Czwartek:
Zasadniczo dzień był przygotowany do powrotu – zaplanowaliśmy jednak jeszcze pobyt w Łańcucie. Pakowanie poszło dość sprawnie, posprzątaliśmy z grubsza i ruszyliśmy. Po drodze, jeszcze w Bieszczadach, odwiedziliśmy jako dodatkową atrakcję, Muzeum Przyrodniczo-Łowieckie. To był strzał w dziesiątkę. Możliwość popatrzenia na tak liczne zwierzaki wypchane, które nie uciekały i można było im się przyjrzeć, to było to! Spędziliśmy tam ponad 30 minut, choć całość można normalnie obejrzeć w 10 minut – dzieci zainspirowałem jednak do pytań i ponownego oglądania, dzięki czemu za każdym razem coś innego widziały i o co innego pytały.
Na koniec kupiliśmy pamiątki: dla dzieci po sztuce i jedną dla żony. Teraz można było ruszyć na podbój Łańcuta, gdzie dojechaliśmy na ok. 13:00.
W parku jednak córeczka potyka się i zdziera sobie kolana – to dość mocno boli i na zwiedzanie jako takie nie ma już sił – ba! Nawet nie chciała myśleć o pizzy, którą chciałem zaproponować jako obiad. Rozbite kolana zresztą są później główną atrakcją dnia :)
Po drodze odwiedzamy jeszcze jedna babcię, a potem do drugiej już na spoczynek – co za dzień! :) Co za wyprawa! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz