=== Robsik's Blog on WordPress ===

31 sierpnia 2008

Human Race

Ach cóż to był za BIEG! Już nie pamiętałem jak się czułem rok temu. Ta impreza ma wielką duszą. I nie mówią co chcą – nawet jeśli to jest komercja, to niech ona trwa i będzie z nami! Bo mali organizatorzy nie są w stanie zrobić coś tak obłędnego. Tego nawet nie da się wytłumaczyć, trzeba przyjść i przynajmniej pokibicować, pobyć w epicentrum imprezy, poczuć ten zapach, hałas, zobaczyć ten uśmiech aż na tylu twarzach jednocześnie… W tym roku wyjechałem dość późno, więc podjąłem decyzję, że tym razem zaparkuję po drugiej stronie Wisły i przez most przebiegnę jako rozgrzewkę. Pierwsza niespodzianka to brak paliwa w baku – musiałem więc najpierw skierować się na stację benzynową. Zanim tam dojechałem, napotkałem dwie zakonnice jadące rowerami – przypomniały mi się od razu stare dziecięce czasy, gdy widok zakonnicy przynosił pecha. Nie wiem czemu ale od razu o tym pomyślałem. Wjechałem na stację benzynową: pusto! Tylko ja. Ale podnoszę pistolet – wszystko działa, więc nie wiele myśląc zacząłem tankować – przecież nie mam czasu! Wchodzę do środka: też pusto – nawet po tamtej stronie lady (dodajmy, że stacja ma 8 stanowisk!). Szczęśliwie jednak ktoś przyszedł i 15 minut później chciałem tego ktosia zamordować gołymi rękami! Takiej guzdrały jeszcze nie spotkałem. Ominę więc ten epizod, aby nie rzucać wulgaryzmami… Dojechałem tam, gdzie wydawało mi się, że chcę zaparkować. Włączyłem sprzęt i ruszyłem do Agrykoli. Najpierw okazało się, że dla pieszych przejścia na drugą stronę Wisły nie ma! Przynajmniej ja nie znalazłem takowego. Co za dramat! Jeszcze większy niż Grota – kto to projektował te mosty??? Ostatecznie przedostałem się więc na drugą stronę Wału Międzyszyńskiego i ruszyłem pod prąd zjazdem prowadzącym na Puławy. Dalej poszło już gładko – no gdyby nie to, że to moje bliskie parkowanie wygenerowało mi 3km rozgrzewkę :) Szybko odnalazłem kolegów, którzy stali w kolejce do mobilnej toalety i dla towarzystwa ustawiłem się z nimi. Ostatecznie nawet skorzystałem, bo to był pewnego rodzaju zaszczyt i dodatkowa atrakcja – kolejka miała tak na moje oko powyżej 50m! Po tym rytuale udaliśmy się do rękawa, który prowadził do linii startu. Zanim jednak wystartowaliśmy, to jak zwykle zaliczyliśmy spóźnienie – to dało jeszcze tak ok. 25min czekania na start. Startowaliśmy w drugiej grupie (w kolejności to była trzecia, bo jeszcze przed wszystkimi pobiegli VIPy). Gdy udało się podejść do linii startu, to w końcu poczułem, że płynie we mnie krew. Nawet nogi zaczęły jakoś same podskakiwać i się dogrzewać – to był już dobry znak. Czułem więc imprezę już całym sobą (o jakże się myliłem wtedy!). Bieg jak zwykle w takich imprezach powinien nazywać się albo bieg z przeszkodami, albo bieg slalom. Przez wyprzedzenie, wymijanie i omijanie innych biegaczy nadrabia się nieco metrów. U nas wyszło to blisko 500m! Ale i tak mi się podobało! Boguś w tym biegu okazał się niezłym wymiataczem. Choć z drugiej strony zaczynam się zastanawiać, czy to ja przypadkiem nie stoję w miejscu, bo wszyscy wokół zaczynają naginać, a ja tylko patrzę jak oni zaiwaniają na tych imprezach. Wystartowaliśmy tempem 5:30 i długo go nie przekraczaliśmy. Ale gdy zostawiliśmy Belweder za plecami, to się zaczęło! Przez kilka ostatnich kilometrów biegliśmy już ładnie poniżej 5:00min/km! Nie wiedziałem nawet, że tak potrafię, choć do lekkich przebieżek to już nie należało :). Zmęczyło mnie to do tego stopnia, że na 8-ym kilometrze knułem już plany jak zwolnić, albo nieco odpocząć. Wtedy wsłuchiwałem się w swoje ciało, oddech – wszystko wskazywało, że nie umieram ze zmęczenia, więc diagnoza była prosta: biegnę dalej i trzymam tempo, aby mi tylko Boguś nie uciekł – dam radę! Takie wątpliwości jednak pojawiały się już coraz częściej a ja za każdym razem byłem zmuszany do wyszukiwania nowych argumentów na utrzymanie tempa. To była prawdziwa walka z samym sobą! To było to co lubię bardzo! Zwłaszcza w takie dni jak ten: zrobiłem życiówkę! Pokonałem ją o ponad 1 minutę! To mnie już mocno uskrzydliło – cieszyłem się w duszy jak dziecko, bo na zewnątrz to miałem wrażenie, że mi się usta krzywią ze zmęczenia. A miał być taki lightowy bieg :). Całe te wydarzenie skłania mnie więc do zmiany pewnych norm. Od dziś to Boguś mnie ciągnie, a ja próbuję dotrzymać kroku… Ja nie mogę! Pamiętam jak dziś, jak mi ciężko było go molestować o bieganie. Teraz role się odwróciły :))) Ale dobrze – może będzie mi łatwiej motywować się do biegania i trenowania :) A za dziś przyjmuję wszelkie gratulacje ;))) PS. Dori! Jak to możliwe, że mnie z takiego tłumu wypatrzyłaś? Ależ musisz mieć sokole oko! Cieszę się, że też byłaś :)

Bieg po McDonalda?

Chociaż wycieczkę rowerową zakończyłem biegiem, to jednak postanowiłem, że wieczorem jeszcze pobiegam. Plan był prozaiczny: przynajmniej 10km. Był na tyle prozaiczny, że im bliżej wieczora tym trudniej było mi znaleźć motywację do biegania. Z jednej strony powtarzałem: przecież ONI biegali dziś tak pięknie długi dystans, a jak co? Tylko rowerek i 1,5km biegu??? Wtedy budził się we mnie Demon Biegania, który od razu rzucał: No to przynajmniej 15km zrób! Natychmiast następowała riposta Lenia: Daj spokój – i tak dziś podwójnie kręciłeś, to tak jakbyś przejechał prawie 100km! Jutro masz bardzo ważny bieg, na którym musisz być – nie daj się zmasakrować tuż przed tak ważnym biegiem! Wreszcie postanowiłem, że się zdrzemnę – nie będę słyszał tych kłótni w mojej głowie. Nie udało się jednak. Gdy tylko zasnąłem przyszła żona i stwierdziła, że muszę TERAZ coś tam przymierzyć – ech! I tyle było z mojego spokoju. Ostatecznie musiałem pogodzić te głosy w mojej głowie, bo stawały się już nie do zniesienia – dokładnie jak moje dzieci, kiedy kłócą się o jakąś zabawkę. Uzgodniłem, że pobiegnę do McDonalda przy Modlińskiej i z powrotem. Dystans nigdy nie przebiegnięty, ok. 7km w jedną stronę – wyglądało zachęcająco dla każdej ze stron. Pamiętam jak jeszcze 2-3 miesiące temu podśmiewywałem się z kolegą, że niedługo będę biegał do McDonalda na jakiegoś Shake’a lub Coca-Colę :). Był to więc odpowiedni moment, by nasze żarty obrócić w czyn. Taki pomysł od razu dodał mi powera! To niewiarygodne ile można z siebie wykrzesać, gdy pogodzi się te skłócone gęby. Poświęciłem godzinę na rozgrzewkę, dokładając tym razem więcej uwagi na rozgrzanie mięśni przypiszczelowych. Poszło gładko, bo nawet dzieci tym razem jakoś nie przeszkadzały, więc porozciągałem się jak trzeba. Tuż przed 22:00 ruszyłem w trasę. Był to pierwszy dzień tego lata, gdy włożyłem długie „gacie” do biegania (na dworze było już 13 stopni!). I dobrze, że tak zrobiłem, bo gdy wracałem było już zaledwie 10 stopni – chyba nadchodzi jesień wielkimi krokami… Przed prawie 5km trasy nie wierzyłem, że dobiegnę do tej specyficznej restauracji. Stąd też nawet nie brałem pieniążków. W ręku jednak dźwigałem Powerade’a – przy tak dużym dystansie wolę już coś sobie popijać. Ale dobiegłem! Wyszło zaledwie 6,7km. Jedna z „gęb” czuła rozczarowanie, ale już nic nie gadała. Zrobiłem więc kółeczko i pobiegłem już Modlińską w kierunku domu. Modlińska jednak szybko mi zbrzydła. Ruch wracających z wakacji był już tak okrutnie duży, że czułem nawet problemy z oddychaniem – paskudztwo! Szybko więc znalazłem jakiś zjazd boczny i uciekłem do drogi którą przybiegłem. Tam było już dużo lepiej i ciszej – tak jak powinno być w nocy :) Podczas tego biegu na ok. 4km po raz kolejny tego dnia spotkałem się z buractwem. Trzech solidnie podchmielonych młodych ludzi (czyt. gówniarzy!), gdy mnie zobaczyło z daleka natychmiast obrali kurs, aby centralnie na mnie iść. Ewidentnie szli na prowokację. Nawet jak lekko zmieniałem kierunek (niby przez przypadek) to oni też zmieniali. Wyczekałem więc aż będę bardzo blisko nich i w ostatniej chwili ich ominąłem udając, że dopiero co ich zauważyłem (miałem czapkę z dużym daszkiem, więc to nie było trudne). Byli z tego powodu wielce niezadowoleni, rzucając jakąś siarczystą wiązankę, której nie da się przytoczyć nawet w 20%, aby nie użyć wulgaryzmów. Nasłuchiwałem jeszcze przez chwilę, czy któremuś do głowy nie przyjdzie jednak się wrócić – ale nic się więcej nie wydarzyło. Jest to o tyle smutne zdarzenie, że po raz pierwszy spotykam się z takimi bucami tu na Tarchominie – chyba nasza młodzież chamieje (choć analizując moją ostatnią wycieczkę rowerową, chyba nie tylko młodzież :( ) Zrobiłem ostatecznie 13,5km w tempie bardzo spokojnym, czyli 6:12 min/km – w sumie przeszło godzina 20 minut biegania. Jest super! Noga oczywiście na 8-km znowu się odezwała, ale jest to ból, który bardzo łatwo zignorować. Trening więc udany.

Bunkry (nie)znane

Jest coraz więcej zainteresowanych wycieczkami rowerowymi. Stąd też coraz łatwiej zgromadzić załogę przynajmniej 3-osobową (wprawdzie jeszcze więcej nie było, ale wydaje się to być kwestią czasu :) ). Tym razem Tomek z córką. Dawno ze mną nie jeździł ale załapał się ostatnim rzutem na ostatnią wyprawę bunkrową w rejonie Janówka. Zaczęliśmy nieco spóźnieni, ale to nie był problem. Większym problemem było to, że po założeniu łańcucha nie przetestowałem roweru – stąd też o 5:50 okazało się, że kasetka jest równie zjechana jak łańcuch, którego już się pozbyłem. Trzy najmniejsze zębatki były tak zjechane, że przeskakiwał łańcuch (chyba) co 3 ząbki – dramat! Wpadłem w panikę, bo za chwilę na osiedle miał wjechać Tomek a ja nie mogłem nawet nakręcić dookoła bloku! Szybko się zreflektowałem, że to są te zębatki, które mocno eksploatowałem, więc przerzuciłem na mniej zużyte i rower zaczął jechać. Nie była to komfortowa sytuacja, ale nie mogłem im powiedzieć, że przyjechali na darmo. Zrobiłem więc jeszcze jedno okrążenie i przetestowałem, które przełożenia pracują najlepiej. Wtedy przyjechał Tomek – on zajął się rozpakowywaniem rowerów a ja dopompowałem jeszcze koła. Na koniec sprawdzenie jeszcze kół w rowerach Tomka i ruszyliśmy w trasę. Trasę rozpoczęliśmy od podróży po wale wiślanym. Dla mnie to już straszne nudy, ale Tomek tędy nie jechał, więc trzeba było mu dać możliwość poznania tych zakamarków – podobało się. Na wysokości Rezerwatu Jabłonna a przy tablicy informacyjnej wyszliśmy do brzegu Wisły – przepiękne miejsce. Poziom wody jest wyższy i nie dało się wejść na środek jak poprzednio mi się udało :). Pomysł okazał się jednak trafiony – podobało się załodze. I w sumie dobrze, że poszli ze mną, bo zejście było na tyle błotniste, że w swoich butkach bez pomocnej ręki Tomka chyba bym tam został :) Zanim ruszyliśmy, znowu było pompowanie kół w rowerze Oli… Gdy dojechaliśmy do pól golfowych, załoga nie mogła się nadziwić jak tam ładnie i że to takie duuuże. Ano nie da się ukryć, że jest na co popatrzeć, że pola golfowe są bardzo zadbane, więc wygląda to bardzo profesjonalnie. O tej porze (rano w sobotę) grają tu głównie pochodzenia azjatyckiego. Tuż na początku pól znowu pompowanie kół Oli… Następna krótka przerwa to już w Skierdach przy zakręcie wału. Przedyskutowaliśmy dalszą trasę i znowu ruszyliśmy gęsiego. Hmmm, chyba o czymś zapomnieliśmy przy okazji tego postoju? Przed piaskownią w Wólce Górskiej odszukaliśmy zejście do czerwonego szlaku. Z początku wyglądało fajnie, ale to było tylko 6 metrów. Potem droga zrobiła się tak trudna, że zaczęliśmy iść, a po ok. 100m zostawiliśmy rowery a ja ruszyłem pieszo. Najpierw aby sprawdzić czy da się przejść rowerem a potem postanowiłem odnaleźć bunkry (Fort XVIII). Droga była bardzo ciężka nawet do chodzenia – znowu zjadłem mnóstwo pajęczyn i (chyba) żadnego pająka :). Doszedłem w ten sposób do ogrodzenia jakichś ogródków działkowych. Tu trop się urywał. Trzeba było więc podejść od ulicy – liczyłem, że tam uda się jakoś wejść do tych ogródków. Wróciłem więc przez te chaszcze i wycofaliśmy się z dziadowskiego czerwonego szlaku (pieszego!) – okrutnie zaniedbany! Do posiadłości z bunkrami dojechaliśmy więc od drogi 630. Oczywiście po drodze zatrzymując się aby dopompować przednie koło Oli :))). Fotki mogłem zrobić niestety zza ogrodzenia, bo posiadłość była zamknięta, domofon nie działał i ani żywego ducha. Wszedłem więc na siatkę i chciałem już przeskoczyć na drugą stronę, gdy wyskoczył jakiś cieć i zaczął coś krzyczeć i machać ręką. Machnąłem więc mu aby przyszedł do bramy pogadać. Ten jednak odwrócił się i podszedł do swojej chałupki. Czekaliśmy z 5 minut i nic. Wlazłem wiec ponownie i czekałem aż wyjdzie – wyszedł :) – czyli dzwonek działa :)) Machnąłem mu znowu, ale ten wygonił psa z domu i pokazał w moim kierunku, jakby psem chciał poszczuć. Pies jednak gdy wydał z siebie pierwsze dźwięki po prostu nas rozbawił – musiał miał mieć chyba z 25 lat, czyli prawie tak stary jak te bunkry ;))) Postanowiliśmy czekać nadal. W międzyczasie okazało się, że powietrze znowu zeszło z koła Oli. Tym razem jednak podjęto decyzję o zmianie dętki. Jak mamy czekać to przy okazji można coś porobić. Facet w końcu się pojawił. Ale takiego betona to ja już lata nie widziałem. Przyszedł wyszczekał się jak ostatni burak nie podejmując żadnej rozmowy (przypomnijmy, że rozmowa to dwustronna komunikacja!) i poszedł sobie. Byłem tak zszokowany, że nie zdążyłem nawet się wkurzyć na tego ciecia! Tego pseudo monologu nie warto nawet przytaczać, bo był wyjątkowo niskich lotów, więc wypada dodać tylko, że olaliśmy temat i kontynuowaliśmy wymianę dętki. Nowo założona dętka jednak nie dała się napompować (?!#%!) Wyjmujemy i okazuje się, że ta też ma dziurkę mniej więcej w tym samym miejscu co poprzednia. Szukamy więc czegoś ostrego po stronie obręczy. Ale nic nie znajdujemy. W międzyczasie zaklejam starą dętkę, bo udało mi się zlokalizować aż dwie dziury – na szczęście obok siebie, więc zaklejam to jedną łatką. Ufff! Teraz koło się napompowało, więc możemy ruszać dalej. Zaczynamy od przeszukania pól po drugiej stronie drogi – doczytałem się, że Fort XVIII był rozdzielony drogą 630. Tam jednak nic nie ma. Stamtąd jednak widać dużo lepiej drugą część bunkrów – wow! :). Wracamy znowu pod bramę buraka i robię dodatkowe fotografie, dbając, aby były zapisane z lokacją GPS. Po kilku minutach w końcu ruszamy. Godzę się na to zaraz po tym, jak opracowuję plan przyjazdu tu na tygodniu – jest tu zakład naprawy opon itp. więc na teren zakładu wjadę bez łaski jakiegoś buca. Skierowaliśmy się na złowienie ponownie czerwonego szlaku. Odbijamy z drogi 630 wzdłuż lasu, ale tam gdzie powinna być droga nagle wyrasta nam prywatna posesja – drogi już brak! Co za fatum!? Próbowałem wjechać rowerem obok, ale wieśniaki nasypali gruzu na jedynej możliwej ścieżce, trwa to przykryła i wjechawszy w ten syf aż małe nie fiknąłem przez kierownicę! Szybko zmieniłem więc zdanie i wycofaliśmy się, aby następną drogą leśną dojechać do czerwonego szlaku nieco dalej. Gdy dojechaliśmy do niego z drugiej strony, tam zupełnie nie było ścieżki, która miałaby prowadzić. Szybko więc sobie odpuściliśmy ten nędznej jakości szlak czerwony pieszy i ruszyliśmy wg mojej nowej mapy (jest doskonała!). Przejechaliśmy może z kilometr gdy okazało się, że znowu powietrza w kole nie ma (oczywiście znowu Ola!). Wtedy pomyślałem, że czekan nas jeszcze długa podróż powrotna. Ale uznaliśmy, ze trzeba sprawdzić przede wszystkim zalepioną łatkę – czy aby na pewno trzyma. Ja stwierdziłem, że zostało już może z 200 metrów do „Dzieła J”, więc idę je odnaleźć. Wprowadziłem koordynaty GPS (wyznaczone na podstawie mojej nowej mapy!) i ruszyłem w las. Koordynaty były wyznaczone bezbłędnie, więc trafiłem tam szybko, jeszcze szybciej wróciłem i zdążyłem jeszcze na szukanie dziury w dętce. To była kolejna dziura w dętce! Czyli kleić umiem, bo powietrze nie uciekało przez moją łatkę (uff! :) ). Zabezpieczyliśmy więc najpierw przed milionem głodnych komarów (chyba byliśmy rzadkimi gośćmi w tym rejonie) i zabraliśmy się za klejenie. Po operacji „pompka” Poskładaliśmy się i ruszyliśmy do oznaczonego już miejsca, gdzie były bunkry. Bunkry były całkiem interesujące. Opuszczone zarosły niesamowicie mchem, więc widoki były wprost piękne. Nie wiele jest miejsc, gdzie można wejść, czy wsadzić nos, ale tak długo polowałem na tę fortyfikację, że to już zupełnie nie przeszkadzało. Popstrykałem więc nieco zdjęć, oznaczyłem pozycję GPS’em i ruszyliśmy w drogę powrotną. Ola już nieco odczuwała kolana. Na szczęście i tak tempa nie mieliśmy dużego (również dzięki mojej zużytej kasecie), więc spokojnie pokonaliśmy szosę do drogi 630, potem ok. 1km tą właśnie drogą (jak ja nie lubię tej ruchliwej drogi!) i wreszcie skręciliśmy na boczną drogą wyłożoną kostką. Tu już nie było tak wielkiego ruchu (choć i tak trzeba było uważać), droga szeroka – można było jechać w jednej linii :) – tak najbardziej lubię :) Ola co chwila rzucała okiem na koło przednie, czy powietrze nie ucieka i po cichu dziwiła się, że na razie jest ok. Przepełniona chyba szczęściem na stałe napompowanego koła co chwila wyrywała się z naszego szeregu jakby miała potężną butlę podtlenku azotu – skąd ona jeszcze tyle siły miała?! Wróciliśmy tak aby już na wał nie wjeżdżać – każdy był okrutnie nim znudzony. Pojechaliśmy więc do Jabłonnej dobijając do szlaku niebieskiego (pieszego), stamtąd znowu na drogę 630 – ale tu już była ścieżka rowerowa. Nie miała zbyt dobrych łączeń krawężnikowych ale lepsze to było, niż dzielić ulicę z taką masą samochodów. Pod koniec Jabłonnej znowu uciekliśmy na boczne tory, dojeżdżając w ten sposób do Kępy Tarchomińskiej. Tu jednak wpadłem na pomysł, że odwiedzimy jeszcze dzikie muzeum wojska polskiego. Eksponatów niestety ubyło i to bardzo. Widać wielką rotację sprzętu. Ale i tak się podobało mojej załodze :) To był trafiony pomysł. Zrobiło się w końcu na tyle późno, że zapadła decyzja – oddaję od razu rower do serwisu. Zmieniliśmy więc delikatnie trasę i przeciągnąłem moich współtowarzyszy przez chyba najpiękniejsze miejsca Tarchomina – byli zaskoczeni, że to nadal Warszawa :). Rower został w serwisie. Plecak więc na plecy, torbę zapiąłem na kierownicy Tomka i ruszyliśmy do domu. Było jeszcze z jakieś 1,5, więc aby się nie zanudzili ci na rowerach, to ja pobiegłem. Dzięki temu dość szybko dotarliśmy na naszą metę :) – wszyscy bardzo (mimo wszystko) zadowoleni. Suma kilometrów: 46 km – więc dość lightowo, gdyby nie masa przygód technicznych :) i wyjątkowo wysoka kadencja pedałowania :))) Dorzucam link do albumu, gdzie jest więcej fotek, lepszej jakości oraz z koordynatami GPS: http://picasaweb.google.com/robsik/WycieczkaDoNieZnanychBunkrW Dla zainteresowanych (bo lokalizację tych bunkrów ciężko odnaleźć w Internecie) podaję mapę wycieczki:

28 sierpnia 2008

Wzmianki historyczne

Rzecz, którą muszę odnotować, głównie dla siebie, to to, że od pamiętnej nadmorskiej masakry (7.08.2008) biegałem bez opaski mierzącej puls – wyłącznie pomiar odległości z S1. Powód: wyczerpana bateria w zegarku, więc przełożyłem z opaski, aby móc mierzyć przynajmniej odległość. Baterie kupiłem dopiero 23.08.2008 i wtedy wróciłem do biegania z pulsometrem. Natomiast do Przasnysza wybrałem się takim pośpiechu, że miałem wyłącznie czujnik S1, ale bez zegarka, więc znowu bez pulsometru i bez pomiaru odległości przebytej – zmierzyłem to potem w oparciu o zapis GPS w telefonie (export do GPX i wrzucamy np. do Google Earth). To co warto odnotować, że bieganie bez pulsometru jest zalecane do czasu do czasu – nabieramy większego dystansu do swojego biegania i uczymy się słuchać lepiej swojego organizmu. Byłem zaskoczony jak źle się czułem po raz pierwszy bez pulsometru. Kolejne jednak biegi sprawiały mi już frajdę :)

Gorąco polecam!

Koniec łańcucha

No i koniec łańcucha stał się faktem. Jego długość sprawdziłem oczywiście stosownym kluczem. Klucz pokazał w końcu zużycie na poziomie 100%. Przejechałem na nim 1200 km – pan ze sklepu z podziwem pokręcił głową i przyznał, że to dość dużo. No cóż, wygląda na to, że Kross się spisał na piątkę :)))
Łańcuch oczywiście od razu kupiłem, wymieniłem, nasmarowałem i jutro próba generalna. W sobotę zaś wycieczka – jeszcze nie wiem dokąd, ale na pewno coś wymyślę :)

27 sierpnia 2008

To co nas zmienia...

W niedzielę poszedłem pobiegać. Znowu sam. Nie jest to dla mnie jakiś kosmiczny problem – muszę się wtedy tylko troszkę przestawić, włączyć sobie np. MP3 (tym razem na słuchawkach) i mogę biec w nieskończoność. Ta niedziela jednak była niezwykła. Na ostatnich kilometrach telefon wylosował piosenkę, która już dawno temu pozostawiła we mnie głębokie piętno i chyba już zawsze będzie się kojarzyć tylko z Ewą. Piosenka pochodzi z płyty, którą dostałem na urodziny od Ewy – jeszcze wtedy w postaci kasety Wysłuchałem jej tyle razy, że do dziś dziwię się, że tak dobrze się trzyma ta kaseta. Słuchałem jej jeszcze niecały rok temu, gdy w samochodzie miałem jeszcze oryginalne radio na kasety. Gdy zmieniłem na radio z CD i MP3 wtedy postarałem się o wersję elektroniczną tego albumu… Ale to trochę sucha historia… Piosenka, czy raczej pieśń, hymn, bardzo porusza moje struny wewnętrzne, od razu pobudza do życia i doznawania piękna. To pieśń, która zmienia moje życie dzień po dniu… Ewa, bo ten post jest tylko dla Ciebie, Tobie dedykuję te piosenkę właśnie dzisiaj. Kiedyś ona odmieniła moje życie za Twoim udziałem – dziś niech ona Twoje odmieni. Mocno wsłuchaj się w słowa i przypomnij sobie jak powinno być. Sikaj na te wszystkie przeciwności losu – są po to abyśmy mogli dostrzec właśnie te „Beautiful Things” – to od nas zależy co jak nazywamy, a od tego z kolei co czym jest. Ściskam Cię cieplutko!

Marillion – Beautiful

Everybody knows we live in a world Where they give bad names to beautiful things Everybody knows we live in a world Where we don't give beautiful things a second glance Heaven only knows we live in a world Where what we call beautiful is just something on sale People laughing behind their hands As the fragile and the sensitive are given no chance And the leaves turn from red to brown To be trodden down To be trodden down And the leaves turn from red to brown Fall to the ground Fall to the ground We don't have to live in a world Where we give bad names to beautiful things We should live in a beautiful world We should give beautiful a second chance And the leaves fall from red to brown To be trodden down Trodden down And the leaves turn green to red to brown Fall to the ground And get kicked around You strong enough to be Have you the courage to be Have you the faith to be Honest enough to stay Don't have to be the same Don't have to be this way C'mon and sign your name You wild enough to remain beautiful? Beautiful And the leaves turn from red to brown To be trodden down Trodden down And we fall green to red to brown Fall to the ground But we can turn it around You strong enough to be Why don't you stand up and say Give yourself a break They'll laugh at you anyway So why don't you stand up and be Beautiful Black, white, red, gold, and brown We're stuck in this world Nowhere to go Turnin' around What are you so afraid of? Show us what you're made of Be yourself and be beautiful Beautiful

26 sierpnia 2008

Pieski lubią nie tylko bajki!

Chyba jednak szczęście mi trochę sprzyja. Dziś biegałem po Przasnyszu. Dość dziwne miasto i drogi raczej przeciętne, ale ostatecznie na drogi raczej nie miałem czasu narzekać :) Najpierw okazało się, że na rozgrzewkę poświęciłem za mało czasu i po 1,5km zaczął mnie boleć lewy piszczel. Musiałem więc zwolnić swoje zawrotne tempo i delikatnie rozbiegać piszczele. Tak miałem do ok. 4km. Potem zaczęły się przygody, bo biegłem już polnymi dróżkami. Najpierw napotkałem czworo dzieciaków, którzy mnie odprowadzili w takim milczenia zachwycie, że jednemu aż się usta otworzyły :). Kilkaset metrów dalej napotkałem już psa, który chyba próbował do mnie biec, ale miał jakieś problemy, bo ostatecznie nie doszedł do mnie. Na wszelki wypadek jednak uzbroiłem się w 3 kamyczki. Biegłem już więc uzbrojony po zęby: w jednym ręku komórka z odpaloną MP3 i SportsTrackerem, a w drugim ręku technologia obronna sprzed tysięcy lat: kamyczki :) Dalej biegnąc trafiłem na kolejnego psa. Ten jednak stał na drodze i nie wyglądał zbyt przyjaźnie. Widząc mnie od razu zaczął szczekać (niech mi jeszcze raz ktoś powie, że czworonogi to takie przyjazne!) i ruszył tak niepewnie w moim kierunku. Wtedy postanowiłem użyć przedpotopowej broni i cisnąłem kamyk w jego kierunku, tak ostrzegawczo aby go na razie nie trafić a dobrze przestraszyć. Pies zauważył kamień, ale chyba nie wiedział co z tym zrobić. Wtedy postanowiłem ruszyć biegiem w jego kierunku, aby udać, że go gonię. To poskutkowało – szczekając oddalił się niezwykle szybko. Uff! Kolejna zakała dróg biegacza pokonana. Następna przygoda czekała mnie niestety już po 500m. Z daleka zobaczyłem psa dość dużego. Natychmiast uzupełniłem swój magazynek kamienny i zwolniłem nieco kroku, aby zobaczyć jak się te psy zachowują. Przejechał jakiś samochód – pies zablokował mu drogę i nawet nie chciał schodzić z drogi – pięknie! – pomyślałem. Wtedy okazało się, że psów jest więcej! Naliczyłem 5 – mój magazynek na 3 kamyczki wydał się dość mizerną bronią, więc zwolniłem jeszcze bardziej zastanawiając się jak ten problem przebrnąć. Ryzyko wydało się dość duże, droga powrotna długa. Wtedy za plecami usłyszałem quada – szybko machnąłem ręką i człowiek się zatrzymał. Spytałem czy mnie nie przerzuci przez tą psiarnię – zgodził się. Jak się okazało też osoba biegająca. Nawet rok temu brał udział w Run Warsaw! Cóż za wspaniałe spotkanie! Inny biegacz uratował mnie od niezłej watahy psów – chyba jednak ktoś tam na Górze czuwa nade mną… Muszę kupić gaz na bezpańskie burki… Udało się więc zrobić dzisiaj prawie 8km w tempie 5:51 – bardzo przyzwoite. Trening zakończony bez bólów, potem kolacja, piwo i pokój hotelowy. To był udany dzień! :)

Dorzucam jeszcze mapkę z trasą, gdyby ktoś z Przasnysza chciał się tak przebiec :)

25 sierpnia 2008

Prośba!

Moi kochani! Ponieważ dużo jeżdżę rowerem i trochę przy tym zwiedzam, postanowiłem wziąć udział w konkursie rowerowym, gdzie opisuję swoje trasy i przygody. Konkurs jest prowadzony przez firmę Pascal (ta od przewodników turystycznych i map). Większość tych przygód i wycieczek mieliście okazję poczytać właśnie na moim blogu. Jednak chciałem Was prosić, abyście troszeczkę mi pomogli w tym konkursie i ocenili trasy i dorzucili swoje komentarze do nich (liczę na to, że mi to pomoże :) ).

Oto link do moich wszystkich prac wrzuconych tam: http://www.pascal.pl/galeria.php?nick=robsik Każdy wpis i komentarza bardzo mile widziany! I już teraz z góry Wam dziękuję za pomoc! :)

24 sierpnia 2008

Koza na zakręcie

Tydzień kończę w końcu przyzwoicie, czyli 37km przebieganych oraz 80km przejechanych na rowerze. Poprzednie tygodnie były wręcz tragiczne (odliczając wstecz): 20, 27, 7, 17, 23 – to tak jakbym przestał ćwiczyć. Ale wakacje się w końcu kończą (ciekawy zlepek słów, co? :) ) i widać to także w przebiegniętych kilometrach. Weekend wybiegałem dwa razy po 11km. Obydwa zakończyłem w zasadzie bez żadnego bólu, choć dziś przez chwilę poczułem lewą stopę. Jest być może efekt zbyt mocnego wsłuchiwania się w swoje ciało :))). Dziś jednak bieg pod koniec był ciekawy. Byłem już na 10-tym kilometrze, gdy wybiegałem z zakrętu, a tam 3-4 rowerzystów, którzy blokowali mi drogę. Przyglądali się w kierunku, w którym miałem biec za chwilę i robili fotki – co te aparaty z ludzi robią! Przecież była to już prawie 23:00 w nocy! W oddali widziałem jak straż miejska szamoce się z jakimś pijaczkiem, który za nic w świecie nie chciał iść w kierunku radiowozu i cały czas rzucał się na siatkę ogrodzenia. A cóż w tym takiego pasjonującego, aby zatrzymywać się i robić fotki, pomyślałem! Gdy jednak zrobiłem kolejne 100m dostrzegłem, że to nie pijaczek, a koza! Ci funkcjonariusze próbowali ją spętać, aby odstawić pewnie na miejsce, a ta broniła się jak mogła… Jak widzicie, nawet o tej porze można spotkać coś osobliwego :)))

23 sierpnia 2008

Deszczowa rowerowa

Umówieni byliśmy na 5:50 pod naszą klatką. Jak zwykle byłem pierwszy. Dokładnie od omówionym czasie rozesłałem SMSy, aby dopytać, czy ktoś się nie rozmyślił. Gosiaczek odpisał, że już wyjeżdża (spóźniona ;) ) a Krzycho oddzwonił, że dopiero wstał i czy zaczekam. Czemu nie :) Około 6:00 dojechał Gosiaczek – Krzyśka nadal nie było a zaczęło nieco popadywać. Siedliśmy więc na ławeczce pod kasztanek i cierpliwie oczekiwaliśmy spóźnialskiego. Zadzwonił, że wyszedł na balkon i że wieje, i pada, i prognoza i takie tam. Udało się go jednak przekonać, więc znowu czekamy. Wychodzi! Ale bez roweru, choć z kanapką w ręku – dość osobliwe :). Oświadczył, że nie jedzie. Po kilku zabiegach terapeutycznych udało się go jednak przekonać, że tez jedzie. No to git! Mamy trio na wyprawę. Wyruszyliśmy o 6:22 (czyli w sumie ponad 30 minut spóźnienia) – jeszcze troszkę kapało z nieba, ale się tym specjalnie nie przejmowaliśmy. Po ok. 2km jednak zatrzymaliśmy się pod większym drzewem, bo zaczęło w zasadzie lać. Opcja ta okazała się jednak jeszcze trudniejsza niż jazda w deszczu: tak dużo komarów już dawno mnie pocięło! Gdy więc tylko zelżyło na sile opadów, od razu ruszyliśmy. Jednak za kolejne 500m znowu się rozpadało i znowu się zatrzymaliśmy i znowu te wredne komarzyce! Zebraliśmy się jednak, że czas jechać i nie ma co tak kombinować. Najwyżej wcześniej wrócimy. I tak dojechaliśmy do wiaty, gdzie krzyżuje się szlak niebieski z czerwonym. Tam oczywiście Krzysiek chciał odpocząć, bo tym razem prowadził Gosiaczek, który narzucił dość uczciwe tempo :). Tu komarów jednak było równie dużo, więc przerwa nie trwała nawet 2 minut. Do samego sklepu więc jechało się już ok. – nie padało, kałuż nie było, tempo wolniejsze, więc marudzących nie było :). W sklepie (chyba już tradycyjnie) przystanek na fajki i coca-colę i znowu ruszyliśmy. Dojeżdżając już do drogi 631 znowu zaczęło padać, ale tym razem mieliśmy już deszcz w nosie – jechaliśmy bez zatrzymywania. Trochę gorzej było już na nawierzchniach asfaltowych (czyli 631 i dojazd do Janówka), bo tam z pod kół woda lała się wprost na plecy, zadek a nawet głowę , o nogach i butach już nie wspominając. Gdy zrobiliśmy przerwę w połowie dojazdu do Janówka, to było się z czego pośmiać – każdy z nas był pięknie mokry i już lekko wybłocony. Tam złapała nas kolejna zlewa, którą troszkę przeczekaliśmy, ale z akcentem na słowo „troszkę”, bo i tu komarów było na potęgę! W Janówku mieliśmy zrobić przerwę, bo znowu nas deszcz po drodze złapał, ale uznaliśmy, że już lepiej się przemęczyć i dojechać do bunkrów małych i tam się zatrzymać na kanapki itp. Po drugiej stornie torów już nie padało, więc uznaliśmy, że jedziemy od razu do bunkrów dużych. Szukając bunkrów dużych raz wjechaliśmy w niewłaściwą ścieżkę, ale z pomocą pani działkowicz szybko poprawiliśmy koordynaty i znaleźliśmy się przy bunkrach dużych. Większe to one są co do wysokości, ale zdecydowanie mniej ciekawe. Komarów? Jeszcze więcej! (grrrrr!) Ponieważ słońce pokazało się już przy wjeździe na teren dużych bunkrów, uznaliśmy, że warto jeszcze coś odwiedzić – przecież się rozpogadza. W planach miałem jeszcze odwiedzenie miejscowości Góra, gdzie mieliśmy znaleźć trochę zabytków: starą kuźnię, ruiny pałacyku Poniatowski i jeszcze coś, czego nie mogłem sobie przypomnieć. Tak więc ruszyliśmy, a że było nie daleko to dojechaliśmy po kilkunastu minutach. Tam na jednym główniejszych skrzyżowań (przy „Młodzieżowym Domu Kultury” – tak Krzycho nazwał opuszczoną restaurację: było tak kilku chłopa i opróżniali wino, marki wino) złapaliśmy panią z córką „Proszę nie uciekać, Pani na pewno nam pomoże!” :). Okazało się, że kobieta jest wręcz przesympatyczna i chętnie pogadała z nami. Wypytaliśmy o zabytki, wskazała palcem i dorzuciła, że przy kuźni jest jeszcze zabytkowy spichlerz. Wskazała na człowieka, który właśnie wchodził do sklepu, że jest mechanikiem z tej kuźni, że on powinien wiedzieć więcej. Rozmowa się jeszcze chwilę ciągnęła:

(…) - A są tu jeszcze jakieś zabytki? - No wie pan – tu wszystko jest stare, nawet ludzie! - No pani to zupełnie nie wygląda! - A tam! Ja z córką już po 200 lat mamy, a że nie widać..

Byliśmy zachwyceni uprzejmością i podobnym poczuciem humoru. Ruszyliśmy więc do ruin pałacyku. Przy sklepie postanowiłem jednak, że zagadnę tego mechanika. Tam gdzie była kuźnia i spichlerz był napis, że „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony”. Wkroczyłem więc do sklepu, ale w sklepie było 3 facetów w ubraniach roboczo-warsztatowych i sprzedawca.

- Który z panów jest mechanikiem z kuźni? Wszyscy popatrzyli po sobie po czym jeden odpowiedział, że tu takiego nie ma. - Ale ja wiem, że tu jest, bo ta pani z dzieckiem się wygadała – rzekłem uśmiechając się podejrzliwie. - Nie, tu takiego nie ma – odpowiedział ten sam. - To pewnie pan. Tak, tak mi się wydaje, że to na pana wskazała tamta kobieta – orzekłem, śmiejąc się już dość wesoło – Pan powie jak tu jest z zabytkami. Bo wiemy już, że jest tu kuźnia, kapliczka w dębie i ruiny pałacyku. Ale tu w Górze jest jeszcze coś zabytkowego, tylko nie pamiętam co? - A spichlerz, panie. Tam obok kuźni. - A można obejrzeć te zabytki? - A to gadaj pan z kierownikiem – wskazał na gościa, który kończył butelkę piwa stojąc jeszcze przy ladzie. - A kierownik to ten w niebieskim czy białym – dla pewności i nieco żartem rzuciłem. - Ten w białym – odrzekł kierownik. Teraz już brechtali się wszyscy. - Panie kierowniku, możemy podjechać i zobaczyć te zabytki? Np. Za jakieś 30-40 minut? - Jeśli chcecie to teraz, bo za pół godziny będzie już zamknięte. - Ok., to my podjedziemy teraz, dziękuję.

Wyszedłem ze sklepu i powiadomiłem załogę o zmianie planów – przyjęli to dzielnie :). Pojechaliśmy więc tam i zaczęliśmy się rozglądać po placu posiadłości. Ciężko było rozpoznać co jest co, więc jak już się nałaziliśmy to podeszliśmy do warsztatu i zapytałem co jest co. Gość wskazał zabytki i jeszcze raz zrobiliśmy rekonesans. Ja zaś uwieczniłem co mogłem na fotografiach (szczegóły w albumie). Po oględzinach i fotkach podziękowałem kierownikowi za pomoc i ruszyliśmy na poszukiwanie ruin pałacyku. Jadąc tak zauważyliśmy w okolicy jest tam masakrycznie wiele opustoszałych zabudowań, prawdopodobnie po PGRach – bo dalej nawet znaleźliśmy bloki PGRowskie. Z tamtej strony nawet wyjechała jakaś pani na rowerze. Widząc ją krzyknąłem „Pani na pewno wie!”. Na sam dźwięk tych słów była już rozchachana od ucha do ucha – ci ludzie z okolicy są niezwykle serdeczni i mili! Potwierdziła, że jedziemy w dobrym kierunki i rzeczywiście po 200 metrach byliśmy już na miejscu. Tu także zrobiliśmy trochę fotek i tu po raz ostatni złapał nas deszcz, który przeczekaliśmy pod wielkim drzewkiem. Na liczniku mieliśmy już 25km i pora robiła się już dość późna. Stwierdziłem, że braku pewności pogody, nie znając drogi, którą mieliśmy wracać i to, że ok. południa mogły już występować burze, wybrałem najprostszy wariant drogi powrotnej. Droga powrotna jednak dla Krzyśka już nie była łatwa – szybko się męczył i nie potrafił utrzymać tempa, którego narzucaliśmy na zmianę z Gosiaczkiem. W naszym więc ulubionym sklepie zanabyliśmy dla niego małe pifko, jako dopalacz i do knajpy nawet jakoś się udało dojechać (czyli ok. 1km od końca naszej drogi). Tam każdy posilił się zupą chmielową, ja wrzuciłem jeszcze batonika na ruszt i po 30 minutach odpoczynku, z daleka (o dziwo!) od komarów i deszczu, ruszyliśmy do domów. Trasa wycieczki może nie jest imponująca, ale warto pojechać do Góry tylko po to aby przekonać się jak przemili są Ci ludzie. Oczywiście kapliczkę w dębie także widzieliśmy, ale ona na nas jakoś wrażenia nie zrobiła, choć wyglądała na starą. Szkoda, że ta miejscowość nie została szerzej opisana w przewodnikach Pascala. A oto trasa wycieczki (licznik rowerowy pokazał dokładnie 47km):

22 sierpnia 2008

Zaproszenie do kibicowania!

Zapraszam wszystkich kibiców na niezwykłą i historyczną imprezę biegacką The Human Race 10k. Jak wielka to będzie impreza to chyba już nikomu nie trzeba mówić. Dorzucam więc program imprezy (cytat!): Program biegu Nike+ Human Race w Warszawie przedstawia się następująco: 15:00 - Rozpoczęcie imprezy 16.00 - Koncert gwiazdy muzyki POP 16:45 - Rozgrzewka 16:55 - Przejście uczestników na linię startu 17:30 - Start 19:30 - Zakończenie imprezy UWAGA: Limit uczestników biegu ograniczony jest do 15 tysięcy osób. Warto zarejestrować się jak najwcześniej. Oraz informacje dotyczące trasy: Bieg rozgrywany jest na dystansie 10 km. Trasa posiada atest Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Na jej pokonanie masz aż 2 godziny, więc nie musisz się obawiać dystansu i tempa. Całość możesz pokonać spokojnym marszobiegiem. Twój czas będzie rejestrowany dzięki specjalnemu chipowi, który każdy uczestnik będzie musiał samodzielnie wpleść w sznurowadło buta. Na mecie otrzymasz oficjalny certyfikat o ukończeniu Nike+ Human Race. Każdy uczestnik będzie mógł po biegu pobrać ze strony sciezkibiegowe.pl swoje zdjęcia z trasy biegu oraz krótki film video z momentu przekraczania linii mety. Trasa warszawskiego biegu Nike+ Human Race jest bardzo malownicza i przebiega następującymi ulicami: ul. Czerniakowska, ul. Gagarina, ul. Belwederska, Aleje Ujazdowskie, ul. Piękna, ul. Marszałkowska, Aleje Jerozolimskie, ul. Nowy Świat, Plac 3 Krzyży, ul. Książęca, ul. Ludna, ul. Solec, ul. Czerniakowska, ul. Łazienkowska, ul.Myśliwiecka. Zbiórka uczestników, szatnie, scena i miejsce imprez towarzyszących będą zlokalizowane w Parku Agrykola. Link do mapy z trasą: http://inside.nike.com/blogs/humanrace-pl_PL/2008/06/23/trasa-biegu

21 sierpnia 2008

Piaskownica i biegowy light'cik

Dzisiejszy dzień zmęczył mnie nieco. Ale dobrze mi z tym :) Zaczęło się od rodzinnej wycieczki rowerowej do piaskowni (znowu!). Tym razem jednak syn jedzie już swoim nowym wehikule – ten przynajmniej się nam psuje po drodze. Możemy czerpać więcej przyjemności z jazdy. Co więcej, na piaskowni dzieci mają szaloną zabawę ucząc się chodzić po piaskowych skarpach a następnie zjeżdżając po nich na sam dół :) Dzięki temu posiedzieliśmy tam prawie godzinę. W zamyśle dzieci miały odpocząć, ale chyba im się nie udało :) – ale przynajmniej wybawiły! Mamy więc kolejne 16km rowerowania za sobą… Po powrocie szybko się zebraliśmy i ja zacząłem przygotowania do biegania. Na dziś przypada drugi trening w tygodniu. We wtorek mnie nic nie bolało, więc koniecznie chciałem się przekonać, czy dziś będzie równie super. Ponad 50 minut rozgrzewki + ćwiczenia rehabilitacyjne i trochę rozciągania – większość w ramach zabawy z dziećmi. Po rozgrzewce mam jednak już niewiele werwy i nie wiele brakuje aby zostać w domu. Zbieram się jednak do kupy, zakładam ciuchy biegowe i na tę okazję postanowiłem przetestować koszulkę Human Race oraz nowe skarpetki do biegania firmy Asics – to podnosi nieco moją motywację :)
Sam bieg postanowiłem potraktować bardzo ulgowo i spokojnie, choć przez chwilę przeszedł mi przez głowę pomysł zrobienia interwałów – z głowy wyleciał jednak błyskawicznie. Zrobiłem więc znowu 7,5km w bardzo spokojnym tempie (5:56min/km) mijając całe tłumy biegaczy. Konsekwentnie oczywiście pozdrawiam ich, choć dziś można było śmiało rękę zawiesić na temblaku ;). To niezwykłe jak ten sport zaczyna się popularyzować – miło popatrzeć! Do domu doleciałem znowu bez jakichkolwiek bólów. Faktem jest, że w nogach czuję zmęczenie, ale to uczucie akurat baaaaaardzo lubię :)

20 sierpnia 2008

Wycieczka treningowa o zmroku

Dziś na ostatnią chwilę wskoczyłem jeszcze na rower, aby przynajmniej z 15km zrobić po wczorajszym bieganiu. Grzesia niestety kręgosłup znowu rozłożył, ja czułem że biegałem, choć ani bólem ani zakwasami nie można było tego nazwać. Rowerek jednak takie rzeczy szybko rozrusza (no może z wyjątkiem kręgosłupa). Gdy ruszyłem była już prawie dwudziesta. Zdążyłem więc w zasadzie na sam zachód słońca, którego fotki prezentuje poniżej (oczywiście robione telefonem :) ). Od razu skierowałem się na wał – w planach miałem dotarcie do czerwonego szlaku krosowego, ładny kawałek za pałacem w Jabłonnej. Na wale zatrzymałem się, aby popstrykać fotki zachodu – podobał mi się. Nie zdążyłem wyjąć telefonu z teczki, gdy już 2 komary mnie udziabały! Ilość atakujących była tak wielka, że miało się wrażenie, że tu kręcą film Hitchcocka. Coś okropnego! Zdecydowałem się więc ostatecznie aż na dwie fotki i ruszyłem dalej. O tej porze jazda wałem jednak nie należy do przyjemności pod żadnym względem: dużo biegających (tych wyjątkowo lubię, więc zjeżdżam im z drogi, ale wtedy szybko jechać już nie mogę), nieco pieszych (jakieś niedobitki) i miliony komarów, muszek i innych owadów, które chcą się dostać do twojego żołądka, płuc, uszu i czegokolwiek się tylko da! Wprost dramat! Szybkość jazdy dobierałem tak, aby móc oddychać nosem – w przeciwnym wypadku nałapałbym stado owadów – a z kolacji dziś zrezygnowałem, więc taka zmiana diety była mi wyjątkowo nie na rękę. Gdy dojechałem do pałacyku w Jabłonnej, długo się nie zastanawiałem – od razu zjechałem z wału i postanowiłem sprawdzić nową obwodnicę do Legionowa. Ruszyłem więc uliczkami do Jabłonnej, tam skręciłem w stronę Nowego Dworu a następnie na Nieporęt, aby dotrzeć do ronda, z którego można wrócić już do Warszawy, na Modlińską. W samej Jabłonnej jechało się super: i droga w miarę równa, nie tak ruchliwa jak kiedyś, i chodniki bardzo ładnie położone – wprost super. Na rondzie trochę się pokręciłem – a to dlatego, że szukałem jakiejś uliczki lokalnej do tej nowej obwodnicy. Po stronie wschodniej jednak takiej nie było. Wróciłem więc na stronę zachodnią – tam była nawet coś jakby ścieżka rowerowa. Gdy w nią wjechałem spotkałem psa, któremu nienajlepiej z oczu patrzyło i w dodatku był bez pana (a do małych nie należał!). Niestety szedł w kierunku, w których chciałem jechać. Zadzwoniłem więc bardzo delikatnie dzwonkiem, ale to i tak go bardzo spłoszyło. Nie dobrze! Pies spłoszony jest bardziej nastawiony na obronę przez atak. Zszedłem więc z roweru – to go zupełnie już wypłoszyło i stanął pyskiem w moim kierunku, jakby gotując się na atak. No pięknie! Wracać nie miałem gdzie – chciałem koniecznie tę drogę przetestować, a tu taka zapora. Rzuciłem więc do niego „No idź już!” i machnąłem głową, w kierunku, który chciałem aby obrał. Nawet zrozumiał, ale bardzo nieufnie szedł – cały czas się oglądając. Gdy ruszałem z rowerem o dalsze metry, to on znowu się usuwał i od razu ustawiał do mnie przodem. Ja oczywiście asekuracyjnie ustawiałem się za rowerem – to chyba też mu się nie podobało. Ale nie zamierzałem ryzykować – za rowerem mam lekko większe szanse na obronę.

Znowu go pogoniłem, ale tym razem się nie ruszałem dopóki szedł. I w tej sposób się jakoś minęliśmy, choć chyba każdy z nas umierał ze strachu przed sobą. Gdy go minąłem okazało się, że drogi zostało ledwie 4-5 metrów a dalej już jakaś ścieżka utwardzona naturalnie. No super! Tyle przeprawy i po co? Wracać się nie chciałem. To było zbyt stresujące dla mnie i pewnie dla tego bezpańskiego psa. Ruszyłem więc dalej – zobaczymy jak ta draga się ułoży. Ale już po 50 metrach miałem jej dosyć. W zasadzie był już niezły zmierzch, więc po tak nieznanej drodze jechało się wyjątkowo wolno i niesympatycznie. Znalazłem więc pierwsze wyjście w ścianie dźwiękoszczelnej i przeszedłem na obwodnicę. Tam wyczekałem moment, aż przestaną jechać samochody i sprawnie przeskoczyłem z rowerem przez barierki. Teraz jechało się dużo lepiej, jeśli chodzi o nawierzchnię, ale nasilenie ruchu było już wyjątkowo uciążliwe. Na skrzyżowaniu z Jabłonną odbiłem więc do lasku, skąd przedostałem się do ulicy Dębowej i stamtąd już Modlińską do samego Mehoffera. Było już ciemno, więc stąd wróciłem już do domu. Udało mi się wyrzeźbić zaledwie 22km/h średniej - ależ słabiutko… I na koniec trasa przejażdżki:

Rowerowanie z synem

Postanowiłem rozruszać swoje kości, bo pobyt u teściów był niestety bez rowerów. Zaproponowałem więc swojemu 6-letniemu synowi przejażdżkę. Ze swoim nowym rowerem (zmiana kół z 16 cali na 24!) radzi sobie z wycieczkami dużo lepiej. Wybór więc padł na objazdówkę naszych stron. Trasę zaczęliśmy od wyjazdu nad wał nadwiślański. Jest to najmniej sympatyczny odcinek drogi, bo jest bardzo wąski asfalt, a ruch wyjątkowo duży przy niedzieli. Dalej jednak jest dużo sympatyczniej, czyli od ulicy Kępa Tarchomińska. W zasadzie spokojnie to mieliśmy do ulicy Przyrzecze, bo jakiś wyjątkowo nieodpowiedzialny gościu wypuścił wszystkie swoje psy, które się sadziły okrutnie do nóg (nawet wiem z którego domu, bo zawsze przejeżdżając obok tego domu mało siatki nie przegryzają!). Syn okrutnie boi się psów, więc momentalnie spanikował. Poleciłem mu aby pedałował tak szybko jak potrafi i się nie oglądał – nie trzeba było mu powtarzać :). Ja zaś zrobiłem małą pętelkę, aby skupić swoją uwagę psów wyłącznie na siebie i ruszyłem za synem. Za mną rzuciły się aż 4 psy – wszystkie należące do tej rasy, która ledwo od ziemi odrosła i chętnie swoje kompleksy załatwia zębami. Nie ujechałem 3-5m, jak już jeden mnie dogonił i miał chrapkę na moje wysłużone buty biegackie. Mam sentyment do tych butów, więc powiedziałem, że bez walki nie poddam się. Upewniłem się, że z naprzeciwka i za mną nie ma samochodów i delikatnie wyjechałem na środek ulicy (aby mieć możliwość manewrowania) i posłałem kopniaka w sam środek nosa tej wściekłej bestii! Wiem, że to jest najczulszy punkt psa i można bo nawet zabić jeśli uderzenie będzie odpowiednio mocne i celne, ale na tego psa zupełnie nie zadziałało – chyba było za słabo. Po ułamku sekundy znowu był gotów do ataku. Tym razem więc zszedłem z siodełka i przymierzyłem się lepiej. Kopniak był już solidniejszy, bo pies zatoczył się lekko i postanowił jednak nabrać dystansu. Inne psy także nabrały dystansu – więc pewnie to ten przewodniczył stadu (było ich 5 lub 6!). Syn jednak w panice pojechał nie tą drogą co trzeba, więc trzeba było wrócić znowu obok tych psów. Adrenalina w żyłach była jeszcze na wysokim poziomie, więc bardzo mi się ten pomysł podobał – mojemu synowi już nie :). Ale nie zamierzałem psuć przejażdżki przez jakąś beznadziejnie głupią watahę psów. Ruszyliśmy więc z powrotem. Tym razem ustawiliśmy się w takim szyku, aby atakując trafiły od razu na mojego buty – tym razem lewego. Psy jednak miały już dosyć i nawet szczekać na nas nie chciały – odprowadziły nas tylko wzrokiem. Nie można było tak od razu? :) Szczęśliwie to była nasza ostatnia tak niesympatyczna przygoda. Dojechaliśmy do końca ulicy, potem skręciliśmy na wał, gdzie minęliśmy piaskownię i ruszyliśmy do pałacyku w Jabłonnej. Stąd już było blisko, więc dotarliśmy tam błyskawicznie. Rzut oka, wspomnienia z poprzednich wycieczek i jazda dalej. Pokręciliśmy się po uliczkach Jabłonnej, przebiliśmy się na drugą stronę dojazdówki do Legionowa i zanurzyliśmy się w lesie. Tu mocno utwardzona żwirówka – szybko się jechać nie da, ale mimo wszystko bardzo przyjemna droga. Dojechaliśmy do ulicy Dębowej. Tu można odbić z trasy i odwiedzić niezwykłe „muzeum”. Facet zbiera (lub jakoś przetwarza?) sprzęt wojskowy (czołgi, działa, armaty, amfibie wojskowe, transportery itd.), który stoi sobie na ulicy. Można go dotknąć, poskakać po nim, jak ktoś bardzo chce a co ważniejsze zobaczyć. Jest duża rotacja, więc miejsce to można odwiedzać niemal co tydzień! To „muzeum” znajduje się na końcu ulicy Ciechanowskiej. Odwiedziliśmy więc to muzeum. Syn był nieco zdziwiony, gdzie są większe czołgi – był przekonany, że czołgi muszą być dużo większe w rzeczywistości – nie ma to jak wycieczka krajoznawcza :) Wróciliśmy więc po tym do ulicy Dębowej, aby gdzieś na jej końcu nawrócić na ulicę Chlubną, przejeżdżając przez kolejne pięknie zadrzewione tereny. Mijamy obok nawet jakąś stadninę koni – piękne miejsce! Potem już tylko przejazd obok oczyszczalni ścieków i powrót do punktu startu. Tu droga nie należy już przyjemnych, ale na pewno ciekawych :) – należy mocno uważać, aby na tych nierównościach nie wywinąć orła! Wyszło ciut powyżej 15km! Chłopak lekko zmęczony, ale szczęśliwy – chyba za dużo przygód jak na jedną przejażdżkę :))) Dorzucam oczywiście mapkę trasy:

Szczęśliwy bieg?

No to wracam do gry! Wczoraj zrobiłem 7,5km i zakończyłem bieg bez ani jednego bólu! Ach, jakież to piękne uczucie! W zasadzie nawet nie zwracałem uwagi na całe otoczenie – no może z jednym wyjątkiem, bo pierwsze 3km biegł ze mną Grześ.

Inna sprawa, że od dwóch dni znowu robię dużo kroków w trakcie dnia – czyli staram się aby były grubo powyżej 5 tys. kroków. Może to też jakoś pomaga? Tak czy owak wracam do ciężkich treningów :)

16 sierpnia 2008

Lepkie oczy

Już dawno tak często nie biegałem. Ale to wszystko przez to, że robię dość krótkie treningi – prawa stopa na razie narzuca mi taki nie inny program. Dziś jednak szarpnąłem się już na 6km. Jakoś szczególnie lekko nie było – odczuwałem prawą stopę już od 2,5km. Ból jednak nie blokował mi treningu. Dla odmiany pobiegłem nieco wolniej – tak mi się wydawało, bo ostatecznie wyszło 5:51min/km – więc jak na mnie to i tak szybko. Bieg zacząłem od odwiedzin optyka. Nie po to aby okulary robić, ale aby sprawdzić od której dziś będzie otwarty. Optyk jednak jest w samym centrum miasta, gdzie w soboty (a tego do dziś jeszcze jakoś nie wiedziałem) odbywa się, znane w regionie, targowisko. Moja obecność zakłóciła więc wielu osobom spokój ducha i wyobrażenie o targowiskach. Wzrok gapiów był tak lepki, że już po 30 metrach miałem wrażenie, że się wywrócę pod ich ciężarem! Może myśleli, że to taka forma szybkiej (biegnącej) promocji? :) Na wszelki wypadek uciekłem z targu czym prędzej. Reszta trasy była już w miarę normalna – wprawdzie sobota była już bardziej ożywiona niż wczorajsze święto, ale nadal nikt nie rzucił ani jednego słowa komentarza – coś niewiarygodnego! Musze przyznać, że całkiem miłe te miasteczko. W południe udałem się z rodziną na otwarty basen. W ramach kontynuacji treningu (i oczywiście po zabawie z dzieciakami) zrobiłem sobie 1000m żabką. Udało się to zrobić dokładnie w 30 minut! Jak na mnie to rewelacja! Słowem całkiem udany, słoneczny dzień.

15 sierpnia 2008

Przygody biegającego

Dziś znowu biegałem z rana – czyli plan się udało zrealizować. Dla odmiany jednak poopowiadam o tym jakie niezwykłości dnia mnie dziś napotkały :) Pierwsza z nich to magia święta, które dziś Kościół obchodzi. Wybiegłem i nie znalazłem w zasięgu wzroku ani jednego człowieka. Wczoraj o tej porze, były już tłumy – miasto tętniło życiem. Przebiegłem prawie kilometr zanim spotkałem pierwszego człowieka. Chociaż, czy to był człowiek, to nie jestem pewien. Pomyślałem, że to musiał być agent Matrix’a. Gdy dobiegłem do niego (zostało mi może ze 2-3 kroki) w jednej sekundzie znalazł się w każdej części chodnika uniemożliwiając mi dalszy bieg. Tak szybko potrafił się poruszać tylko agent, który uchylał się przed kulami Neo. Ten nie wiem przed czym się tak uchylał i co miał na celu, ale gdy w końcu się zatrzymał machnął ręką abym przeszedł lewą stronę, po czym ciężar ciała znowu przeniósł w kierunku ręki, blokując drogę, którą pozwolił mi przejść (musiał być wyjątkowo zrelaksowany – pamiętam z kursów relaksacji i medytacji, że ciało staje się coraz cięższe..). Tym razem ja zrobiłem błyskawiczny unik, który znałem z czasów, gdy grałem w szkolnej lidze koszykówki i ręcznej, i natychmiast oddaliłem się nie odwracając się aby przypadkiem nie zamienić się w słup soli z powodu gniewu agenta… Na czwartym kilometrze dobiegłem do kościoła a stamtąd już w stronę miasta. Wyglądało na to, że trafiłem na tuż przed mszą, bo ilość idących w stronę kościoła była niewiarygodna, w porównaniu z poprzednią częścią trasy. Byli to głównie ludzie starsi. Kobiety zupełnie nie zwracały uwagi, faceci jednak z zainteresowaniem przypatrywali mi się, co ja wyrabiam… Na 4,5 km spotkałem ochotnika do biegu. Był nim całkiem nie duży kotek (może 3-4 miesiące miał). Stał trochę osłupiały na chodniku i chyba nawet mnie nie widział, jak nadbiegłem. Przebiegając obok niego, ocknął się i rzucił się w pogoń za mną. Niestety ubiegł tylko kilka metrów (nawet w moim tempie!) gdy na jego drodze wyrosło drzewo. Zdezorientowany nie wiedząc do robić po prostu wbiegł na drzewo tak lekko, jakby grawitacja dla niego nie miała znaczenia. Zatrzymał się gdzieś na wysokości 1,2-1,4m i rozglądał się chyba zdziwiony odmienną sytuacją i pozycją. Mi zostało już nie wiele do przebiegnięcia, więc postanowiłem biec dalej – nie chciało mi się już zatrzymywać, aby dogłaskać kotka. Zresztą tu miałem już z górki i dobrze mi się biegło. A jeśli chodzi o górki, to trzeba przyznać, że ta trasa w Poniatowej jest dość wymagająca – dużo przewyższeń. Dziś wchodząc na czwarte piętro (bo tak wysoko tu mieszkam!) czułem, że mięśnie nóg są już nieco zmęczone. W zasadzie nie wiem czy to wynik ostatnich tak szybkich treningów, czy właśnie tych przewyższeń, które mi tu towarzyszą. Dziś dobiegłem do 5,5km w tempie 5:42 min/km. Miało być lightowo – skupiałem się tylko na tym, aby oddech był regularny, nie za szybki i nie rwany. Mimo to wyszło całkiem przyzwoite tempo! Wpatrywałem się oczami swego ciała, czy coś mi nie dolega, nie boli, nie przeszkadza – ogólnie było ok. Nawet prawa stopa zasadniczo mocno nie dokuczała, choć lekko ją czułem. Ale jeśli czułem to znaczy, że żyję, nie? ;))) Wczoraj całą rodziną gadaliśmy z ogromnym pająkiem, który był zachwycająco wielki!

14 sierpnia 2008

Rozbiegiwanie prawej stopy...

Dziś z rana wybrałem się na kolejny, drugi trening w tym tygodniu. Może wielkie nic, bo poniedziałek zamknąłem trasą 3km a dzisiejszy dzień zaledwie 5km. Ale to przez to, że we wtorek miałem spotkanie klasowe (podstawówka) a w środę dochodziłem do siebie :). A dlaczego tak mało kilometrów? Nadal mnie pobolewa podbicie stopy prawej. Dziś szukając ogniska bólu odkryłem, że jest to raczej zewnętrzna strona nogi, niż podbicie. Ale przez to postanowiłem, że treningi będę robił na dużym tempie. I chyba na razie nieźle mi to wychodzi :) Poniedziałek 3km pokonałem w tempie 4:55 min/km – super tempo, jak dla mnie to wręcz zabójcze, ale biegałem z rana, więc wieczorem tempo mogłoby być chyba nawet większe. Piszczel już nie bolał, staw skokowy chyba też wrócić do normy – dokucza po biegu w zasadzie tylko podbicie. A dziś? Dziś biegałem już w Poniatowej, gdzie ja nigdy nie widziałem biegającego – to tez i pewnie zawsze jestem tu dość ciekawym zjawiskiem. Ponieważ biegałem gdzieś w okolicach 8:30 to i dość dużo osób mnie widziało. To jak różnie reagują ludzie, to już opisywać chyba nie muszę. Sprawia to czasami dużo radości, czasami rozbawia a czasami wzbudza współczucie – tego ostatniego nigdy w Poniatowej nie doświadczyłem –ciekawe co? Zrobiłem więc 5km w tempie 5:22 min/km! To jest to! Zwłaszcza, że teren nie należy do nizinnych – jest tu kilka niezłych wzniesień, które wkręcają oddech (i pewnie serducho) na wyższe obroty. Od pobytu nad morzem jednak nie martwi mnie to jakoś, bo opaska mierząca puls jest bez baterii – muszę udać się do sklepu jakiegoś, aby zakupić komplet baterii – a tym czasem biegam tylko z czujnikiem S1 – w ten sposób wiem ile przebiegłem i w jakim tempie. Trzeba przyznać, że od czasu do czasu warto pobiegać sobie bez pulsometru – jakoś człowiek się mniej stresuje ;))) Spróbuję znowu jutro raniutko pobiec na kolejną piątkę – zobaczymy co powie moja prawa noga? :)

10 sierpnia 2008

Lightowe rozruszanie

Dziś odważyłem się na pierwszy trening po ostatniej masakrze. Jakoś już nie mogłem tego siedzenia w domu znieść. No niby nie tylko siedzenia, bo wczoraj zrobiłem z rodziną ponad 13km na rowerze. No ale dla mnie to przecież pryszcz :))). Ruszyłem więc około 9:00 – już było dobrze ciepło. W planach miałem co najwyżej 4km. Ostatecznie zrobiłem tylko 3. A to z powodu bólu piszczela lewego. Mam wrażenie, że jednak te buty dla pronatorów generują ten ból – w adidasach nie zdarza się ten typ bólu. Trochę mnie to martwi – nie wiem co o tym myśleć. Trzeba będzie to skonsultować z lekarzem, ale to jak wrócę już z urlopu. Całość trasy zrobiłem w tempie poniżej 5:20, więc dość żwawo. Nie byłem jakoś specjalnie zmęczony. Przeszkadzał tylko ten lewy piszczel – nie bolał nawet staw skokowy ani pasmo. Pasmo w zasadzie z reguły nie boli. Ból pojawia się nagle i z reguły jest od razu ostre – nigdy narastający. W tym biegu się to nie zdarzyło. Popołudniem miał być jeszcze basen z całą rodziną, ale ostatecznie wyszedł z tego spacer + rower: trasa ok. 9km. Niby nic, ale już troszkę nóżki się poruszały :) Spróbuję jutro także wstać wcześniej i przebiec się także ok. 3km. Tym razem bieganie poprzedzam nie tylko rozgrzewką, ale także masażem pasma wg przepisu z Runner’s World – wprowadziłem tylko małą zmianę: zamiast zrolowanego koca używam butelki z wodą mineralną. Zamiana ta trochę dodaje więcej bólu, ale powinna być raczej skuteczna… to się akurat sprawdzi w praniu :)

8 sierpnia 2008

Prawdziwa masakra!

Z pogody wynikało, że uda mi się spełnić dwa moje marzenia za jednym zamachem. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że będzie mnie to tak wiele kosztować… Tymi marzeniami to były: obejrzeć wschód słońca (czekałem na nie już ponad 15 lat!) oraz przebiec się wzdłuż morza właśnie podczas wschodu słońca. Czułem, że to będzie mocno niezapomniane przeżycie – tak tez i było. Tego dnia wstałem i poczułem się, jakby ktoś wymienił mi nogi: ZERO zakwasów a staw skokowy zupełnie nie dokuczał!!! Z samego rana więc sprawdziłem jeszcze raz prognozę na następny dzień – wszystko wskazywało na to, że mogę się wybrać na wymarzone bieganie. Cały dzień w zasadzie się oszczędzałem, ale to był wynik jeszcze słabej pogody. Znowu byłem ewenementem, który sprawiał, że ludziom chodziły ciarki po plecach na sam widok faceta w samych slipkach, który za chwilę taplał się w wielkich falach morza. Tym razem skąpałem także dzieci – ogromną miały frajdę, choć czułem chłosty ludzi patrzących na nas, którzy pewnie w myślach zadawali mi pytanie, czym sobie te biedne dzieci zasłużyły??? No cóż, wygląda na to, że jesteśmy inną rodziną. Nikt się nie przeziębił, nikt nie narzekał a wszyscy byli zadowoleni… Wieczorem położyłem się nieco wcześniej, ustawiłem budzik i w kimono. Rano budzik nie zdążył się rozedrzeć na całe osiedle – wyłączyłem go natychmiast. Pierwsza myśl jaka zawitała to „nie, nie dam rady – wolę się wyspać…”. Wtedy małżonka trąciła mnie łokciem „wstajesz? Dziecku trzeba kakałko zrobić.” No to wstałem. Zrobiłem dziecku przekąskę (co za dziecko?! O tej porze kakao???) i ruszyłem do okna szukać pretekstu. Znalazłem: niebo było zasnute ciężkimi chmurami. Czyli ze wschodu nici! Druga połówka jednak nadal walczyła „I co? Na darmo tak wstałeś?!”. Ok., no to pójdźmy i zobaczmy jak wygląda niebo od strony wschodniej (miałem z okna widok tylko na południe). No cóż, tam było dużo lepiej. Bardzo wąski pas horyzontu tuż nad ziemią był wolny od chmur. Dawało to więc szansę na przeżycie, którego tak czekałem. To niesamowite jak rano zmienia się układ wartości i sił do realizowania marzeń!?... Decyzję jednak podjąłem. Wskoczyłem w ciuchy do biegania i zacząłem rozgrzewkę. W planach miałem przebiec tak ok. 10-14km. Z czego tylko 3km szosą – reszta plażą. To wydawało się i tak dość trudnym zadaniem. Ruszyłem. Gdy dobiegłem na plażę, wiedziałem, że wschód mnie nie ominie! Biegłem więc dalej bo zostało jakieś 7-9 minut do wschodu. Zrobiłem kilka fotek aby później porównać z tymi po wschodzie. Ten widok już teraz zapierał dech w piersiach. Ale gdy słońce przebiło się z nad horyzontu wryło mnie jakbym zamienił się w słup soli. Chyba nawet rozdziawiłem buzię z wrażenia. Dookoła było pusto – ani jednego człowieka, ptaka czy zwierzątka – tylko ja i słońce. Miałem wrażenie, że zaraz fanfary z niebios będą grały wspaniały hymn, już prawie go słyszałem – na pewno już go czułem! Czułem się jak ci aniołowie z filmu „Miasto Aniołów” – to było niewiarygodnie piękne uczucie! Chwilę trwało zanim się ostrząsnąłem i chwyciłem za moją Nokię by zrobić kilka fotek. Byłem jednak beznadziejnie rozproszony tym zjawiskiem i fotki nie wyszły najlepsze – ale to co zostało we mnie na długo pozostanie kolorową ryciną mojej książki. Przeżywałem ten wschód kilkanaście minut – bo tylko tyle trwał. Ten wąski pas wolnego horyzontu szybko skończył się słońcu, które musiało w końcu ustąpić gęstym chmurom. Może to i dobrze, bo chyba w ogóle bym nie pobiegał wtedy (z drugiej strony oszczędziłbym sobie trochę cierpiania). Ruszyłem dalej. Gdy tak biegłem samotnie, myśli podsuwały mi różne pomysły. Wraz z rosnącym kilometrażem szukałem powodów i usprawiedliwień dla wydłużania dystansu tego treningu. Jednym z tłumaczeń było np. to, że Boguś i Gosiaczek zrobili 20km, więc i ja powinienem spróbować. I w ten sposób zrobiłem 11,8km w jedną stronę. Ostatnie 1,5km w zasadzie w poszukiwaniu wody pitnej, bo Powerade mi się skończył. To już dawało prawie 24km w sumie. Troszkę się bałem tego dystansu, ale nie było już odwrotu – teraz musiałem jakoś mądrze wrócić. No właśnie – zabrakło mi jednak mądrości i przy okazji płukania butelki zamoczyłem całkowicie buty zaledwie na 13km!!! Ręce mi opadły. Oznaczało to, że z biegania w zasadzie nici. Nie mogłem biec w mokrych butach ponad dychę, bo to oznaczało poważne oparzenia stóp. Zdjąłem więc buty i ruszyłem na bosaka. Tam gdzie było mniej kamieni postanowiłem, że będę biegł – mieliśmy z rodziną z rana iść na plażę, więc chciałem w miarę wcześnie wrócić. Biegłem więc na bosaka, jak się tylko dało. Okazało się jednak, że to jest wielkie przedsięwzięcie dla mnie. Buty zawieszone na szyi były mało poręczne i dyndały się okrutnie podczas biegu. Uprawianie marszobiegu sprawiło, że było mi dużo zimniej (koszulka pod kurtką była kompletnie mokra!). Noga zaś nie chciała się już tak dobrze układać na piasku jak w bucie – w zasadzie po pierwszym kilometrze bolała już „nie-chudo”. Ostatnie 5km jednak było jeszcze trudniejsze. Czułem dodatkowo pasmo biodrowo-piszczelowe – czyli nawrót kontuzji sprzed ponad pół roku. Wiedziałem, że teraz moje marszobiegi będą bardziej marszami – z bólem tego pasma biegać się nie da – ból jest po prostu ostry. Ostatnie 1,5km to już droga po asfalcie. Tego nie dało się nawet przejść bez butów. Musiałem więc włożyć mokre buty i marszobiegiem dobrzeć do domku. Niby się udało, ale lewa noga jest kompletnie zmasakrowana. Dziś natomiast odezwała się jeszcze prawa – zewnętrzne podbicie stopy. Muszę przyznać, że bieganie na bosaka nawet po piasku przy dystansie ok. 10km jest masochizmem. Nie wyobrażam sobie takiego biegania nawet na dystanse 3km. Przejść tak, przespacerować tak – biegać – NIE! Godzinę po biegu okazało się, że znowu zaliczyłem lekkie odparzenie. Lekkie, bo dziś już tego nie czuję, ale tego dnia paliło żywym ogniem. Czy coś mnie jeszcze bolało? No cóż, tyle i tak wystarczy. Bo to oznacza, że znowu mam przerwę w dużych treningach. Przyszedł czas na więcej gimnastyki i rowerowanie. Nie wiem jak to z tym będzie, bo to dopiero połowa urlopu. Ale muszę jakoś się pozbiegać do kupy, bo inaczej będę miał nawet problem w wystartowaniu w EKIDEN’ie – do tego podpuścić nie mogę… Wnioski: obecnie nawet półmaraton jest dla mnie trudnym dystansem. Być może problem był w moim przypadku brak butów przez ponad połowę trasy i piaszczyste, trudne podłoże. Ale wiem, że do tego trzeba jednak lepiej się przygotować. Chyba w tym roku odpuszczę sobie nawet półmaraton – takie ciśnięcie na kolejne kilometry mogą mnie zgubić szybciej niż mi się wydaje… PS. Już wróciliśmy z tego piep…go polskiego morza, które jest bardziej kapryśne niż stara panna w zawodzie nauczycielki. Pogoda nas umęczyła tak konkretnie, że rok na pewno już tam nie wrócimy. Teraz chwilę odpoczynku a potem do teściów – może tam odpocznę trochę? (hihihi) PS2. Są już fotki z pobytu nad morzem ...

5 sierpnia 2008

Zasłużony odpoczynek...

Minęły kolejne dwa dni. Dość szalone. W poniedziałek z rana ruszyliśmy na plażę, ale na same spacery. Ja też przygotowałem się raczej na fotografowanie, czego efektem było ponad 300 fotek z aparatu i telefonu. O kąpieli jakoś nie było mowy. Potem spadł deszcz a po deszczu obiad i słoneczko! Temperatura nie rozpieszczała, ale decyzja zapadła! Jedziemy na plażę. Tym razem jednak nie podarowałem i kąpiel była. O tyle ciekawie, że fale momentami przekraczamy 2 metry wysokości. Widać było, że zbliża się sztorm i siła wiatru jak i fal była okrutna. Utrzymanie się w wodzie po kolana w chwili przejścia fali było wręcz niemożliwe :))) Na tę okoliczność także swojego syna zabrałem na łowienie fal – bardzo mu się podobało! Jest to tak fantastyczne zajęcie, że ja tego dnia ze cztery razy wchodziłem do tej lodowatej! Moim kompanem był tylko Krzysiek, ale jemu dość szybko wymiękały nogi – wyjątkowo wiele siły trzeba mieć, aby przetrwać w takich falach! No i więcej amatorów kąpieli nie było! Mimo tego ładnego słoneczka. Problemem była tu ewidentnie temperatura morza. Ja ten problem jak zwykle kwitowałem bieganiem wzdłuż brzegu. Wprawdzie każdego wieczoru powtarzam sobie, że czas sobie zrobić przerwę, bo gigantyczne zakwasy utrudniają mi już nawet chodzenie (nie wspominając o siadaniu i wstawaniu), ale chęć korzystania z tego wyjazdu jest silniejsza ode mnie. Tego dnia nawet namówiłem żonę, aby pstryknęła mi kilka fotek na tę okoliczność – trzeba przyznać, że wyszło kilka fajnych i nawet jedna pójdzie na awatar :))). Jak schodziliśmy z plaży, to znalazł się jeszcze jeden amator kąpieli… A dziś? W nocy zaczął się sztorm. Zapowiadany na 8 w skali B. Plan był więc oczywisty: 4:30 pobudka i nad morze z aparatem. Niestety poprzedniego dnia wyczerpały się akumulatorki i nie zdążyły się naładować na tak wczesną porę. Na łowy wyszedłem więc tylko z N95 – dobre i to. Ale okazało się, że nie wiele tych fal było i mało widowiskowe było to co ujrzeliśmy. Pstryknęliśmy więc kilka fotek i z powrotem do łóżek. Sztorm dopiero rozhulał się w ciągu dnia. Pojechaliśmy rodzinnie około 16:00. Fale były już piękne, wielkie i groźne. Biły w wał i podbierały kolejne centymetry tych wałów, wgryzając się coraz dalej w głąb kontynentu. W niektórych miejscach zaczęto myśleć o wzmacnianiu tych wałów, aby zatrzymać tę korozję – tam plaże są tak wąskie, że dziś były całkowicie zalewane przez fale… Ostatecznie więc dzień dzisiejszy wyszedł jako odpoczynek dla moich spracowanych nóg. No i chyba najwyższa pora ;)))

4 sierpnia 2008

Bieganie w morzu

Czas podsumować te kilka dni urlopu. Zasadniczo nie było wiele biegania, ale faktem jest, że zakwasy mam tak gigantyczne, że nawet z rehabilitacji takich nie pamiętam! Jak to się stało? To dość banalne :))… Przygotowania do wyjazdu nad morze i ostatni kurs służbowy do Wrocławia sprawił, że tylko we wtorek biegałem. Potem już nie było kiedy. Do Wrocławia wstałem przed 3:00. Następny dzień: pobudka o 2:30 – czyli trasa do samej linii brzegowej Bałtyku. Odespałem troszkę przed południem a po południu udaliśmy się nad morze. Woda w morzu jest tak lodowata, że amatorów kąpieli można było policzyć na palcach (w piątek na palcach dwóch rąk!). Ja ochoczo rzuciłem się na morze, ale gdy zanurzyłem nogi do kostek to myślałem, że mi odpadną! Woda przeraźliwie zimna! Aby wejść do wody musiałem użyć starego sprawdzonego sposobu (bo nie mogłem odpuścić tak bez walki!): rozgrzewka bieganiem. Zrobiłem więc na początek ok. 700m po wodzie, tak aby rozchlapywana woda niby przypadkiem mnie przyzwyczajała do temperatury wody. Pierwsza przebieżka zmęczyła mnie dość dobrze, ale była niestarczająca aby wejść do wody dalej jak do kolan. Jeszcze jedną zrobiłem – też ok. 700m. Teraz było już dużo lepiej. Nadal jednak miałem dylemat jak zanurzyć się w całości. Stwierdziłem więc, że zrobię to poprzez bieganie w wodzie zanurzony powyżej kolan. Wysiłek okrutny, ale podziałało. Ostatecznie rzuciłem się na głębsze morze i złapałem tam kilka niewielkich fal – w ten sposób zanurzyłem się w całości – było rzeeeeśko! :))) W sobotę podobny scenariusz, ale tym razem woda była jeszcze zimniejsza, a kąpiących się ZERO! Dął dość silny wiatr i fale były już nieco wyraźniejsze. Ludzie chodzili w kurtkach, polarach a nawet czapkach (lub kapturach!). Gdy weszliśmy na plażę, pierwsze co zrobiłem, to rozebrałem się do kąpielówek i znowu zacząłem bieganie. Tym razem towarzyszył mi Grześ. Ludzie patrzeli na nas jak na wariatów, chociaż biegliśmy tylko lekko zanurzeni w wodzie (nawet połowy łydki nie było). Niektórzy nawet się zatrzymywali z niedowierzania, niektórzy kręcili głowami a niektórzy wręcz zakrywali usta w geście szoku i zdziwienia. No cóż, nawet po przebiegnięciu prawie 1km nie wierzyłem, że wejdę do wody. Pchało mnie jednak cały czas coś do tej lodowatej wody. No i wbiegłem. Woda była jednak na tyle zimna, że wbiegało się na złapanie 2-3 fal i trzeba było szybko wychodzić. Chwila na ogrzanie i znowu. W ten sposób zaliczyłem kilka kriogenicznych kąpieli :))) (część nawet z Grzesiem!). Więcej chętnych na kąpiel w tym dniu nie widziałem… Niedziela? Od rana na plażę. Amatorów kąpieli było już więcej, choć można było ich policzyć na palcach jednej ręki. Pozostałe niedobitki, to średnio-zaawansowani, którzy odważyli się moczyć jedynie do końca ud – często nawet w koszulce wchodzili do wody. Tego dnia już we trzech łowiliśmy fale. Woda była dużo cieplejsza niż dzień wcześniej, więc do wody wchodziło się nawet na 15-20 minutowe sesje. Fale były już na tyle sympatyczne (50-70cm), że można było już nieźle oberwać – frajda więc była przednia! Niedzielę jednak zacząłem od pobudki o 5:00. Ubrałem się i od razu przystąpiłem do rozgrzewki. Ok. 50min ćwiczeń a o 6:00 razem z Grzegorzem wyszliśmy pobiegać. Prawie 1,5 do plaży, ok. kilometra po plaży, troszkę po lesie i reszta znowu po asfalcie, czyli powrót do domku. Muszę przyznać, że bieganie po plaży, to tylko na fotografii wygląda tak bajecznie – jest ciężko, mało wygodnie, trzeba mieć refleks, aby uciekać przed falami i bardzo szybko się człowiek męczy w tych zwałach piasku. Mimo wszystko frajda nie do opisania! Ale było tak zwane blaski. Są też i cienie i wszystkie dotyczą mojej biednej nóżki. Okazało się, że nawet chodzenie po piasku nie jest dla mnie łatwe – noga w piasku układa się bardzo różnie i przez to często generowało to ból lewego stawu skokowego. Rozgrzewki i bieganie po wodzie? Jeszcze bardziej. Trudno się biega w wodzie, gdy dno ledwo widać. Wielokrotnie więc stawałem niepewnie lub krzywo – pewnie wielokrotnie też miałem ból na twarzy. Po każdym dniu musiałem troszkę czasu poświęcić na masowanie nogi – chyba zbyt wiele to nie dawało, ale zawsze coś. Gdy wbiegałem do wody o głębokości ok. ciut powyżej kolan, to bieganie w wodzie sprawiało mi nie tyle problem kondycyjny, choć i tak ciężko było, co z tym, że gdy ciągnąłem nogę lewą do przodu, to nawet ten nacisk wody, który się przy tym generował, sprawiał, że noga mnie bolała. Dopiero teraz widzę jak daleko jeszcze do pełnej sprawności nogi, ile mnie jeszcze miesięcy czeka ćwiczeń a być może i jeszcze jakiś zabieg – przekonam się o tym po wakacjach, jak odwiedzę lekarza. Wspominałem także o zakwasach. Nie, nie, nie od niedzielnego biegu :))) Właśnie od biegania po wodzie, gdzie bardzo dużo siły wkładałem aby się rozgrzać. Od soboty w zasadzie bolą mnie pośladki (mięśnie) i z każdym dniem ten ból narasta (mam coraz większe zakwasy). Jutro z rana będą mnie także bolały uda – już teraz to czuję. Łech, ale sobie dałem popalić. Nie ma to jak budować siłę biegową, co? ;))) No i na koniec tego posta zarzucam fotkę zrobioną N95 (znowu!) – tuż po 6:00 :)