszyliśmy na podbój Bieszczad.

Wybór padł na szczyt Hon, który jest w miarę łatwym i krótkim podejściem. Dziś jednak był nie do zdobycia – od bacówki w zasadzie szlak nie dostępny dla dzieci: dużo błota, wody i dość ciasny. Po zrobieniu kilku fotek postanowiliśmy sprawdzić jak wygląda podejście na Łopiennik.

Łopiennik miał nieco łatwiejsze podejście , ale do miejsca, gdzie kończyła się wykoszona łąka – tam dalej błota i zarośli było już na tyle dużo, że nawet dla „starego” byłoby to trudne. Spędziliśmy więc ponad pół godziny na robieniu zdjęć a potem zmęczeni ruszyliśmy do domku: na kolację, kąpiele i jeszcze jakieś zabawy.

Kominek? Jak co wieczór – umila swoim widokiem a ciepłem rozgrzewa pomieszczenia przed snem.

Pogoda? Bardzo w kratkę ale wygląda na przełomową – jest wyraźna szansa na poprawę pogody – ale o tym przekonany się jutro ;)

A na teraz kilka ciekawszych fotek, które udało nam się uchwycić zgrupowane w albumie. (już nie długo!)

27 czerwca 2010

Bieszczady dzień II

Niedziela:


Dość wcześnie wstaliśmy – te górskie powietrze budzi wcześnie. Pośniadaliśmy (jak to mawiała moja prababcia) i postanowiłem, że trzeba rozejrzeć się po okolicy – póki deszcz nie pada (temperatura nadal bardzo niska i mocno zachmurzone). Zeszliśmy kilkaset metrów niżej, rozejrzeliśmy się po dużym ośrodku, gdzie właśnie odbywały się (a w zasadzie kończyły już) zawody 4x4 a następnie ruszyliśmy pod górę, która służy głównie narciarzom zimą. Udało się dojść tylko do połowy góry, bo później droga prowadziła już w gęstej trawie, która nadal dźwigała hektolitry wody po nocnych deszczach. Zeszliśmy więc na dół, aby rozpoznać stołówkę (zwaną restauracją – zupełnie niesłusznie!), a potem jeszcze bardziej w dół, aby znaleźć sklep, który wydawało mi się, że miał być gdzieś tu niedaleko – niestety nie było. Postanowiłem więc, rozmówić się z właścicielem domków, aby wypytać o bary/restauracje, sklepy, atrakcje i sprawy organizacyjne.

W trakcie naszego obchodu próbowaliśmy jeszcze znaleźć kogoś, kto nas przewiezie pojazdem 4x4 po terenie błotnistym (po tej pogodzie to żaden problem :) ) – temat okazał się jednak bardzo trudny do realizacji.

Wśród atrakcji była wymieniona słynna Bieszczadzka Kolejka – wymyśliłem, że zjemy obiad a następnie ruszymy na przejażdżkę kolejką. Wszystko dlatego, że pogoda nadal nas nie rozpieszczała.

W tak zwanym międzyczasie dojechała koleżanka, która miała nas nawiedzić, jeszcze dzień wcześniej. Przyjeżdża jednak na tyle późno, że ostatecznie na kolejkę nie wyrabiamy się i po obiedzie wracamy do domku. Znowu pada (grrr!) – chmury są tak nisko, że niemal każdy szczyt chowa się bezpowrotnie w chwmurach…

Odpoczęliśmy, pograliśmy wspólnie w parę gier a potem ruszyliśmy na dwór – córa na plac zabaw a ja z synem pokopać piłkę. Pod bramkami były tyle błota, że nawet nie zbliżaliśmy się do bramek – poćwiczyliśmy zwykłe podania. Na tak mokre trawie nie było to lekkie i syn parę razy wywinął orła w tę namokniętą trawę. W zasadzie po 20 minutach gry trzeba było się zwijać, przebrać w suche ciuchy (bo deszcze nie odpuszczał) i na gorącą herbatę.

Słowem trochę nudny dzień a pogoda poniżej krytyki…

26 czerwca 2010

Bieszczady dzień I

Wyjątkowo czasu brakuje, ale obiecałem, więc nie ma już jak się wymigać :) Od soboty jestem w Bystrem – szczęśliwie pojawiła się możliwość dodatkowego noclegu dzień wcześniej – nie omieszkałem z tego skorzystać :). Ale spróbujmy przedstawić to w formie pamiętnika.


Sobota:

Pobudka bardzo spokojna i na luzie – w planach był wyjazd przed 11:00,więc zasadniczo nie było pośpiechu. Żona wprawdzie narzuciła pewne tempo ale nie przeszkadzało mi to – wypracowanie pewnego buforu czasowego zawsze się przydaje.

Wyjechaliśmy więc tuż po 10:00 – przekonani, że jesteśmy doskonale spakowani (to przekonaniu do dziś jest prawdziwe ;) ). W planach miałem jeszcze tankowanie i kawę, ale ostatecznie stwierdziłem, że dojadę do babci bez kawy. A tak – po drodze mieliśmy jeszcze wpaść do dziadków na szybki obiad. Tak też i zrobiliśmy. Wprawdzie dziadki nie były zadowolone do końca – trudno jednak się dziwić – spędziliśmy tam zaledwie godzinę.

Dzienny plan miał kończyć się na Dynowie, ale że udało się otrzymać dodatkowy nocleg to droga wydłużyła się o ponad 140km. Z braku czasu więc odpuściliśmy sobie taką atrakcję jak Łańcut (przerzuciliśmy to na drogę powrotną).

Na miejsce dojechaliśmy tuż przed 20:00 – więc już dość późno – dzieci jeszcze spały w samochodzie, więc zostawiłem samochód na chodzie a sam zająłem się rozpakowywaniem i urządzaniem się w domku. Jest tu bardzo miły zwyczaj, że wita się przyjeżdżających rozpalonym kominkiem. Biorąc pod uwagę, że temperatura powietrza wynosiła 13 stopni i padał ciągle deszcz, to przyjąłem ten gest z radością – zwłaszcza, że kominek ogrzewa cały domek. Dodatkowym problemem był fakt, że moja córa od samego rana mocno gorączkowała – podjąłem jednak wyzwanie, że spróbujemy – założyliśmy, że to nic poważnego i że na pewno damy sobie radę.

Gdy w domku rozpaliło się już dobrze, to pobudziłem dzieci na kolację i stosowną ilość leków. Po tym kilka jeszcze wspólnych gier i zasłużony odpoczynek.

23 czerwca 2010

Żaby na drodze!?

Dziś powrót z Czech, przez Wrocław do Warszawy – jestem zmęczony jakbym w polu robił. Ale trzymajmy się z pisaniem. Dziś mam dla Was ciekawostkę przyrodniczo-drogową. Znacie ten żółty znak drogowy z rysunkiem krowy? A z jeleniem/sarną? Klasyczne ostrzeżenie, że duże zwierzęta mogą pojawić się nam na drodze i być przyczyną niezłej kraksy. A co może oznaczać ten znak, który jest poniżej? Że mogę spotkać na drodze tak wielkie żaby, że mi uszkodzą samochód? A może: uwaga na żaby – mogą rzucać kamieniami w szyby aut?...
Od Moje fascynacje

22 czerwca 2010

Czechy...

Dziś trzeci dzień po stronie czeskiej – wylądowałem tu, chociaż szkolenie mam po stronie polskiej. Tu jest jednak jedyna słuszna lokalizacja hotelu z restauracją. Może to i dobrze, bo zawsze chciałem odwiedzić Czechy – nie mogę się oprzeć, że to trochę biedny kraj (patrząc na zabudowania te blisko granicy). Hotel jednak bardzo dobry, szalenie miła obsługa i fantastyczne żarcie! I to wszystko w bardzo przyzwoitej cenie.

Dużo nie pozwiedzaliśmy, ale nadrobiliśmy skutecznie zaległości piwne skupiając się głównie na regionalnych wyrobach chmielowych. Z obawy przed niedoskonałością szybkości nadrabiania kupiłem dodatkową skrzynkę piwa – tak na wszelki wypadek :)

Chciałem się tu spotkać jeszcze z pewną miłą osóbką – niestety nie udało się. Strasznie żałuję! Mam tylko nadzieję, że nieobecność nie była spowodowana jakimiś poważnymi problemami….

Polisy o określonej porze dnia?

Windows 2008 Server wprowadza nowy poziom polis systemowych – bardzo dużo nowości i bardzo dużo nowych opcji. Wśród nich między innymi taki drobiazg jak:

Polisy stosowane tylko o określonej porze dnia (!)

Gdzie to ustawić? A proszę bardzo:

20 czerwca 2010

Come-back :)

Tak, muszę bić się w piersi – zaniedbałem swoich czytelników. Wiele mógłbym wymieniać na swoje usprawiedliwienie – nie zmieni to jednak faktów a zaniedbanie jest zaniedbaniem. Dziękuję więc wszystkim za dobre słowa, za pamięć, a ja zabieram się od dziś do roboty – bo jak słusznie ktoś zauważył: życie ucieka a trzeba coś po sobie zostawić ;)

Zacznijmy od wiadomości, na które zapewne część z czytelników czeka: moja aktywność. Aktualnie nadal nie biegam. Na początku przestałem biegać (koniec zeszłego roku) ze względu na problemy kontuzyjne (chyba pasmo piszczelowo-biodrowe) a potem czas zdeorganizował mi się okrutnie i ciężko było poradzić sobie z tym. I tak zostało do dziś. Ostatnio tylko trochę staram się rowerkiem jeździć i na rowerku dawać sobie wycisk. Jedną z ostatnich przejażdżek zrobiłem na średniej blisko 26km/h na długości 36km – aktualnie to mój najlepszy wynik ;).
Oczywiście taki bezruch przełożył się także na wagę. Zwłaszcza, że i dieta moja się nieco rozluźniła. Spodziewałem się jednak takiego obrotu sprawy i już podjąłem działania mające na celu przywrócenie stanu poprzedniego (raczej czeka mnie długa droga ;) ).

To może teraz króciutko na temat tych najbliższych newsów: na początku czerwca wybieram się w Bieszczady – tym razem tylko z dziećmi. Ciekawostką jest, że wielu powątpiewa w mój pomysł a są tacy co nawet odradzają mi – twierdzą, że nie poradzę sobie z dziećmi (czy ktoś jeszcze podobnie myśli? :) ). Ale pożyjemy-zobaczymy. Na początku lipca doniosę Wam kto miał rację :).
A co w tych Bieszczadach? Oczywiście piesze wycieczki, zapora i jakiś ogród/muzem. Oby tylko pogoda dopisała :)

A na koniec chciałbym podzielić się z Wami kolejną produkcją AsCezika – coś fantastycznego!

2 maja 2010

Niedoszły wyjazd w góry...

Miało być pięknie a wyszło jak zwykle – jest takie polskie porzekadło. I tym razem sprawdziło się idealnie. W planach był wyjazd rodzinny w góry, w Bieszczady do mojej znajomej. Miało być ciekawie, sympatycznie, i ten zapach Bieszczad… ech!


To jest ten czas, kiedy żona zmienia pracę. Jakoś słabo jej szło określanie się z tym, czy chce jechać, czy nie. Poirytowała mnie tym okrutnie, bo jadąc do kogoś w gościnę wypada przecież wcześniej się określić swoim przyjazdem… Postanowiłem, więc że w takim razie z nią czy bez niej – zabieram dzieci i jadę. Niestety los inny scenariusz napisał dla mnie. W środę znajoma zadzwoniła i powiedziała niemal przez łzy złości, że nici z imprezy, bo rodzina zagospodarowała dom poza jej plecami i dla kogoś innego. Zasadniczo mocno mną to nie wstrząsnęło – czułem w kościach, że tym razem i tak jakoś słabo idzie z tą organizacją.

Nie poddałem się jednak tak łatwo: podzwoniłem po kwaterach, aby jednak pojechać. Majówka jednak jest tym elementem roku, gdzie traktowany jest jako sezon – oczywiście przez turystów, nie wynajmujących. Efekt: kompletny brak miejsc. Kolejny mocno powiew wiatru w oczy…

Poddałem się – w końcu nie ma co tak na siłę walczyć z żywiołem. Zresztą czwartek i tak przyniósł zdarzenie, które i tak położyłoby mnie kompletnie na łopatki: syn na treningu piłki nożnej skręcił nogę. I tyle jeśli chodzi o góry w majowy weekend.

Postanowiłem jednak, że w góry wyjedziemy. Będzie to koniec czerwca. Ustaliliśmy, że pojadę tylko z synem, aby pobiegać jednak trochę po górach. Tym razem jednak od razu zaklepię jakieś kwatery aby jak najmniej komplikacji było. Zaprosimy też moją znajomą – przecież nie można się z taką osobistością nie spotkać :))) Wprawdzie to jeszcze dwa miesiące oczekiwania, ale jestem przekonany, że minie jak z bicza strzelił ;))



A teraz? „Wakacje” u teściowej. Siedzę przy kompie, nadrabiam prywatne zaległości (w tym również blog). Nie jest to mój wymarzony sposób na długi weekend – jednak deszczowa pogoda skutecznie pokrzyżowała mi nawet moje rowerowe szaleństwa :((( Nadejdą lepsze dni i będziemy jeszcze szaleć!

19 kwietnia 2010

Co za koszmarny tydzień?

Ten tydzień to był jakiś pochrzaniony. Ginie tyle wspaniałych ludzi a media skupiają się na tych raczej mniej wybitnych… potem robią z nich niemal bohaterów światowych i jednocześnie dołączają ich do poczetu królów… potem przedłużają żałobę a ja idę na ślub kolegi… i w międzyczasie żona zmienia pracę a mi roboty jak zwykle w takich sytuacjach nie brakuje…


Zwariować można, gdy chce się człowiek chwilę nad tym zastanowić. Odciąłem się więc od tego całego zgiełku, chowając ze wstydu za Polskę nie tylko głowę, ale wręcz cały – gdzie się tylko da: pod kołdrą, w samochodzie, biurze, pod biurkiem, na rowerze… nigdzie nie ma schronienia przez wstydem za nasz dziwny naród. Chciałbym być obojętny wobec tego wszystkiego, mieć kacze pióra po których woda spływa a z nią wszelkie nieczystości…

Sobotnia, ślubna msza także wprawiła mnie wielokrotnie w zdumienie. Nie chcę nawet pisać o ludziach, którzy żują gumę, gadają, śmieją się, patrzą częściej do wyjścia niż na ołtarz – to są rzeczy, które oburzają, ale już zdumiewają. W miejscu, w którym z reguły słyszy się „przekażcie sobie znak pokoju!” usłyszałem teraz „Pocałujcie się!” – i nie było to wezwanie tylko do pary młodej – wszyscy zaczęli się całować na znak pokoju!!!

Byłem przekonany, że już przeżyłem wiele i nie wiele może mnie zdziwić. Ten tydzień jednak pokazał jak bardzo jestem w błędzie…

Wczoraj, jeszcze przed mszą byłem niemal 2 godziny w Sellgrosie. Po tym poszedłem jeszcze pobiegać. Liczyłem na to, że to cały syf tego tygodnia spłynie ze mnie wraz z potem, że zmęczę się i będę się martwił tym, że jestem zmęczony a nie tym w mediach… Nie udało się – nie zadziałało. Dziś nadarzyła się też okazja aby zrobić 42km rowerkiem. Z radością to zrobiłem – to już troszkę pomogło… niesmak jednak został.

Wieczorem siedząc przy komputerze słyszałem wiadomości bębniące z telewizora. Nie da się tego słuchać, a poczucie wstydu rośnie jak na drożdżach. Przejrzałem zagraniczne publikacje internetowe – może mam już jakąś fobię, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że świat się nieco podśmiewa z nas. Nie mogę też oprzeć się wrażeniu, że w ten sposób tracimy jedną z większych szans, jakie się stworzyły z powodu tej tragedii, że zaprzepaszczamy ogromną ofiarę z naszej polskości…

Niestrawny był ten tydzień i za długi. Już bardzo chcę o nim szybko zapomnieć i czekać na osąd historii – czy będę miał wtedy rację? Oby nie, to będzie to oznaczało dla nas Polaków kolejne lata ośmieszania się…

4 kwietnia 2010

Wielkanoc na rośnie/smutno?

Święta Wielkanocne – jak je kojarzycie? Radośnie czy smutno raczej?


Kościół bardzo podkreśla, że jest to największe święto w Kościele i jednocześnie najbardziej radosne. Jak jednak postrzegamy to święto? Przyjrzałem się dziś temu na rezurekcji – pomijam oczywiście miny ludzi i ich nastawienie – w końcu tak wcześnie się zerwać i postać blisko 2 godziny na zimnym mroźnym powietrzu to raczej mało radosna perspektywa. Chrystus zmartwychwstał, Chrystus zmartwychwstał, Chrystus zmartwychwstał – ksiądz i pieśni wielokrotnie podkreślają doniosłość chwili. Ale czy tak jest w istocie? Przysłuchałem się dziś wszystkim pieśniom, jakie towarzyszyły liturgii a wcześniej procesji – wszystkie smutne i zdecydowanie nie radosne (porównując chociażby do kolęd, które też się śpiewa podczas liturgii). Czy Wy też to zauważyliście?

A przy kazaniu ksiądz wskakuje na ambonę i od razu krzyczy: „Polaku! Dlaczego jesteś taki smutny? Dlaczego nie cieszysz się?”. Po rozmowie z bratem okazało się, że wyłączył się z kazania już po tych słowach – jak to określił: nikt nie będzie mi wmawiał, że jestem smutny, gdy nie jestem! I trudno nie zgodzić się z tym poglądem – w końcu gdy umiem się radować każdą chwilą mojego życia i cieszę, że znowu otworzyłem oczy i przywitał mnie uśmiech i wdzięczny wzrok moich dzieci, gdy żona jeszcze niedobudzona domaga się ulatującego już ciepła nocy… to jak ktoś może mi wmawiać, że jestem pieprzonym smutasem pozbawionym wszelkiej nadziei???

A po tym wszystkim znowu pieśni, które pogrążają Cię w przekonaniu, że to święto wcale nie jest tak radosne, jak ktoś kiedyś nam próbował wmawiać… ciekawe co? Ciekawe, co Wy o tym sądzicie?

31 marca 2010

Kręgosłup i święta...

Dziś kolejna sesja z „łamaczem kręgosłupów”. Postrzykało aż miło :) – może teraz będzie już lepiej. Niestety kolejne dwa odpoczynku mnie czeka. Oznacza, że dziś nici z pompek i brzuszków. W poniedziałek zrobiłem 41 pompek, chociaż po pierwszej serii, w której zrobiłem tylko 3 (miałem wrażenie, jakby ręce za chwilę miały oderwać się od tułowia – potworny ból!), byłem już przekonany, że więcej nie zrobię. Brzuszków poszło przeszło 80 –dość lekko, choć wczoraj już delikatnie czułem brzuszek (czyli jest jak należy).


Wygląda więc na to, że do świąt pozostanie już bez sportu – może na święta chociaż troszkę poćwiczę, ale czy znajdę czas? Zobaczymy – tymczasem życzę Wesołych Świąt!

28 marca 2010

koniec tygodnia...

Dopiero teraz wieczorem czuję jak mi ręce odjęło od tych ćwiczeń – nawet wyjęcie tależa z szafki górnej kosztuje mnie nie lada wysiłek ;) Ja jednak lubię ten stan i nie narzekam. Bardziej narzekam na kręgosług, który nadal wymaga ręki fachowca – ostatnia wizyta nie rozwiązała definitywnie tematu (a szkoda – bo to kosztowna impreza!). Nie przeszkodziło mi to jednak w wyjściu na rolki z dziećmi (młodsza na rowerku). Spędziliśmy chyba z 40 minut na intensywnym ściaganiu się po osiedlu – ciekawe ilu sąsiadów nas przeklęło ;). Tak czy owak ruchu trochę zaliczyłem i jakąs 1/4 ksiązki, która u mnie leży już od jakiegoś czasu (a że nie moja to trzeba w końcu wyczytać i oddać) – tym razem dość stara książka Roberta Ludluma... Trzeba szybko przeczytać, bo dwie kolejne książki czekają ;)

Nocne wysiłki

Wczorajszy dzień był pod znakiem wysiłku – choć zafundowałem go sobie zupełnie na późny wieczór. Obiecałem sobie przejażdżkę rowerową. Zbierałem się cały dzień – ale ciągle było coś do roboty. Z rowerem wyszedłem wiec już tuż przed 23:00. Rower oczywiście nadal trzyma kilogramy zeschnięteog błota – i nie to, abym liczył, że sam odpadnie – na pwno nie. Ciemno jednak było i późno, mechanizmy kręciły się bez zgrzytów, więc się tym generalnie nie przejąłem (kolega widząc mój rower wcozraj za dnia zadał tylko pytanie: na jakimś Paryż-Dakar byłeś???). Napompowałem tylko koła (powietrza jednak ubywa po takim czasie nieużywania) i ruszyłem w drogę.

Koncepcji nie miałem, bo miała to być zwykła przejażdżka – taki trening. Zresztą na uszach miałem audiobooka, którego ostatnio nabyłem i namiętnie go słuchałem (wciągnął mnie bez reszty!).

Zrobiłem więc 21 km w dość chłodnej atmosferze: 5-6 stopni z dużym wiatrem. Trochę jeszcze chłodno na takie jazdy – mnie jednak nie było siły zatrzymać ani zawrócić. Zerknąłem więc co słychać w Jabłonnej a potem skorzyłem przyjrzeć się postępom budowy naszego nowego mostu. Tak długo tu nie byłem, że nawet po ciemku widać było wyraźne postępy – to miło.
Gdy wróciłem do domu, odpocząłem troszkę i zacząłem wdrażać w życie potanowienia ćwiczeń pompek i brzuszków – tym razem za motywator przyjałem nowo-nabyty program do treningu, który dobrze motywuje a jednocześnie dba o odpowiedniej długości serie ćwiczeń. I tak tylko wczoraj zrobiłem w sumie: 55 pompek (nawet nie wiedziałem, że tyle się da!) oraz 85 brzuszków (też spodziewałem się dużo mniej :) ). Gdy się kładłem byłem przekonany, że dziś nie ruszę ani ręką ani brzuchem. Nie jest tak źle jednak – mięśnie tylko lekko odczuwam. Dziś przepisaowa przerwa a jutro kolejna seria :)

To na koniec zapis trasy przejażdżki (most budowany jest na skrajnym północnym brzegu mojej trasy):


22 marca 2010

"Oszustwa domenowe"

Temat coraz częściej puka do naszych drzwi, choć raczej częściej do naszych słuchawek, bo firmy, które zarabiają na wyłudzaniu potężnych opłat za domeny, których nie zawsze (lub prawie zawsze) nie potrzebujemy, mnożą się u nas niemal jak grzyby po deszczu.
Janusz Weiss przeprowadził dwie krótkie audycje na ten temat, ale nie wiele z nich wynikło - nie udało się nawet trafić do firmy, która trudni się taką działalnością. Postanowiłem więc przeprowadzić małe śledztwo. Wyniki tego śledztwa umieściłem w serwisie pokazywarka.pl:

http://pokazywarka.pl/et771q/

Lektura obowiązkowa dla każdego Polaka - po to aby uniknąć wydawania pieniążków na rzeczy których niepotrzebujemy, a już na pewno nie za te pieniądze. Pewnie wielu z Was zainteresuje, że żadna z tych firm, które namierzyłem nie jest polska (większość pochodzenia niemieckiego)?

Jeśli pytacie, co możecie zrobić jeszcze tym temacie, to podpowiem małe co nieco: rozgłoście o tym i wykopcie (http://www.wykop.pl/link/331751/oszustwa-domenowe/) - tak aby więcej ludzi mogło poznać ten mechanizm wyłudzania pieniędzy.

21 marca 2010

Moje odkrycia wokalne ostatniego roku

Dawno nie dzieliłem się z Wami na tematy muzyczne. Postanowiłem więc przejrzeć swojego youtube'a i podzielić się z moimi sympatiami. Ciekawostką jest to, że pierwsza wymienia artystka zaistniała już na rynku muzycznym (gdy ją poznałem, to publikowała sie tylko na youtube, twitterze, swojej stronie itp.).

Kina Grannis (tu tylko do 2:40 - potem to tzw. newsy):


Kazmills:


Angelica Vasilcov:


Cezik (nie wiedziałem, że potrafi cos więcej niż tylko śpiewać od końca):

A ponieważ to polski akcent, to zapodam jeszcze jedną produkcję tego zdolnego artysty:


Rebecca Shearing (nie w każdej piosence jej dobrze, jednak ten głos...):


Kasia Popowska (mam jeszcze wiele zastrzeżeń do jej wykonań, ale w ciągu ostatniego roku zrobiła ogromne postępy, wiele na plus):


No i na koniec Lady Gaga, ale w wersji oryginalnej - czyli Stefani Germanotta (trochę szkoda tego talentu - mam nadzieję, że to jeszcze kiedyś wróci) - ten teledysk należy obejrzeć do samego końca:
 

Podsumowanie tematu odznak szybowcowych

Ostatnimi czasy zdobywałem odznaki szybowcowe latając na symulatorze szybowca. Nie zdawałem sobie jednak sprawy z tego, że takie odznaki istnieją w rzeczywistości! Co więcej: wyglądają dokładnie tak samo. Wymaganiami nieco się różnią, ale spróbujmy się przyjrzeć temu bliżej:

Rzeczywista odznaka srebrna szybowcowa:
  • przelot na długości 50km
  • przewyższenie 1000m
  • lot o długości co najmniej 5 godzin
Odznaka srebrna szybowcowa (Condro-Club – symulator):
  • przelot na długości 50km
  • przewyższenie 1000m
  • lot o długości co najmniej 1 godziny
Różnicę w zasadzie mamy tylko o czasie przelotu. Przyjrzyjmy się więc teraz odznace złotej:

Rzeczywista odznaka srebrna szybowcowa:
  • przelot na długości 300km
  • przewyższenie 3000m
  • lot o długości co najmniej 5 godzin
Odznaka srebrna szybowcowa (Condro-Club – symulator):
  • przelot na długości 200km
  • przewyższenie 3000m
  • lot o długości co najmniej 2 godziny
Tu więc wymagania rzeczywiste są większe. No i złota z trzema diamentami:

Rzeczywista odznaka srebrna szybowcowa:
  • przelot na długości 500km (lot otwarty)
  • przewyższenie 5000m
  • przelot na długości 300km (lot zamknięty – np. po trójkącie)
Odznaka srebrna szybowcowa (Condro-Club – symulator):
  • przelot na długości 300km
  • przewyższenie 5000m
  • lot o długości co najmniej 3 godziny
W moim przypadku najdłuższy lot trwał ponad 6 godzin (chwała symulatorowi za funkcję PAUSE :) ). Przeleciałem także dyplomy 500km, 750km oraz 1000km. Można powiedzieć, że wirtualnie (czyli na symulatorze) spełniłem także rzeczywiste wymagania stawiane przy zdobywaniu odznak szybowcowych. Z dumą więc prezentuję wszystkie trzy:



Szybowce II Wojny Światowej - wstęp

Temat na pewno mocno odległy od dotychczasowej tematyki mojego bloga. Ostatnie moje szybowcowanie i słuchanie Wołoszańskiego popchnęło mnie trochę w kierunku poznania historii tych statków powietrznych. Okazało się, że historia szybowców jest równie bogata jak każdej innej dziedziny, której dotknęła wojna. Ta krótka wycieczka do historii pokazała zupełnie nowe oblicze tego wdzięcznego urządzenia, jakim jest szybowiec: szybowce wojenne.

Wielkiej pracy na ten temat nie zamierzam pisać, bo popełniono już wiele takich prac i powielanie ich nie ma najmniejszego sensu. Postanowiłem więc jedynie przedstawić kilka fotografii i linki do pełniejszych opracowań.

Ponieważ jednak nasze szybownictwo w Polsce jest niedoceniane (a jest znane wszędzie na świecie! Zwłaszcza dzięki naszym pilotom) to zacznę od pierwszej rewolucyjnej myśli technicznej: szybowiec PWS-101 – pierwszy polski szybowiec ze zbiornikiem balastowym i hamulcami aerodynamicznymi w płatach. Na tym szybowcu dokonano wielu wyczynów w latach 1937-1938 – przede wszystkim pilot Tadeusz Góra wykonał lot o długości 578 km (nie mil jak podają niektóre źródła) ustanawiając wtedy rekord światowy. Wspomnienia pana Tadeusza z tego lotu możemy wyczytać m.in. tu:

http://wyborcza.pl/nekrologi/1,101499,7417201,Legenda_polskiego_lotnictwa.html

A to trasa lotu:



Tak dla uzupełniania tej informacji należy dodać, że ten wspaniały pilot odszedł od nas na początku tego roku. Wspaniała postać naszego kraju i lotnictwa (lektura obowiązkowa: http://pl.wikipedia.org/wiki/Tadeusz_Góra).

Oto fotka tego cuda (więcej na stronie: http://www.piotrp.de/SZYBOWCE/ppws101.htm oraz http://www.aeroklub.bydgoszcz.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=57&Itemid=78):


Dla porównania odsyłam do opisów dwóch innych szybowców polskiej myśli lotniczej, które rywalizowały z PWS-101: Orlik: http://www.piotrp.de/SZYBOWCE/porlik.htm, oraz CW-5 (znany raczej jako CW-5 bis): http://www.piotrp.de/SZYBOWCE/pcw5.htm



Wróćmy jednak do rozwiązań wojskowych.

Zacząłem lekturę od artykułu na o2.pl (http://wiadomosci.o2.pl/?s=512&t=8995), który przedstawił chronologicznie dzieje wojskowe szybowców (niestety wybiórczo). Oczywiście mowa tu przede wszystkim o tych, które mieściły więcej niż dwóch pilotów. Pierwsze pomysły na wielkie transportowe szybowce w Niemczech pojawiły się w po przegranej Bitwie o Anglię. 

W pierwszej fazie powstały dwa projekty:

- Junkersa Ju 322 Mammut – ten nie wszedł do seryjnej produkcji, ale swoja konstrukcją i pomysłami zdecydowanie zachwycał. Trochę danych technicznych: http://pl.wikipedia.org/wiki/Junkers_Ju_322, i fotek (głównie) modeli: http://www.fantastic-plastic.com/JUNKERSJu322MammutPage.htm i http://images.google.pl/imgres?imgurl=http://img205.imageshack.us/img205/9471/ju322pi2.jpg&imgrefurl=http://www.allaircraftarcade.com/forum/viewtopic.php%3Ft%3D10622%26view%3Dnext%26sid%3Dd868052effbad673d338bd81760244d9&usg=__fVddpwqPDAFtxBplwCD-BjGp9wc=&h=569&w=751&sz=65&hl=pl&start=2&um=1&itbs=1&tbnid=UZhCSKGz-oZJ5M:&tbnh=107&tbnw=141&prev=/images%3Fq%3DJunkersa%2BJu%2B322%2BMammut%26um%3D1%26hl%3Dpl%26lr%3D%26sa%3DN%26tbs%3Disch:1 a także ciekawy zrzut publikacji o tym wynalazku: http://images.google.pl/imgres?imgurl=http://bp2.blogger.com/_KezhQ6waZT0/R48RSOqBWiI/AAAAAAAABzM/O5yWkCnhhj8/s320/mammut3.jpg&imgrefurl=http://www.airlandseaweapons.devhub.com/blog/2009/09/18/junkers-ju-322-mammut-1&usg=__4vHmjHq6wgfIZMfXtoTjyqVnk-g=&h=238&w=320&sz=32&hl=pl&start=4&um=1&itbs=1&tbnid=zxbmXMyHdCSQ6M:&tbnh=88&tbnw=118&prev=/images%3Fq%3DJunkersa%2BJu%2B322%2BMammut%26um%3D1%26hl%3Dpl%26lr%3D%26sa%3DN%26tbs%3Disch:1


- Messerschmitta Me 321 – wybrany do produkcji przez wojskowych, zwany także Gigantem. Trochę danych technicznych: http://pl.wikipedia.org/wiki/Messerschmitt_Me_321_Gigant i fotek: http://www.aviastar.org/air/germany/me-321.php; http://images.google.pl/imgres?imgurl=http://bp1.blogger.com/_CbwnjooteyI/SD5H25L66UI/AAAAAAAANrg/ajIHc8ga_sA/s400/17.jpg&imgrefurl=http://anonymous-generaltopics.blogspot.com/2008/05/messerschmitt-me-321.html&usg=__p_l45LuRoo-ErUkOn9VY9MZSJ_w=&h=300&w=400&sz=13&hl=pl&start=6&um=1&itbs=1&tbnid=_h0tnatXoTvY7M:&tbnh=93&tbnw=124&prev=/images%3Fq%3DMesserschmitta%2BMe%2B321%26um%3D1%26hl%3Dpl%26lr%3D%26sa%3DN%26tbs%3Disch:1  oraz http://images.google.pl/imgres?imgurl=http://www.sspanzer.net/Phantom/me323/Me321.jpg&imgrefurl=http://www.forum.spotter.pl/me-321-t2263/index.html&usg=__b8hdXDydZg5dL-PxZznGl4WAAns=&h=427&w=1200&sz=46&hl=pl&start=18&um=1&itbs=1&tbnid=YQxvjikokXC32M:&tbnh=53&tbnw=150&prev=/images%3Fq%3DMesserschmitta%2BMe%2B321%26um%3D1%26hl%3Dpl%26lr%3D%26sa%3DN%26tbs%3Disch:1  (wraz z opisem). I na koniec hiper-fajne fotki (również modeli): https://www.fiddlersgreen.net/models/aircraft/Messerschmitt-Me321.html


Trzeba przyznać, że kolosy robiły wrażenie nie tylko wielkością, ale i ładownością (maksymalnie 20-22 tony!). Nie wspominając wszystkich problemów technicznych jakie były do pokonania przy wyciągnięciu takiego kolosa w górę, do nieba… Polecam lekturę :) Zwłaszcza, że tych szybowców powstało kilkadziesiąt sztuk! Większość problemów technicznych pozbyto sie zamieniając szybowiec w samolot (6 silników) - odtąd samolot przyjmuje nazwę Me-323.


Mimo tych wielu problemów technicznych, z którymi borykali się Niemcy, okazało się, że pomysł był trafiony i działania z użyciem szybowców zaczynały przynosić znaczące korzyści. Brytyjczycy więc szybko podjęli rękawice i postanowili nie czekać z odpowiedzią, jaką był szybowiec desantowy AS-51 Horsa. Szybowiec całkowicie z budowany z drewna – dzięki temu udało się wyprodukować aż w 3655 sztukach!!! Po raz pierwszy użyto ich pod koniec 1942 roku. Oto filmowa prezentacja szybowca:



Opis danych technicznych (i nieco historii): http://pl.wikipedia.org/wiki/Airspeed_Horsa oraz (wersja angielska - zdecydowanie pełniejsza): http://en.wikipedia.org/wiki/Airspeed_Horsa, gdzie dodano także kilka fantastycznych fotek i na koniec opis z fotkami z forum spotter.pl: http://www.forum.spotter.pl/airspeed-as-51-horsa-t5552/index.html?t=5552.



Niemieckie szybowce bojowo-desantowe jednak nie były pierwszymi. Mieli je i Amerykanie i Rosjanie i Japończycy. Nie były wprawdzie już tak imponujące, jednak nie były tez ani sportowymi ani szkoleniowymi. Oto niektóre z przykładowych konstrukcji szybowców z czasów II Wojny Światowej:


- A-7 (RF-8): http://pl.wikipedia.org/wiki/A-7_(szybowiec)



- General Aircraft Hotspur: http://pl.wikipedia.org/wiki/General_Aircraft_Hotspur



- DFS-230 (http://pl.wikipedia.org/wiki/DFS_230) – to na tych szybowcach dokonano desantu w operacjach nad Belgią, Bałkanami, Kretą a także użyto do uwolnienia Mussoliniego(!). Ładowność: 2 pilotów + 10 żołnieży.



- Waco CG-3 (http://pl.wikipedia.org/wiki/Waco_CG-3)



- Meada Ku-1 (http://pl.wikipedia.org/wiki/Maeda_Ku-1 i http://images.google.pl/imgres?imgurl=http://www.airwar.ru/image/idop/glider/ku1/ku1-c1.jpg&imgrefurl=http://www.airwar.ru/enc/glider/ku1.html&usg=__HS-cPf9a4sX5U9C28a6JOZCDN6w=&h=195&w=600&sz=34&hl=pl&start=4&um=1&itbs=1&tbnid=wMNScEFcwEcSqM:&tbnh=44&tbnw=135&prev=/images%3Fq%3DMaeda%2BKu-1%26um%3D1%26hl%3Dpl%26lr%3D%26sa%3DN%26tbs%3Disch:1)

Gribovski G-11 (http://en.wikipedia.org/wiki/Gribovski_G-11
Slingsby Hengist (http://en.wikipedia.org/wiki/Slingsby_Hengist)
Waco CG-4 (http://en.wikipedia.org/wiki/Waco_CG-4A)
Gotha Go 242 (http://en.wikipedia.org/wiki/Gotha_Go_242)
General Aircraft Hamilcar (http://en.wikipedia.org/wiki/General_Aircraft_Hamilcar)
Antonov A-40 (http://en.wikipedia.org/wiki/Antonov_A-40) - w zasadzie szybujący czołg
Baynes Bat (http://en.wikipedia.org/wiki/Baynes_Bat) - prototyp
Ilyushin Il-32 (http://en.wikipedia.org/wiki/Ilyushin_Il-32)

18 marca 2010

Po przeglądzie...

No i po przeglądzie kręgosłupa. To było wczoraj. Dziś od rana czuję się jakby mnie ktoś przez pół godziny bokkenem po plecach tłukł. Trzeba przyznać jednak, że to uczucie zdecydowanie milsze niż te bóle poprzednio. I choć objawy były inne, to faktycznie było podobanie jak dwa lata temu: zablokowane żebro (coś tam wielostopniowo – ale ja nie kumam). Szybki masażyk, chrupu-chrupu i żebro odblokowane. Dziś odważyłem się z tej okazji na pierwszy trening. Oczywiście rezgrzeweczka i te rzeczy a potem niecałe 3,5km. Czułem, że energii jest więcej we mnie, ale wolę zacząć powoli. Z drugiej strony jednak mam przeczucie, że moje nieszczęsne pasmo szybko się przypomni i kolejną wizytę będę musiał odbyć do specjalisty od narządów ruchu. Pożyjemy zobaczymy :)

15 marca 2010

Przegląd kręgosłupa zaplanowany

Miałoby tak pięknie i miałem już zacząć biegać. Oczywiście problemem nie jest pogoda, bo jak dla mnie to już jest fajnie do biegania (pomimo dzisiejszych opadów śniegu). Od ponad dwóch miesięcy delikatnie, ale ustawicznie, pobolewa mnie kręgosłup. Jest to o tyle niepokojące, że z tygodnia na tydzień jest coraz bardziej i coraz częściej dotkliwe. Ostatnio zrezygnowałem więc z ćwiczeń a nawet z rozpoczęcia sezonu rowerowego (a już tydzień temu miałem poszaleć na rowerku). Nie pozostałem jednak bierny – umówiłem się na środę na wizytę do pani, która już mi raz swoimi młodymi rączkami przyniosła ulgę :) Wizyta umówiona na środę, więc już za dwa dni może będę mądrzejszy i może będę wiedział w czym problem.
W międzyczasie uprawiam więc sporty, które nie wymagają ode mnie wysiłku fizycznego (tudzież: wytężania kręgosłupa i pleców) – a mianowicie szybowcowanie :)) Tak więc czas pochwalić się kolejnymi osiągnięciami: dyplom za 750km oraz za 1000km. Znajduje to od razu odzwierciedlenie w obrazkach, które reprezentują zdobyte nagrody, umieszczonych po prawej stronie tego bloga (już na białym polu).

Syn także nie próżnował :))) Jest aktualnie na piątym poziomie zaawansowania (Level 5), co oznacza, że potrafi wylądować szybowcem bardzo precyzyjnie nawet w najcięższych warunkach pogodowych! Przeszliśmy także lekcję latania na tzw. żaglu (wiatr nawiewany na zbocza gór). Jeszcze mu to ciężko przychodzi, ale już wie o co chodzi, jak skręcać (banking), jak pilnować prędkości, jak sprawdzać aktualną wysokość (czyta wysokościomierz!) i wie kiedy jest wznoszenie a kiedy duszenie nie wspominając o starcie i lądowaniu, bo te egzaminy już zdał :))) Kawał wiedzy i treningu – duże postępy a co ważniejsze zaczyna czuć o co chodzi z tymi szybowcami :) W przyszły weekend (bo wcześniej raczej się nie uda) będzie chłopak próbował robić pierwsze pełne zadania (takie do 20km) – zupełnie samodzielnie. O postępach na pewno będę informował :)

9 marca 2010

Kolejna nagroda szybowcowania oraz następcy!

Jakoś ostatnio poszło całkiem dobrze. Przeleciałem 500km w 2 h 20 minut! Wyobraźcie sobie jak musiałem sie męczyć przy diamencie, gdy 300km trzeba przeleceć w 3 h :)))
Aktualny wygląd moich nagród przedstawia się więc tak:

Nie wiem jak Wam, ale mi się już bardziej podoba :)

Jest jednak jeszcze lepsza wiadomość! Otóż mój 7-letni syn też złapał bakcyla i zaczyna kumać o co chodzi w szybowcowaniu! Mało tego: oprócz tego, że potrafi już polatać trochę, to nauczył się bardzo dobrze lądować - zgodnie ze sztuką. Przeszedł także pierwsze zadanie z 27, które potwierdzają poziom zaawansowania pilota. Umie więc wylądować bez wiatru. Następny etap, to lekki wiatr - zapowiada się, że to też przejdzie :)
Za niego więc też trzymajcie kciuki! :)

8 marca 2010

Przegląd wiosenny i lekki start...

Powoli wracam do zeszłorocznego rytmu życia. Nadal idzie to w bólach, ale jest coraz bliżej wzorca. Wczoraj pobiegałem z rana. Większość i tak mocno powątpiewała, że po imprezie to nie możliwe i w ogóle raczej jak otworzę oczy to sobie odpuszczę. Okazało się jednak, że hart ducha we mnie nie śpi i rano wstałem i poszedłem na trening. Tylko trójka, ale po tak długiej przerwie nie chcę przedobrzyć.

Tydzień temu także się udało w weekend jedną trójkę zrobić. Nadal koszmarnie mało. Postaram się jednak w tym tygodniu to zmienić, chociaż plany tygodniowe coś mi mówią, że może być to dość trudne. Pożyjemy, zobaczymy…

Zeszły weekend i ta niedziela biegało się dobrze. Czuć nagromadzoną energię i hiper brak formy :). Nie zrażam się jednak – będzie okazja, aby się troszkę rozćwiczyć i przekonać czy pasmo piszczelowo-biodrowe wymaga wizyty lekarskiej czy nie.

Gorsze jednak jest to, że mój kręgosłup chyba też będzie wymagał fachowej pomocy. Od dwóch miesięcy delikatnie dokucza – zwłaszcza gdy coś podźwigam, albo gdy łóżko ścielę (to nie żart :) ). Marzec więc pewnie będzie miesiącem przeglądu po zimie – tym razem mojego organizmu…

Odznaka Diamentowa szybowcowania

Tak, tak! :) W niedzielę ostatecznie zaliczyłem Odznakę Diamentową szybowcowania wg zadań narzuconych przez Condor-Club. Oto więc moje trofea:


Teraz pozostają do zdobycia odznaki odległościowe i zadania, które podnoszą wiarygodność osiągniętych wyników, poprzez zdobywanie kolejnych poziomów zaawansowania. :) To jednak zostawimy sobie na jakieś bliżej nie określoną przyszłość...

3 marca 2010

Dwie trzecie diamentu :)

Jakoś szybko poszło, więc natychamist informuję o tym: mam już dwie trzecie Odznaki Diamentowej szybkowcowania:

Złota Odznaka szybowcowania

Tak! W końcu się udało. Zasługą jest przede wszystkim zmiana joystick'a - jednak to ma ogromne znaczenia. Zadanie polegało na minimum 200 km lotu, minimum 2 godziny lotu oraz 3 tys. metrów przewyższenia od miejsca, gdzie wytracę przynajmniej 100m (już lecąc). To ostatnie zadanie sprawiło mi najwięcej problemów, ale tu okazało się, że zbyt słabo analizuję mapy. Gdy już dobrze zanalizowałem mapy, okazało się, że zadanie bez problemu daje sie wykonać w niecałą godzinę, licząć jeszcze dolot do miejsca gdzie było to możliwe do zrobienia. Oto przyznana odznaka:


Teraz zaczynam pracować na ostatnią, diamentową. Wyczyn jeszcze większy, ale konkurencja nie może być przecież prostrza ;).
Dla ciekawostki podam tylko statystyki latania z tego roku (a w zasadzie z lutego):
Przelecianych kilometrów: 1157 km
Ilość lotów: 23
Ilość czasu spędzonego na wykonywaniu zadań: 10 godzin 26 minut

12 lutego 2010

Mega Przekręt... a może ekonomiczny rozbiór Polski?

Rzeczy, które dzieją się niejako na naszych oczach, a których nie widzimy, dzięki całej sztucznej politycznej zadymie, są faktem - czy to nam się podoba, czy nie, czy w to chcemy wierzyć czy nie. "Mega przekręt" jest w tym przypadku słowem małostkowym i niewystarczającym - bliższym właściwym określeniem będzie raczej "Kolejny Rozbiór Polski" - tym razem ekonomiczny. Tyle, że trwa on już wiele lat, ale chyba nadal niewielu zdaje sobie z tego sprawę :(
Czuję się więc w obowiązku wygłoszenie (przedrukowanie) stosowenej odezwy do Naszego Narodu.
Oto "przedruk" artykułu ze strony
http://1616.salon24.pl/155948,megaprzekret:


Na naszych oczach, przy biernej postawie polityków, mediów, służb specjalnych, dzieje się ostatni akt utraty suwerenności naszego kraju.
Afera hazardowa „warta" być może 0,5 mld PLN skutecznie przesłania megaaferę, w której Polska straciła jakieś 1500 mld PLN.
Megaafera nie zostaje zauważona, być może dlatego, że ma rozmiar niewiarygodny, choć tak łatwo sprawdzalny.
W czasie, kiedy kolejne rządy szukają dywersyfikujących rozwiązań dostawy paliw, po cichu rozdawane są polskie zasoby ropy i gazu obcym firmom. Oficjalna wersja Głównego Geologa Kraju jest taka: „Przekazujemy zasoby w celu ich rozpoznania, nie posiadamy środków na ten cel i nowoczesnych technologii".
To kłamstwa.
Od dziesiątków lat, w tym także w ostatnim 20 - to leciu, manipulowano informacją geologiczną. Np. coroczne Bilanse Zasobów Kopalin (PIG) informują, że mamy jedynie 150 mld m3 gazu (na 10 lat eksploatacji) i 19,5 mln ton ropy (na 1,3 roku eksploatacji).
Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, z chwilą przekazania zasobów w celu rozpoznania, od razu wiadomo, że pod Kutnem zasób gazu przekazany w 2007 roku FX Energy to ok. 500 mld m3, a gaz przekazany firmie Chevron w 2009r. (obie firmy z USA) to ok. 1000 mld m3 (1 bln). Zasoby te po prostu, były dawno, poprzez kilka tysięcy wierceń w latach 60 i 70 - tych XX wieku i inne (satelitarne) w latach następnych, rozpoznane, a informacje utajniono polskiemu społeczeństwu i  przekazywano agenturze KGB.
Nie ujawnienie tych zasobów było i jest tym na rękę, którzy mają biznes na sprowadzaniu gazu z Rosji.

Przekazano obecnie w obce ręce zasoby gazu w ilości ok. 1,5 bln m3 (na ok. 150 lat zapotrzebowania obecnego Polski) za ok. 1% wartości (opłaty koncesyjne za wydobycie - 5,63 PLN/1000m3) ze stratą ok. 2000 mld PLN (cena gazu z Rosji to ponad 400 USD/1000 m3).
Zasoby te zostały dawno rozpoznane i firmy amerykańskie, o których mowa powyżej (w FX Energy jest były wiceprezes PGNiG), mają 100% pewności co do wielkości zasobów, czym się same chwalą na swoich stronach internetowych.

Manipulacja informacją przez Głównego Geologa Kraju, który wydał koncesje, polega na tym, koncesje wydaje (wydał obcym firmom ponad 30), jak twierdzi jedynie na rozpoznanie zasobów.
Dają się na to nabierać wszyscy, nie znając prawa geologicznego i górniczego, które obecnie w Art. 12 stanowi że: kto rozpoznał złoże...może żądać pierwszeństwa do jego eksploatacji przed innymi. Oznacza to, że  rozpoznanie jest jednoznaczne z prawem do eksploatacji.
To samo w Art. 15 jest kontynuowane w projekcie nowego prawa g i g - druk sejmowy 1696.
Projekt nowego prawa g i g zmierza do totalnego przejęcia wszelkich zasobów energetycznych (oraz pozostałych) przez organ koncesyjny podległy Głównemu Geologowi Kraju w jednym celu - przekazania tych zasobów w ręce prywatnych firm przetargowo lub bez przetargu. Z pominięciem interesu państwa, samorządów i obywateli, czyli obecnych właściciel. Których pozbawia się możliwości korzystania z własnych zasobów.
Dodatkowo jeszcze w nowym prawie wymyślono możliwość bezwzględnego wywłaszczenia z nieruchomości wszystkich właścicieli obecnych przez tego, który uzyskał koncesję na rozpoznanie i/lub eksploatację.
Np. FX Energy ma już tereny o pow. 8,5 tys. km2 terenów w Polsce, które może przejąć na min. 50 lat, wywłaszczając wszystkich, jeśli zobaczy w tym jakiś interes. Nowe prawo g i g ma ułatwić także znakomicie przekazanie węgla brunatnego w obce ręce. Węgiel brunatny ma „iść" z prywatyzacją energetyki, co oznacza, że za oczekiwane 12 mld PLN (obecnie szacunki dochodzą do 25 mld PLN) z prywatyzacji sektora energetycznego utracimy zasoby o wartości setek mld PLN. Samorządy i organizacje społeczne eliminuje się skutecznie z procesu koncesyjnego, poprzez kolejne prawne ograniczenia ustawowe, celowe manipulacje prawem.
To wszystko staje się niewiarygodne poprzez swoją prostotę. Wydaje nam się, że nikt nie może zabrać nam naszych domów, działek, pól i lasów.
A jednak - wystarczy przeczytać choćby skrót projektu nowego prawa geologicznego i górniczego, żeby zrozumieć grozę sytuacji.

Udało się, przy biernej postawie praktycznie wszystkich sił politycznych, zatrzymać listem otwartym do Prezydenta i Premiera, Marszałków Sejmu i Senatu (dostali wszyscy posłowie) spowolnić legislację tego prawa (ustawa miała wejść w życie 1 lipca 2009r.).
Sejm uchwalił powołanie Nadzwyczajnej Podkomisji Sejmowej ds. druku 1696 - projekt nowego prawa geologicznego i górniczego, po bezskutecznej wielomiesięcznej dyskusji w podkomisji, samorządy i organizacje społeczne przestały w niej uczestniczyć decyzją Przewodniczącego i posłów PO. Z uzyskiwanych informacji posiadamy wiedzę, że z wielu wniesionych poprawek niewiele poprawek wniosła Podkomisja do projektu rządowego (projekt Głównego Geologa Kraju), projekt wkrótce ma trafić do drugiego czytania.

Podsumowując - zajmujemy się wszyscy duperelami, a tu kradną, zupełnie bezkarnie, wszystko co dla nas najcenniejsze. Zwłaszcza przyszłość. Mogliśmy być Norwegią czy Kuwejtem, a jesteśmy nędzarzem wycyckanym przez zgraję mafijnych „elit politycznych".
Może czas z tym skończyć, póki jeszcze coś zostało?
Może warto społeczeństwu ujawnić wszystkie bzdury o budowie dla nas bezpieczeństwa energetycznego, w ramach którego pozbywamy się własnych paliw jako źródła dochodów, by kupować od innych za ciężkie pieniądze.
Te bzdury o bezpieczeństwie energetycznym w ramach czego pozbywamy się za grosze dochodowych spółek energetycznych wraz z zasobami.
O potrzebie budowy elektrowni atomowych wtedy, kiedy zapotrzebowanie na energię stale spada, a wydano już pozwolenia na 12,5 tys. MW przyłączenia energii wiatrowej, (zostały do rozpatrzenia wnioski na 54 tys. MW), t.j. na 1/3 zainstalowanej obecnie mocy wszystkich elektrowni. Wtedy, kiedy dostępne zasoby geotermiczne (skał i wód) mogą zapewnić moc energii elektrycznej na ok. 50 tys. MW.
O konieczności realizacji projektu CCS - wychwytywania, sprężania i zatłaczania spalin ze spalania węgla brunatnego przez PGE (przygotowane do sprzedaży na giełdzie) w najcenniejsze geotermalne pokłady utworów solanek jurajskich w centralnej Polsce.
Może ktoś to powie poprzez media ogłupiałemu społeczeństwu i uratuje ten kraj?

Urzeczywistnijmy słowa Jana Pawła II:
„To jest nasza Ojczyzna, to jest nasze być i mieć, nikt nie może odebrać nam naszego być i mieć"

-----------------------------
Ministerstwo Środowiska ustosunkowało się do tego artykułu i wydało oświadczenie w tej sprawie. Co z niego wynika? Ocenę pozostawiam Wam (bo wg mnie to jest jak zwykle: woda, woda i jeszcze raz woda!): http://hotnews.pl/doc/12022010.pdf