Czas podsumować te kilka dni urlopu. Zasadniczo nie było wiele biegania, ale faktem jest, że zakwasy mam tak gigantyczne, że nawet z rehabilitacji takich nie pamiętam! Jak to się stało? To dość banalne :))…
Przygotowania do wyjazdu nad morze i ostatni kurs służbowy do Wrocławia sprawił, że tylko we wtorek biegałem. Potem już nie było kiedy. Do Wrocławia wstałem przed 3:00. Następny dzień: pobudka o 2:30 – czyli trasa do samej linii brzegowej Bałtyku. Odespałem troszkę przed południem a po południu udaliśmy się nad morze. Woda w morzu jest tak lodowata, że amatorów kąpieli można było policzyć na palcach (w piątek na palcach dwóch rąk!). Ja ochoczo rzuciłem się na morze, ale gdy zanurzyłem nogi do kostek to myślałem, że mi odpadną! Woda przeraźliwie zimna!
Aby wejść do wody musiałem użyć starego sprawdzonego sposobu (bo nie mogłem odpuścić tak bez walki!): rozgrzewka bieganiem. Zrobiłem więc na początek ok. 700m po wodzie, tak aby rozchlapywana woda niby przypadkiem mnie przyzwyczajała do temperatury wody. Pierwsza przebieżka zmęczyła mnie dość dobrze, ale była niestarczająca aby wejść do wody dalej jak do kolan. Jeszcze jedną zrobiłem – też ok. 700m. Teraz było już dużo lepiej. Nadal jednak miałem dylemat jak zanurzyć się w całości. Stwierdziłem więc, że zrobię to poprzez bieganie w wodzie zanurzony powyżej kolan. Wysiłek okrutny, ale podziałało. Ostatecznie rzuciłem się na głębsze morze i złapałem tam kilka niewielkich fal – w ten sposób zanurzyłem się w całości – było rzeeeeśko! :)))
W sobotę podobny scenariusz, ale tym razem woda była jeszcze zimniejsza, a kąpiących się ZERO! Dął dość silny wiatr i fale były już nieco wyraźniejsze. Ludzie chodzili w kurtkach, polarach a nawet czapkach (lub kapturach!). Gdy weszliśmy na plażę, pierwsze co zrobiłem, to rozebrałem się do kąpielówek i znowu zacząłem bieganie. Tym razem towarzyszył mi Grześ. Ludzie patrzeli na nas jak na wariatów, chociaż biegliśmy tylko lekko zanurzeni w wodzie (nawet połowy łydki nie było). Niektórzy nawet się zatrzymywali z niedowierzania, niektórzy kręcili głowami a niektórzy wręcz zakrywali usta w geście szoku i zdziwienia.
No cóż, nawet po przebiegnięciu prawie 1km nie wierzyłem, że wejdę do wody. Pchało mnie jednak cały czas coś do tej lodowatej wody. No i wbiegłem. Woda była jednak na tyle zimna, że wbiegało się na złapanie 2-3 fal i trzeba było szybko wychodzić. Chwila na ogrzanie i znowu. W ten sposób zaliczyłem kilka kriogenicznych kąpieli :))) (część nawet z Grzesiem!). Więcej chętnych na kąpiel w tym dniu nie widziałem…
Niedziela? Od rana na plażę. Amatorów kąpieli było już więcej, choć można było ich policzyć na palcach jednej ręki. Pozostałe niedobitki, to średnio-zaawansowani, którzy odważyli się moczyć jedynie do końca ud – często nawet w koszulce wchodzili do wody. Tego dnia już we trzech łowiliśmy fale. Woda była dużo cieplejsza niż dzień wcześniej, więc do wody wchodziło się nawet na 15-20 minutowe sesje. Fale były już na tyle sympatyczne (50-70cm), że można było już nieźle oberwać – frajda więc była przednia!
Niedzielę jednak zacząłem od pobudki o 5:00. Ubrałem się i od razu przystąpiłem do rozgrzewki. Ok. 50min ćwiczeń a o 6:00 razem z Grzegorzem wyszliśmy pobiegać. Prawie 1,5 do plaży, ok. kilometra po plaży, troszkę po lesie i reszta znowu po asfalcie, czyli powrót do domku. Muszę przyznać, że bieganie po plaży, to tylko na fotografii wygląda tak bajecznie – jest ciężko, mało wygodnie, trzeba mieć refleks, aby uciekać przed falami i bardzo szybko się człowiek męczy w tych zwałach piasku. Mimo wszystko frajda nie do opisania!
Ale było tak zwane blaski. Są też i cienie i wszystkie dotyczą mojej biednej nóżki. Okazało się, że nawet chodzenie po piasku nie jest dla mnie łatwe – noga w piasku układa się bardzo różnie i przez to często generowało to ból lewego stawu skokowego. Rozgrzewki i bieganie po wodzie? Jeszcze bardziej. Trudno się biega w wodzie, gdy dno ledwo widać. Wielokrotnie więc stawałem niepewnie lub krzywo – pewnie wielokrotnie też miałem ból na twarzy. Po każdym dniu musiałem troszkę czasu poświęcić na masowanie nogi – chyba zbyt wiele to nie dawało, ale zawsze coś.
Gdy wbiegałem do wody o głębokości ok. ciut powyżej kolan, to bieganie w wodzie sprawiało mi nie tyle problem kondycyjny, choć i tak ciężko było, co z tym, że gdy ciągnąłem nogę lewą do przodu, to nawet ten nacisk wody, który się przy tym generował, sprawiał, że noga mnie bolała.
Dopiero teraz widzę jak daleko jeszcze do pełnej sprawności nogi, ile mnie jeszcze miesięcy czeka ćwiczeń a być może i jeszcze jakiś zabieg – przekonam się o tym po wakacjach, jak odwiedzę lekarza.
Wspominałem także o zakwasach. Nie, nie, nie od niedzielnego biegu :))) Właśnie od biegania po wodzie, gdzie bardzo dużo siły wkładałem aby się rozgrzać. Od soboty w zasadzie bolą mnie pośladki (mięśnie) i z każdym dniem ten ból narasta (mam coraz większe zakwasy). Jutro z rana będą mnie także bolały uda – już teraz to czuję. Łech, ale sobie dałem popalić. Nie ma to jak budować siłę biegową, co? ;)))
No i na koniec tego posta zarzucam fotkę zrobioną N95 (znowu!) – tuż po 6:00 :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz