=== Robsik's Blog on WordPress ===

28 lipca 2008

Sobotnia masakra!

To był total hard-core! Wycieczka dała popalić chyba każdemu. Nie da sie jednak ukryć, że wycieczka sprawiła też dużo radości i satysfakcji! Ale może od początku... Ekipa zebrała się dokładnie jak tydzień temu: Boguś, Gosiaczek i ja :). Czyli silna ekipa pod wezwaniem! Czas startu ustaliśmy na 6:00 rano – nieco wcześniej niż ostatnio, ale to dlatego że trasa z szacowania wychodziła na ok. 65-67km. Plany zawierały: bunkry w Janówku, kąpielisko za Janówkiem i Twierdza Modlin. Dość ambitnie, ale przecież plany trzeba mieć. Pogoda zapowiadała się upiorna: bardzo słonecznie i 30 stopni upału. Ja zadbałem więc przede wszystkim o duże ilości płynów i nie duże 3 kanapki. Do sakw wrzuciłem jeszcze kąpielówki, ręcznik i ciuchy na zmianę – tak na wszelki wypadek. Pierwsze 19km pokonaliśmy ze średnią prędkością powyżej 20km/h!!! To była niezła przebieżka. Dzięki temu do bunkrów pierwszych dojechaliśmy w niespełna godzinę! To był dla mnie szok – nie wiedziałem, że te bunkry tak blisko są ;))). Na tych bunkrach zatrzymaliśmy się nieco. Po pierwsze miałem tym razem lepszą latarkę, więc chciałem zwiedzić miejsca, które do tej pory nie były dla mnie dostępne. Po drugie to założyłem, że nasz „klubowy pająk” zechce wejść na każdy skrawek bunkrów (i nie myliłem się!). Na zdrowie nam to wyszło, bo już potrzebny był mały odpoczynek. Po tym ruszyliśmy do drugich bunkrów. Tam też troszeczkę połaziliśmy – również z latarką. Cyknęliśmy kilka fotek i ruszyliśmy na poszukiwanie kąpieliska, które wypatrzyłem „z satelity”. Wybraliśmy niestety tę gorszą drogę, więc najpierw trafiliśmy na tabliczkę „Teren prywatny”, potem na „Teren zakładu”. Po drodze zebraliśmy kilogramy pajęczyn i chyba nikt już nie wie (na szczęście!) ile pająków. Dotarliśmy na początku do prywatnego łowiska – przepięknie zrobione miejsce. Masę wędkarzy, cisza a nawet ktoś w formie bramkarza – wejście tylko dla wybranych. Nam na szczęście udało się wejść – zrobiłem więc kilka fotek, bo nie wiadomo, czy następnym razem się uda wejść :))). Zasięgnęliśmy języka i udaliśmy na wskazane kąpielisko. Nie było za wielkie, ale piaszczyste, dno oczyszczone, wodorostów nawet na środku jeziorka nie było za wiele, więc bardzo sympatycznie się pływało. Mieliśmy więc kolejną przerwę, ale ta zdecydowanie każdemu się spodobała :))). Pływając po jeziorku śmiałem się, że dziś czeka mnie triatlon – najpierw rower, potem pływanie (a przepłynąłem jakieś 200-300m) a wieczorem bieganie – zapisany byłem na Nocny Bieg Powstania Warszawskiego. W biegu ostatecznie nie wziąłem udziału, ale o tym może później… Kąpielisko ostatecznie pozostawiło swoje piętno: ugryziony przez kilka „końskich much” a na koniec jeszcze przez osę. Szczęśliwie nie ugryzła zbyt głęboko, więc palec nawet nie spuchł. Faktem jest jednak, że do dziś to miejsce mnie swędzi jak diabli! Na zakończenie strzeliliśmy sobie pamiątkową fotkę (przy wykorzystaniu telefonu z funkcją opóźnionego zapłonu), i ruszyliśmy na podbój Twierdzy Modlin. Jadąc już wzdłuż wału Narwi, mogliśmy podziwiać przesympatyczne widoczki – wspaniałe miejsca na spędzenie weekendu nad wodą! Kilka znajdziecie oczywiście w albumie poświęconym tej wycieczce :)). Gdy dojechaliśmy do mostu to najpierw trafiliśmy na ciekawą zabudowę zwaną wieżą, ale mi to wyglądało bardziej na więzienie. Jeszcze nie wiele wiem o tym, ale postaram się cosik o tym poczytam – wyglądało wyjątkowo intrygująco. Po zwiedzeniu tego dziwnego miejsca ruszyliśmy dalej. Przy Twierdzy Modlin spędziliśmy masę czasu – tam można jechać na cały dzień, aby to wszystko pozwiedzać. Nie byłem jak wystarczająco przygotowany, więc jeździliśmy troszkę chaotycznie. Wszystko dlatego, że w zasadzie nic nie wiem o tej twierdzy – nawet nie wiedziałem, że to takie duże! Następnym razem jak tu przyjadę, to będę dobrze przygotowany – będę miał mapę, wiedzę i przewodniki – teraz wiem, że warto :))). Czas nam uciekał tak szybko między palcami, że nim się spostrzegliśmy, trzeba było wracam do domu. Obraliśmy więc kierunek, sprawdziliśmy mapę i ruszyliśmy na poszukiwanie wału wiślanego. Najgorzej nie wyszło, bo trafiliśmy za drugim razem – za pierwszym okazało się, że ktoś sobie chałupkę wybudował i zablokował tym samym dojazd na wał… Na wale pozbyłem się po raz drugi koszulki – w końcu okazja aby się poopalać. I ruszyliśmy na wyścig ze słońcem. Tu droga była już nudna i ciężka: droga nieco wyboista, wąska i ten ukrop lejący się na nas! Tak dojechaliśmy prawie do pól golfowych. Zrobiliśmy jednak przystanek, bo Boguś zaliczył porządny spadek formy. Prawdopodobnie odwodnienie – nie wiele pijał i bez okrycia głowy się poruszał – to na pewno nie pomagało. Napoiłem wiec jeszcze tymi resztkami, jakie posiadałem (czyli ok. 0,7 różnych napojów), ja z Gosiaczkiem zresztą też w miarę możliwości się dowodniliśmy i dokonaliśmy lekkiej korekty planów: zamiast czekać aż dojedziemy do knajpy, zmienimy nieco trasę tak aby wylądować przy sklepach (jakieś 9-10km przed naszą knajpą). Na czuja więc wybraliśmy dróżkę obok pól golfowych i ruszyliśmy do sklepów. Udąło się bezbłędnie. Tam napoiliśmy się Powerade’ami, wstrząsnęliśmy po kanapce, mały odpoczynek i już bez większych przygód dojechaliśmy do naszej knajpki. Przywitaliśmy ją z dość dużym zadowoleniem. Tu licznik wskazywał 68,5km! No to był wyczyn! Osobiście piwo wypiłem dosłownie duszkiem. Nie zdążyłem się nim nawet nacieszyć. W sumie trochę bez sensu, bo dziś wieczorem miałem prowadzić samochód, więc było to także moje ostatnie piwo. W pubie też zauważyliśmy, że jesteśmy dość mocno spieczeni przez słońce. Ja do dziś nie mogę się podrapać po plecach, bo sprawia mi to koszmarny ból. Fakt, że ten czerwony kolor mi się podoba, ale mógłby troszkę mniej boleć ;))) Drugim moim problemem to były odparzone pachwiny. Na początku nie bolało za mocno, ale im bliżej wieczora było, tym słabiej znosiłem ból. Z tego właśnie powodu ostatecznie zrezygnowałem z wieczornego biegu – oczywiście, żeby nie było: zrobiłem sobie trening rozgrzewkowy aby sprawdzić, czy dam radę przebiec w takim stanie dyszkę – poległem jednak. Boguś narzekał troszkę na nogę – miał poważną kontuzję ścięgna achillesa, więc po takim dniu, już dawała mu się we znaki. Odwodnienie także go troszkę osłabiło, ale ogólnie trzymał się świetnie! A Gosiaczek? W zasadzie narzekała tylko na nierówno opalone nogi – i nie ma się co dziwić – w końcu to kobieta ;))). Na bóle raczej nie narzekała, choć wieczorem na biegu zaliczyła kontuzję, która ostatecznie była bezpośrednią przyczyną rezygnacji z biegu. Pewnego rodzaju awansem można uznać, że wycieczka rowerowa także i ją skontuzjowała :)))) Sobota sponiewierała więc nas dość konkretnie. Obdzwoniłem każdego i każdy narzeka na opaleniznę. Trzeba lepiej się na przyszłość zabezpieczyć – na rowerze ten czas jakoś szybko umyka i nie jest tak łatwo kontrolować ekspozycji na słońcu… Mimo to wyprawę oceniam bardzo wysoko! Na pewno warto było! Podaję więc mapkę naszej trasy i po lewej stronie jest już skrócony foto-reportaż z wyprawy:

Brak komentarzy: