Łech, trochę czasu minęło od ostatniego mojego wpisu – wszystko przez ten weekend – był wyjątkowo dla mnie męczący. Ale zanim nastąpił weekend to też zadziało się. Otóż w środę wybrałem się kontrolnie na rehabilitację – noga już tak mi doskwierała, że czas było sprawdzić, co mnie boli – czy jest powód do zmartwień. Dwie godziny rehabilitacji, z czego druga godzina siłowa, wykończyły mnie nieźle – dobrze, że tym razem przyjechałem samochodem! Powodów do zmartwień dużo nie mam. No może poza jednym widmem, które systematycznie do mnie wraca: widmo „skrobania” wiązadeł. To one właśnie mnie bolą poprzez „przygryzanie” ich przez stawy. Mówią, że to wina blizn na wiązadłach. Ech… wygląda na to, że jeden z czarniejszych scenariuszy się sprawdzi. Mam jeszcze do końca czerwca pobiegać i pomęczyć nogę – jak się nic nie zmieni, to… zabieg. Te nowe horyzonty najbliższej przyszłości nie pocieszyły mnie zupełnie, jeśli tak mogę to ująć. Po strzyżeniu wiązadeł jak znam życie znowu 2-3 miesiące będzie powrotu do zdrowia. Może stąd moje przeczucie, że maraton w tym roku jeszcze nie dla mnie?... Piątek zrobiłem sobie spokojne 6km. Tym razem jednak zabrałem ze sobą N95 i jakieś słuchawki, które faktycznie nie chcą wypadać z moich „kształtnych” małżowin. To rzeczywiście sprawia, że na ból nie zwracam już takiej uwagi, troszkę lżej się biega, choć tempo reguluje się do danej piosenki. Ostatecznie odczucie bólu więc było mniejsze i trening zaliczony. Pozwoliłem sobie ostatnie 2km na bieg z rosnącym tempem – to także pomaga mi mniej odczuwać ból nogi – cóż za absurdy!... Sobota natomiast była masakryczna! Wybraliśmy się do ZOO całą rodziną plus rodzina przyjezdna. Wyszło , że byliśmy tam ponad 3 godziny! Przełaziłem tyle, co przechodzę normalnie w 4 dni! (policzone krokomierzem w N95). Pod koniec lekkie nierówności w chodnikach zmuszały mnie do kulenia – niesympatyczny ból… W domu oczywiście urządziłem sobie chłodzenie – to przyniosło ulgę. Sobota jednak trwała. Późnym popołudniem udałem się do kolegi po rower (pożyczałem dla innego kolegi) a gdy wróciłem, małżonka zaproponowała rodzinny wyjazd na rower. W sumie spodobał mi się ten pomysł, bo rower lekko rozmasowuje mi nogę. Pokręciliśmy się więc po największych dziurach Tarchomina – było wesoło i ciekawie. W końcu nie codziennie ogląda się takie slumsy (dosłownie!). Godzina jeżdżenia wystarczyła wszystkim. Powrót do domu a domu… A w domu zabrałem się za rozgrzewkę – postanowiłem jednak jeszcze pobiegać. Godzinka rozgrzewki wraz z ćwiczeniami rehabilitacyjnymi i wynocha na dwór. Bieg zacząłem z Grzesiem – pierwsza trójka bardzo spokojnie, potem troszkę szybciej, wolniej, szybciej… Noga dawała znak o sobie dość skutecznie. Dyszkę jednak wybiegałem i z wielką satysfakcją i bolącą nogą mogłem zejść do „zajezdni”. Tam znowu chłodzenie nogi, deserek i przygotowania do rowerowego rajdu (o nim w oddzielnym poście). Przypomnę tylko, że jak zwykle pobudka o 3:40…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz