Po wczorajszym poście pewnie każdy czytelnik dostał zawrotu głowy :). Dziś więc króciutki o wczorajszych zmaganiach. We wtorek jest czas na szóstkę. Noga już na tyle mnie mniej bolała, że postanowiłem zaszaleć i zrobić tempówki. I udało się. Niestety to noga regulowała moją prędkość, co przełożyło się na mniejsze tempo niż liczyłem. Ostatnia przebieżka na szczęście pozwoliła mi nawet wejść w ostatni zakres pulsu – oznacza to, że przebieżka się udała :). Dziś na szczęście idę na rehabilitację – dowiem się więc jak to jest z tą moją nogą – czy jest ok., czy ma tak właśnie być, a ja tylko niepotrzebnie się martwię czy też rzeczywiście dzieje się coś niedobrego – zabaczymy… Pokonując kolejne przebieżki (a wyszło ich raptem 4) przerzucałem w głowie rady dotyczące wykonywania tego ćwiczenia. Prawie w każdym takim opisie mówi się o tym, że przebieżki są fajne, bo można pokazać się z lepszej strony – biegniemy szybko, ładnie itd. – słowem: możemy zaimponować obserwatorom. Nikt jednak nie wspomina o innym aspekcie przebieżek, troszkę bardziej żenującym. Otóż po przebiegnięciu tych 300-400 metrów dużym tempem, przechodzimy do truchtu lub prawie truchtania w miejscu, aby sprowadzić nasz puls na zakres pierwszy. Ciekawy jestem co wtedy sobie ludzie myślą, których mijam, a którzy nie widzieli, że przed chwilą goniłem jak wariat a teraz widzą tylko faceta biegnącego niemal w miejscu a dyszącego jakby za chwilę miał się przewrócić! Ciekawe, co? Z jednej strony umieram ze śmiechu jak sobie pomyślę co im chodzi po głowie, a z drugiej strony to pozostaje taki niedosyt…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz