=== Robsik's Blog on WordPress ===

8 czerwca 2008

Puchar Maratonu Warszawskiego 10km

I dalsza część historii to już występ w Pucharze Maratonu Warszawskiego. Tym razem na dystansie 10km. Póki co to mój ulubiony dystans :) Problemem była jednak pogoda: upiorny upał! Dobrze, że bieg prowadził przez park, więc czasami można było się lekko w cieniu schłodzić. Miałem jakieś 40 minut na odpoczynek po wycieczce rowerowej. Trochę się bałem w jednym dniu zaliczyć prawie pięć godzin rowerowych a potem dyszką biegiem i to nie treningowo a start! Ale wytłumaczyłem to sobie tak: rower doskonale mi wymasuje nogę i będę mógł zrobić krótszą rozgrzewkę przed biegiem. Ostatecznie sprawdziło się to doskonale! Zaparkowałem dość feralnie, bo ponad 1500m od miejsca startu i biura zawodów. Miałem więc na dzień dobry rozgrzewkę w postaci biegu z plecakiem i do tego w pełnym słońcu. Rozgrzewka niczego sobie :))) Zapisałem się wpłaciłem pieniążki i poszliśmy z Bogusiem się porozciągać. Rozciągania było już tylko ok. 20 minut, ale ewidentnie mi to wystarczyło. W trakcie rozgrzewki przekonaliśmy się jak silne jest słońce – już po rozgrzewce mieliśmy dosyć! Trasa była wyznaczona na 2km, czyli 5 okrążeń. Wg mojego zegarka wyszło więcej niż 2km, ale nie dużo więcej (muszę w końcu pojechać gdzieś na stadion wykalibrować go dokładnie). Przy każdym okrążeniu wodopój – to był to, czego nam trzeba było –osobiście już na starcie miałem ochotę na łyk wody! Przed startem spotkałem jeszcze Maniaka z MaratonyPolskie.pl – jak mi podał swoją listę startów, to rzeczywiście prawdziwy Maniak J. Fajnie było jeszcze kogoś spotkać – zawsze jakoś milej. Przebiegł się z nami prawie całe okrążenie. Wydawało się mocno treningowego, ale zegarek nie kłamał: 5:30 do 5:40 – to dużo więcej niż moje treningi :). Tempo to w zasadzie udało się utrzymać przez 3 okrążenia (trzecie już bez Bogusia – musiał poszukać tlenu dla siebie), a potem było już tylko słabo. Upał tak dawał się we znaki, że wypita woda z wodopoju wystarczała zaledwie na 200-300 metrów – potem znikało już nawet wspomnienie po niej. Ostatnie dwa okrążenia walczyłem więc tylko aby tempo schodziło poniżej 6:00 – wtedy zrodziła się we mnie nadzieja, aby dobiec przed upływem 60-tej minuty. Jednocześnie mocno nasłuchiwałem nogę, czy nie protestuje przeciwko takiemu wysiłkowi – w sumie tylko na podbiegach na mostki zmuszała mnie do kulenia – więc nie najgorzej. Ostatecznie udało się zmieścić w 60 minutach: i czas brutto i netto! Byłem zadowolony z wyniku i strasznie wyczerpany. Finisz pozwoliłem sobie w zasadzie tylko na lekkie przyśpieszenie – o sprincie tym razem nie było mowy! Boguś przybył jakieś 8 minut za mną – jak na niewyleczone zapalenie płuc to wynik doskonały! Dla mnie po prostu bohater! Gdy przybiegł, przebraliśmy się nieco, napiliśmy i ruszyliśmy do domów – mnie czekała „zmiana warty” w domu, więc musiałem się śpieszyć. W domu oczywiście padłem na twarz. Musiałem odleżeć swoje, po czym napełniłem się napojami wróciłem do krainy żywych :))) Satysfakcja gwarantowana! A noga? Spisała się super, więc zafundowałem jej w nagrodę schłodzenie lodem a potem delikatny masarz wiązadeł. To wystarczyło, aby uśmiechnęła się do mnie :)…

Brak komentarzy: