=== Robsik's Blog on WordPress ===

8 czerwca 2008

Wyprawa z Krzyśkiem

No i żyję! I nawet mam się dobrze! Wczorajszy dzień mało mnie nie zabił – oczywiście to tylko przenośnia :). Bałem się dnia dzisiejszego, że albo noga odmówi posłuszeństwa, albo zakwasy mnie pokochają jak nigdy dotąd. Szczęśliwie nic takiego nie miało miejsca: czuję wprawdzie, że coś wczoraj robiłem, ale nie są to zakwasy. Ale zacznę od początku. A na początku, czyli o 4:00, ruszyłem na wycieczkę rowerową, na którą udało mi się troszkę niechcący namówić w ostatniej chwili sąsiada. Miałem więc towarzystwo na wycieczkę. Pogoda nam dopisała i nawet robactwo nie było tak dokuczliwe jak tydzień temu. Większość trasy już znałem z poprzedniej podróży, więc poradziliśmy sobie dość ładnie i lightowo (to takie nowe modne polskie słowo ;), chociaż młodzież chyba pisze to ta: lajtowo). W jednym miejscu lasu tylko znaleźliśmy ciekawe zjawisko: dość wysokie (kilkunastometrowe) górki/nasypy, ewidentnie utworzone przez człowieka, choć dawno temu, bo już duże drzewa na nich rosły. Zrobiłem jedno zdjęcie, ale nie widać tego dobrze (niestety N95 nie zawsze jest wystarczające). Muszę następnym razem zabrać lepszy aparat i to udokumentować. Na trasie mieliśmy jeszcze dwie mniej sympatyczne przygody z psami, które paradowały sobie po drodze niczym… psy bezpańskie J. Jeden z nich był wielkości cielaka, więc staraliśmy się go nie prowokować ani drażnić, chociaż skubaniec biegł za nami i szczekał. Pietra trochę mieliśmy – nie ma co! Potem Jakiś przerośnięty spaniel – szczęśliwie albo był ślepy, albo nie byliśmy dla niego łakomym kąskiem, bo nie zwrócił na nas uwagi zupełnie. Ale trzeci pies położył mnie z rowerem na ziemię. Jak zwykle, małe gówno (przepraszam za wyrażenie, ale nie mam innego określenia dla takich psów), które sadzi się do nogi, jak już Ty go nie widzisz – czyli atak od tylca! Gdy zobaczyłem że leci za nami, to chciałem zrobić szybki zwrot na rowerze i pogonić go lub w najlepszym wypadku sprzedać mu kopniaka. Niestety pomyliłem hamulec przedni z tylnim i zrobiłem zwrot, tyle że przez kierownicę :). Przestraszyłem się, że mogę spaść na moją kontuzjowaną nogę i zrobiłem jeszcze obrót, aby spaść na plecy, a rower przyjąć na klatę. Pies gdy zobaczył to, zaczął tak uciekać, jakby ktoś rzucał w niego kamieniami. Ja zdążyłem już tylko dojrzeć jego tylne łapy znikająca za murkiem. Szczęśliwie upadek był dobrze zamortyzowany, więc nic mi się nie stało – nawet najmniejszego stłuczenia nie miałem. Wyglądało to jednak na tyle groźnie, że Krzysiek już zastanawiał się, czy nie trzeba będzie dzwonić do karetkę… Śniadanie zjedliśmy na 27-ym kilometrze na polanie, gdzie tydzień temu było bardzo milusio. Tym razem jednak jakiś gość biegał po niej i wydawał dźwięki jakby ścinał drzewa (a chyba tylko przykaszał trawę). Meszek jednak tyle się naleciało, że śniadanie skróciliśmy do minimum i ruszyliśmy w dalszą drogę. I z tego miejsca trasa była już tylko wymagająca: wydmy, piaski, wzniesienia, chaszcze, badyle, krzaki, kłody, gałęzie, jeżyny, maliny i wszystko razem! To nas zdrowo spowolniło, ale mi się bardzo podobało! Aha – o pajęczynach już nic nie mówię, bo to standard wpisany w te wycieczki :) Na kilku ostatnich kilometrach troszkę pomieszaliśmy trasę, ale ostatecznie dotarliśmy do miejsca startu. Przy samochodzie byliśmy już o 9:10 – to niezły wynik jak na 45km, które wskazał licznik. Rowery i my byliśmy wyświechtani jakbyśmy przez te 45 km szli przez jakieś okopy. Trasa wycieczki jest do obejrzenia tutaj: Dla ciekawskich, powiem, że po raz pierwszy trasa ta została zmontowana z dwóch zapisów (baterii nie wystarczyło). Tak więc jeśli ktoś jest zainteresowany jak łączyć zapisy dwóch plików GPX, to zapraszam! Chętnie się podzielę wiedzą :) Wkrótce dorzucę fotki z wyprawy. A dziś jeszcze dopiszę drugą część historii o moim wczorajszym Hardcore :)

Brak komentarzy: