To był bardzo niezwykły trening. Sam bym go nie wymyślił – tak by się chciało powiedzieć. Ale biegałem sam, więc w zasadzie to ja musiałem go wymyśleć. Miałem kilka dni przerwy z powodu odparzeń, jakie zafundowałem sobie w sobotę na rowerze. Przez to też odpuściłem Nocny Bieg Powstania Warszawskiego. Nawet nie pisałem o tym, bo ciężko jakoś było mi się z tym pogodzić. Poszedłem wprawdzie pokibicować, ale od strony kibica to nie to samo.
Gosiaczek podczas biegu też zaliczył kontuzję. Zbiegła na drugim okrążeniu w zasadzie jeszcze nie kulejąc. Nie wiem czy to było moją zasługą, ale udało się ją przekonać, aby jednak dalej nie biegła – aby sobie większej krzywdy nie zrobiła. Późniejsze kulenie tylko potwierdziło słuszność decyzji. W pierwszej chwili zrobiło mi się raźniej, że nie tylko ja nie mogę biegać, ale natychmiast było mi wstyd za takie myśli – w gruncie rzeczy chciałem zobaczyć jak robi wspaniałą życiówkę, która dla mnie jeszcze przez jakiś (pewnie dłuższy) czas nie będzie osiągalna. Żal ściskał serce jak się patrzyło, jak chciała wrócić na trasę i biła się sama ze sobą. Dobrze wiem jak to trudna chwila. W grudniu zeszłego roku podjąłem decyzję o dalszym biegu i kosztowało mnie to przynajmniej 1,5 miesiąca – pewnie więcej by kosztowało, gdyby nie to, że skręciłem nogę i wtedy to już nie miało znaczenia…
Wróćmy jednak do dnia wczorajszego. Wyszedłem biegać dopiero o 23:00. Trochę dlatego, że koniecznie chciałem po takiej przerwie mocniejszą rozgrzewkę i rozciąganie zrobić – i dobrze, bo wszystkie mięśnie były jakieś takie ściągnięte i wymagały mocniejszej uwagi. Poświęciłem na to ok. 45min. Wydaje się, że to był tak na ok.
Wybiegłem najpierw spokojnym tempem (ok. 6:10) tak aby się rozruszać. Ulice były już tak przyjemnie puste, że zaczęło się kombinowanie: może przebieżki, a może 12km, a może spróbuję szybszego biegu na dystansie 9km, a może…? Pierwszy kilometr więc miałem burzę mózgu. Ostatecznie zacząłem jakoś bezwiednie przyśpieszać. Stwierdziłem, że nie biegłem w sobotę, więc może przebiegnę się szybciej, aby zasymulować trochę stracony bieg.
W ten sposób rozpędziłem się do tempa 5:10-5:20. Tym razem jednak to tempo nie zabijało mnie jak ostatnio o świcie. Stwierdziłem więc, że trening będzie wyglądał tak: 1km rozgrzewki (który miałem już za sobą), 5km szybkiego tempa (ale nie na maksa, tak aby spróbować pobiec poniżej 5:20) i potem schłodzenie ok. 1km. Tak więc zacząłem realizować swój chytry plan. Zdziwiłem się potwornie podczas tej piątki, bo biegnąć delikatnie biegłem coraz szybciej – coś jak bieg narastający. Na ostatnim kilometrze mój zegarek pokazywał, że biegnę w tempie poniżej 5:00!!! I nadal mogłem biec! Nie chciałem ciągnąć za mocno, bo dziś także chciałbym zrobić sobie trening (w czwartek będę jechał nad morze, wiec trening mi wypadnie z kalendarza).
Ostatecznie szybką piąteczkę zrobiłem w tempie średnim 5:16! To było wielce satysfakcjonujące. Zrobiłem więc jeszcze 1,25km schłodzenia, w tempie już powyżej 6:30 i bardzo radosny wróciłem do domu, gdzie jeszcze (o tej porze!) czekała na mnie żona z butelką wina :), którą oczywiście wytrąbiliśmy w całości :)))
Cały trening zrobiłem więc w 40 minut, pokonując 7,25km. Radość nie do opisania! Ale to nie była ostatnia niespodzianka jaka mnie spotkała: podczas popijania wina (dla wścibskich: białe, pół-słodkie), spostrzegłem, że swędzą mnie plecy. Chciałem delikatnie podrapać opuszkami palców, bo skóra po sobotnim spaleniu jeszcze mnie boli, i okazało się, że mam jakieś bąble! Te bąble to efekt dobrego treningu – skóra nie przepuszczała wody, którą z organizmu wydalałem i porobiły się pęcherzyki wody (lub potu – trudno powiedzieć). Po raz pierwszy takie zjawisko zobaczyłem. Dla tych co tego też jeszcze nie widzieli, to dorzucam fotkę :)))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz