=== Robsik's Blog on WordPress ===

30 czerwca 2010

Bieszczady dzień V

Środa:


Dziś prawdziwy atak na prawdziwy szlak: Tarnica. Zanim jednak cokolwiek zrobiliśmy to się dobrze wyspaliśmy: czyli pełne pół godziny leniuchowania :)) Pogoda znów obiecywała „złote góry” – tym razem nie kłamała :)

Ruszyliśmy już po 10:00 w stronę Wołosatego, skąd prowadzi niebieski szlak na Tarnicę. Nie brałem pod uwagę zdobycia szczytu – trochę za długa trasa na moją czteroletnią pociechę. Brałem jednak pod uwagę możliwość zaliczenia przełęczy pod Tarnicą.

Jak zwykle zapłaciłem za parking (co za przedsiębiorcze strony?!) i ruszyliśmy na szlak (tu także nas szczardżowali za wejście na szlak – co za bzdury!?). Początek był radosny i beztroski: wszyscy oddawaliśmy się fotografowaniu :). Przed wejściem do lasu zrobiliśmy sobie krótką przerwę i ruszyliśmy dalej. Tu już nie było tak łatwo – było miejscami więcej błotka, bardziej stromo i coraz więcej kamieni i korzeni. Dzieci to jednak nie zniechęcało – musiałem je tylko doposażyć w cieplejsze bluzy, bo w lesie nie było już tak ciepło i nadal panowała duża wilgotność.

Do wiaty doszliśmy po dwóch godzinach. Wg mapy to była połowa drogi na szczyt. Szybko policzyłem, że niewielkie szanse mamy na zdobycie szczytu (zresztą od początku nie brałem tego pod uwagę). Powinniśmy jednak mieć szansę dotrzeć do skraju lasu i tam przyjrzeć się bliżej Tarnicy (a widoki są tam przepiękne!). Zrobiliśmy tu jednak nieco dłuższą przerwę, aby dać wypocząć nogom i dać trochę czasu płucom, aby przyzwyczaiły się do rozrzedzonego powietrza (to już było powyżej 1000m.n.p.m.). Zjedliśmy, dobrze się napiliśmy i ruszyliśmy. Najmłodsza na tym odcinku wzbudzała coraz większy podziw nie tylko u mnie ale przede wszystkim wśród innych turystów. Kroczyła dziarsko i śmiało bez cienia zmęczenia i marudzenia, wielokrotnie nie chcąc odpoczywać, gdy była taka możliwość :) Starszy zresztą wcale gorszy nie był – wiecznie z przodu z „marudzeniem” na ustach, że nie zdążymy na Tarnicę, że może gdyby siostra szybciej szła to byśmy zdążyli itd.: wielki duch walki i rywalizacji!

Gdy dotarliśmy na skraj lasu, to już niemal każdy zatrzymywał się przy czterolatku i niemal bili pokłony :) Wzbudzała jednak głównie podziw i zachwyt – żadnego żałowania czy troski. To chyba ją też dobrze napędzało :).

Ostatni odcinek na połoninie do przełęczy wydał się dość prosty, ale to było tylko złudzenie. Syna to jednak nie zmordowało i zapał do zdobycia góry był większy niż zmęczenie. Młodsza jednak już na kilka/kilkanaście minut przed przełęczą zaczęła strasznie plątać nogami i widać było, że zmęczenie zaczyna brać górę. Dodatkowo utrudniał panujący już na tym odcinku silni wiatr wiejący od przełęczy – zrywał czapki z głów i skutecznie utrudniał wspinanie się po bardzo wysokich jak na dzieci schodach. Wspinaliśmy się już ponad 3,5 godziny i widać było po najmniejszej, że to chyba najwyższy czas wracać. Gdy ją wziąłem na ręce, miałem wrażenie, że zaraz zaśnie – była tak wtulona dopóki nie wyszliśmy ze strefy silnego wiatru. Widać więc było jak skutecznie wiatr obniża siły i morale.

Młodszą musiałem jeszcze tylko znieść w kilku miejscach, gdzie kamienie były zbyt wysokie lub było zbyt stromo – poza tym oburzała się, że ją niosę :) Nie pozwalała za dużo się nosić – trzymałem ją tylko cały czas za rękę, bo schodząc z góry wielokrotnie się poślizgiwała, co mogło się dla niej źle skończyć, gdybym jej nie trzymał – nie protestowała na szczęście. Syn raz mało nie zwalił się twarz – chciał chyba pokazać jaki skoczny jest i sprytny – nie wziął jednak pod uwagę, że prawo ciążenia w górach jest tak okrutne :) – na szczęście wybronił się i rozbił o kamienie na które o mały włos nie wylądował (zapewne na twarz) – to go skutecznie nauczyło pokory schodzenia i ostrożności przy schodzeniu.

Ku mojemu zaskoczeniu (wtedy czułem się zaskoczony, teraz to wiem, że rzadkość powietrza też ma znaczenie :P) im niżej byliśmy tym więcej siły dzieci miały i tym bardziej żywe były i znowu gadatliwe. Na ostatnim kawałku (łąka za lasem) w zasadzie niemal ciągłe biegły krzycząc: „śpieszę się na frytki” i śmiejąc się w niebogłosy :)))

Frytek nie udało się zaserwować, bo chyba ciągle było przed sezonem, a te, które kupiliśmy w Ustrzykach Górnych nadawały się tylko do wyrzucenia (nawet dla mnie były nie do zjedzenia!). Głodne i zmęczone dzieci zasnęły więc w drodze powrotnej do domku – obiad mieliśmy zjeść już u siebie. Spały tak długo, że z obiadu zrobiła się obiadokolacja :)

Syn jeszcze planował pograć w piłkę nożną, młoda nawet też chciała, ale ostatecznie zmęczenie wzięło górę i odpuścili już sobie – zostali w domku i poprosili tylko o iPod’a :) – były jednak szczęśliwe i każde żałowało, że jutro musimy już jechać…

Brak komentarzy: