=== Robsik's Blog on WordPress ===

6 września 2008

Poezja przyrody

Tym razem wycieczkę rowerową odbyłem samotnie. Nie udało się nikogo zwerbować. Przysiadłem więc wieczorem dnia poprzedniego i opracowałem wycieczkę na ok. 70km. Zasadniczo miałem się już pożegnać z trójkątem Jabłonna-Nowy Dwór-Zegrze, ale zauważyłem na mapie jeszcze jedno miejsce, które mnie jakoś pociągało. Nie były to już ani bunkry, ani zabytki – po prostu pola. Tak, tak :). Nie przygotowywałem się mocno poza przejrzeniem mapy. Zakładałem, że w zapowiadanym upale i tak nie dam rady tyle ujechać, ale zapoznać się z mapą zawsze trzeba. Budziłem się pół godziny – jak zwykle dylematy czy mi się chce samemu jechać. Wiedziałem jednak, że muszę rozruszać swoje nogi po ostatnich dwóch bardzo mocnych treningach biegackich. Zwlekłem się więc i szybko skonsumowałem śniadanie, które przygotowałem sobie jeszcze wieczorem, szybka decyzja, czy biorę sakwy czy zwykły mały plecak – jednak plecak, zapakowałem się i w drogę. Ruszyłem o 6:10 – czyli spóźniłem się sam ze sobą! Na szczęście jednak delikatnie. Dużej starty jednak nie było bo wschód słońca był zapowiadany na 6:02. Gdy więc dojechałem do Aluzyjnej dopiero co wychodziło słonka sponad domów. Unosiła się jeszcze drobna mgła – widoki więc były piękne, choć kurtkę postanowiłem zapiąć. Ewidentnie zbliża się do nas Jesień wielkimi krokami… Aby nie jechać wałem, który mnie już nudzi, ruszyłem do Jabłonnej, aby tam odnaleźć niebieski szlak pieszy i spróbować pojechać nim przez wiele, wiele kilometrów. Częściowo znałem już ten szlak, więc zakładałem, że będzie mi nieco łatwiej. Szlak znalazłem bezbłędnie – początek był banalny: ulica Wałowa. Chwila potem ucieka z ulicy wprost na wał. To była dla mnie zaskoczenie, bo w tym miejscu wału bywałem bardzo często, ale nigdy bym nie wpadł na to, że tu skręca szlak niebieski pieszy! Jakość oznaczeń szlaku pozostawia więc wiele do życzenia… Wał jest zupełnie opustoszały a mgła przykrywa mój cel podróży – czuję się jakbym był tu po raz pierwszy. Jest niesamowicie! Wilgoć w powietrzu zapewnia mnie, że jestem tu po raz pierwszy – cóż za nastrój! Dojeżdżam do wiaty – chyba trochę za szybko. Tu szlaki się nieco rozchodzą. Tu też (chyba) zaczyna się szlak czerwony, który po niecałym kilometrze ma zamienić się w krosowy. Zawsze chciałem sprawdzić ten krosowy kawałek, więc plan jest oczywisty. Wykorzystuję więc ten przystanek na spakowanie kurtki (już nie jest potrzebna) i wysmarowanie się antykomarowym specyfikiem. Zajmuje mi to tylko chwilę i ruszam dalej, bo na liczniku jeszcze tak mało kilometrów, że nawet pić mi się nie chce. Ten czerwony szlak jest całkiem niezłą zagadką. Powinien należeć do powiatu Legionowskiego, ale mimo bardzo dobrych opisów i średnich map, nigdzie nie widać, aby tu miał być jakiś czerwony szlak rowerowy! Nie ma więc nawet możliwości zweryfikować jak ten szlak powinien prowadzić i dokąd on wiedzie (choć mniej więcej jest to opisane przy wiacie startującej). Nie dziwi więc fakt, że szlak gubię bardzo szybko – ech te oznaczenia szlaków :/ … Wyjeżdżam więc na drogę nr 630 i postanawiam odszukać szlak po drugiej stronie ulicy (nie wiem dlaczego uparłem się, że ten szlak przechodzi na drugą stronę?). Nie znalazłem jednak. Udało mi się za to wyprzedzić z dwoje rowerzystów – ja wtedy miałem przeszło 30km/h na liczniku. Miałem wrażenie, że stali w miejscu :))) – fantastyczne uczucie! Po chwili odnajduję niebieski szlak. Zjeżdżam z asfaltu i prawie natychmiast trafiam na pomnik, który już raz fotografowałem. Przejechałem więc koło niego bez zatrzymywania się. W pierwszej chwili zgubiłem szlak i przejechałem się po przecince, która po kilkuset metrach nagle zniknęła! Wróciłem więc do punktu gdzie ostatni raz widziałem oznaczenie szlaku i od razu sobie przypomniałem, że szlak prowadzi ostro w dół wydmy. Zjazd nie jest jednak moim problemem. Dużo mniej sympatycznie zachowują się mocne, stare i suche pajęczyny, które rozrywane wydały takie odgłosy jakby były z jakiegoś plastiku. Paskudztwo! Resztki pajęczyn nie chciały schodzić z twarzy, czułem je jak mnie nieprzyjemnie łaskoczą pod wpływem wiatru wiejącego w twarz. Czy to jest właśnie „babie lato”?... Drugi problem to droga – droga tą już raz jechałem – bliżej wiosny tego roku, ale teraz była już w okropnym stanie: poryta przez dziki, masa suchych i połamanych gałęzi na drodze, mniejsze drzewa powyrywane z korzeni i niebezpiecznie nachylone nad drogą, czające się, aby przy chwili mojej nieuwagi natychmiast wydłubać mi oczy (jak to dobrze, że noszę okulary!). Jedzie się więc bardzo powoli i zupełnie bez przyjemności. Gdy szlak więc zaczyna odbijać głębiej w las, postanawiam odpuścić sobie te męczarnie – przede mną było jeszcze masę kilometrów – wyjeżdżam więc znowu na drogę nr 630 i dalej jadę już szosą. Na drodze gminnej o tej porze jedzie mi się nadspodziewanie dobrze. Jak zwykle jedyne chamskie zachowania doświadczam do kierowców samochodów ciężarowych – czy to jest jakiś debilizm zawodowy??? Szosę wykorzystuję też aby dać odpocząć rękom. Wizja 70km trasy sprawia, że trzeba pomyśleć o odciążeniu wielu rzeczy – tu mogłem odciążyć ręce. Jechałem więc na ryzykanta – czyli bez trzymania kierownicy. A ponieważ jechałem tą drogą kilka kilometrów, to ręce zdecydowanie odsapnęły! W ten sposób szybko dojeżdżam do Góry, skracając drogę przez las, gdzie jest bardzo sympatyczna żwirówka (tu też udaje mi się jechać bez trzymania kierownicy!). Zatrzymuję się tylko przy kapliczce zabytkowej w starym dębie i tym razem uwieczniam ją na fotce (na ostatniej wycieczce jakoś mi to wypadło z harmonogramu). Stamtąd już tylko 200-300m do sklepu, gdzie zaopatrzyłem się w picie. Wszystko dlatego, że w domu znalazłem ostanie pół litra wody mineralnej. Zaopatrzyłem się w dodatkowe 2,5l napojów, w tym jeden „dopalacz” aby wzmocnić się pod koniec trasy. Ostateczny bilans wodny nie był jednak aż tak wysoki – do domu przywiozłem jeszcze 1l wody mineralnej :) – nie było do południa aż tak gorąco jak wstępnie mi się wydawało, że będzie. Zakupy robię oczywiście już w znanym mi sklepie – dziś jednak jest tu spokojnie, a w „młodzieżowym domu kultury” także nikogo nie widać – jakaś smutna ta sobota w Górze… Po raz pierwszy uzupełniam płyny i ruszam dalej na podbój szlaku niebieskiego. Szybko wydostaję się na wał Narwii a tam doświadczam znowu przepięknych i zupełnie innych niż dotąd krajobrazów. Tu nad wodą jeszcze mgła się unosiła delikatnie nad ziemią, a słońce już z wysoka wszystkich traktowało. Gdy więc przedzierało się przez drzewa malowało przepiękne lasery słoneczne, budząc mój zachwyt. Gdy budził się mój zachwyt, natychmiast zaciskały się moje ręce na hamulcach. Jeszcze nigdy tak często nie testowałem układu hamulcowego tego roweru! To był chyba najwolniejszy odcinek mojej dzisiejszej drogi – co chwila się zatrzymywałem i podziwiałem lub ewentualnie niektóre chwile próbowałem uwiecznić na fotografii. Nawet nie zauważyłem, że zewsząd otaczała mnie tylko przyroda (człowieka nie zaliczam do niej!). Ani jednego człowieka, ani jednego gospodarstwa, ani jednego ogrodzenia, słupa czy innych oznak życia ludzkiego na tym skrawku planety. Wtedy zachwyt osiągnął jeszcze wyższy stan. Zrobiło się nawet troszkę niebezpiecznie, bo przestało mi zależeć gdzie jadę – ważne było tylko to, że tu jestem i mogę to przeżywać. Napotkałem nawet dwa lisy – każdego oczywiście z osobna. Oba na mój widok bardzo niechętnie uciekały, jakby były mocno leniwe lub niezadowolone z widoku twarzy ludzkiej na takim pustkowiu. Gdy szlak odkleił się od wału, przez chwilę było mi smutno, że opuszczam te urocze strony. Ale zupełnie niepotrzebnie. Jeden rzut oka na mapę i okazało się, że szlak wkracza na jeszcze większe ludzio-pustkowia. Szybko więc zaczął się mój duch radości odbudowywać. W zasadzie nie tak szybko, bo nim zdążył się odbudować byłem znowu w raju! Łąki otaczające drogę były niezwykłe: trawy wysokie (powyżej kolan miejscami) i piękne, ale przygarbione pod wpływem ciężkiej rosy uzbieranej z porannej mgły. Skrzyły się pod słońcem tak niezwykle, że tym razem się zatrzymałem i postawiłem rower na stopce – zamierzałem tu zostać dłużej. Zacząłem oczywiście od antykomarowego specyfiku – te komary z łąki zdawały się być wyjątkowo głodne i zdesperowane. Przez chwilę miałem nawet wrażenie, że ten cudowny płyn jakoś na nie nie działa! Desperacja jest więc nieocenionym źródłem siły! Wyjąłem aparat i zacząłem swoje trudy uwiecznienia choćby skrawka tej poezji, jaką dane mi było obserwować a w zasadzie łykać oczami, bo nie mogłem się napatrzeć na te piękności. Potem zacząłem zauważać pajęczyny. Były wszędzie! Małe duże, po prawej i po lewej i na drzewie i na trawie i miedzy trawami i … po prostu wszędzie! One też zebrały resztki mgły i skrzyły się w słońcu tak cudnie, że po raz kolejny żałowałem, że nie wziąłem lepszego aparatu (a teraz przecież mogłem!). Trudziłem się więc jak mogłem, aby pokazać je, jak fantazyjnie i jednocześnie precyzyjnie zostały przyrządzone. Dziś nie jeden by pokusił się o stwierdzenie, że na pewno komputerowo zrobione. Ale natura jest nie do podrobienia – tylko przypatrzcie się zdjęciom! (w albumie)… Nie wiem ile czasu minęło, ale w końcu zdecydowałem się ruszyć. Zatrzymywałem się jeszcze wiele razy, bo chciałem to wszystko wchłonąć a aparat fotograficzny (w telefonie) traktowałem jak mój otwór chłonąco-trawiący. Nie potrafiłem tak przejechać obok tego wszystkiego obojętnie… Natrafiam po drodze na info, że jadę również czerwonym szlakiem rowerowym. Niestety schematu szlaków rowerowych tym razem nie miałem ze sobą, więc gdy nadarzyła się okazja rozjazdu – wybrałem niebieski szlak pieszy. Wybór jednak nie był udany. Droga prowadziła przez łąkę, przez którą może ze dwa razy ktoś przejechał. Nie wiem czym, bo potem napotkałem takie rowy (bez mostków), że nawet terenowym autem byłoby ciężko! Pod trawą nie było drogi o czym świadczyły wertepy tak mocne, ze zastanawiałem się, czy nie zejść z roweru. Ale ja chciałem to przejechać! Zacisnąłem więc zęby i jechałem dalej. Trawa i zarośla jednak były coraz większe i coraz bardziej dzikie, a droga jakby rozmywała się wraz z resztkami mgły. Ten fragment tego szlaku przestawał mi się podobać. Po kilkuset metrach zapada decyzja, że zmieniam „partnera” na czerwony szlak rowerowy. Założyłem, że „rowerowy” niesie więcej nadziei na jazdę niż „pieszy”. Po drodze korzystam z kompletnego odludzia i przebieram się nieco, aby uniknąć odparzeń pachwin. Ależ te komary wściekłe i bezwstydne! Czerwonym szlakiem dojeżdżam w końcu do jakichś zabudowań. Po drodze kilkakrotnie ma dużo szczęścia, ze zauważam skręt szlaku – chyba czas zmienić metodologię oznaczeń, bo te obecne wydają się być po prostu niewystarczające. Mijam tu dziesiątki działek z domkami letniskowymi, choć bardziej trzeba by je nazwać daczami (czy to tak się pisze?!). Niektóre zwykłe i nudne, a niektóre przepiękne tak, że chciało się zatrzymać i zrobić fotkę. Wiem jednak, że niektórzy są bardzo uczuleni na tym punkcie, więc zadowalałem się jedynie ich widokiem. Tak dojechałem do szlaku żółtego. Ten zaraz uciekał fajną drogą, która mi się spodobała, ale po wczytaniu się w tablicę informacyjną okazało się, że to nie jest dla mnie szlak – ja muszę jechać dużo dalej. Trzymałem się więc czerwonego szlaku, jadąc już asfaltówką – szczęśliwie ruch tu był znikomy, więc jechało się sympatycznie. Czerwony doprowadził mnie do zielonego szlaku rowerowego a ten miał na tablicy zapisany mój cel podróży: Zegrze Południowe i Nieporęt. Przykleiłem się więc do zielonego szlaku. Niestety nieco dziwnie jest prowadzony, więc są miejsca gdzie zataczam niemal koło. Dziś mi to jednak nie przeszkadza – nadal mam ochotę zrobić dużo kilometrów, więc bez marudzenia kręcę się po okolicach. W ten sposób dojeżdżam do zapory w Dębe, gdzie najpierw zatrzymuję się w punkcie zbornym wielu szlaków pieszych i rowerowych. Tu robię fotkę mapy – jedyna, która zawiera połączenie szlaków pieszych i rowerowych! Wydrukuję to sobie, bo na razie nie mam takiej mapy :) Na zaporze porobiłem kilka fotek z samej zapory, bo ostatnio jak tu byłem, to nie wchodziłem na samą zaporę. W sumie tym razem nie zrobiła na mnie już takiego wrażenia jak ostatnio, ale i tak mi się bardzo podobało. Uzupełniłem troszkę płyty i ruszyłem dalej w kierunku wału. Jeszcze przed Wodociągiem Północnym zatrzymuję się na plaży, gdzie jakaś mocna ekipa szykuję super imprezę i tu urządzam sobie drugie śniadanie. Wsunąłem 3 kanapki (!) popiłem wzmacniaczem i znowu ruszyłem w drogę. Od tej chwili starałem się jeśli to możliwe, aby jeździć z uniesionym tyłkiem – robiło się ciepło, więc trzeba było wentylować troszkę pośladki, aby uniknąć odparzeń. Zaraz po drugim śniadaniu dojeżdżam do wodociągów – niesamowite połacie terenów, gdzie zbiorniki wody są tak ogromne, że wprost robią sympatyczne wrażenie. Niestety na aparacie nie wyglądało to już tak podniośle :( Zaraz potem wpadam znowu na wał na niebieski szlak pieszy (również). Tu już jest straszna nuda! Wał w każdym calu jest taki sam. Jadąc rowerem zaczęło mi się nudzić. A biorąc pod uwagę, że tu prowadzi szlak pieszy, to wypada współczuć piechurom. Albo wyobraźmy sobie, że prowadzimy grupę szkolnej młodzieży, która już na pierwszym kilometrze tak torpeduje nas pytaniami z cyklu „papie Smerfie, daleko jeszcze?”, że od razu odechciewa się pieszych wycieczek po tak cudnie i zarazem nudnie wyglądającym wale… Na wale jednak spotykam innych ludzi: smutna pani, która chyba próbowała uprawiać turystykę (miała sakwy na bagażniku) – jechał jednak na tyle wolno, że daleko raczej nie dojedzie(?), pan z psem, który wzbudził moją czujność – szczęśliwie niepotrzebnie, rybacy moczący swoje gumowce w wodzie w nadziei, że mokre buty przyniosą im szczęście w łapaniu ryb a nawet pani czekająca z psem aucie aż (pewnie) maż wyłowi parę rybek! Najciekawszy jednak okazuje się napotkany na wale, starszej daty, rybak. Wyglądał jakby już szedł do domu, bo nie było mu śpieszno (mogę się mylić, bo nie rozumiem tej formy spędzania czasu wolnego!) – szedł w tym samym kierunku co ja. Ja pędziłem powyżej 25km/h, więc szum mojego roweru docierał na pewno z pewnym opóźnieniem. Pan szedł sobie środkiem, więc gdy usłyszał mój rower postanowił sprawdzić na którą stronę powinien zejść aby dać mi przejazd. Obracał się przez lewe ramię, ale nie wchodząc na prawy pas, którym jechałem. Zrezygnowałem więc z sygnalizowania swojej obecności i jechałem dalej. Synchronizacja mojego przejazdu i odwrócenia tego pana była tak idealna, że odwracają się nie widział mnie, a gdy już w końcu dokonał pełnego obrotu i mógł znowu spojrzeć w kierunku, w jakim zmierzał, ja byłem już ładnych kilka metrów przed nim – prawie jak widmo :))) Słyszałem lub czytałem kiedyś, że wał przeciwpowodziowy powinien być przejezdny (w zasadzie mowa była o ruchu pieszym, ale w tej sytuacji nie jest to istotne) na całej swej długości a o tę możliwość powinien zadbać właściciel tego wału (bywają różni). Stąd też byłem mocno oburzony, gdy niemal uderzyłem w jakiś fragment ogrodzenia, który wyłonił mi się zza krzaków. Bezsilność – tego chyba nikt nie lubi. Nie podobało mi się to dodatkowo z tego powodu, że właśnie przed chwilą przejechałem przez stado rozbitych butelek. Oznaczało to dla mnie podwójne ryzyko złapania kapcia. Wyboru jednak nie miałem – grrrr! W samym Zegrzu bez problemu wyszukiwałem niebieski szlak. Dopiero gdy zjechałem na drogę nr 631 to zaczęły się schody. Gdy znalazłem zjazd okazało się, ze nie pasuje do mojej mapy – jakbym nieco za daleko pojechał. Nie miałem jednak pewności. Zobaczyłem grzybiarza, który zbliżał się do mnie. Chciałem aby mi pomógł, ale pytanie o szlak niebieski grzybiarza z reguły kończył się tym samym: „niebieski? Szlak?...”. Zanim do mnie doszedł przestudiowałem więc mapę i przygotowałem się na pytanie o jeziorko, obok, którego miał prowadzić niebieski szlak. Grzybiarz zapytał czego szukam. Ku mojemu zaskoczeniu odpowiedziałem jak jest:

- Gdzieś tu powinien być niebieski szlak – chyba go zgubiłem. - A to panie, to tam pod tą ścianą lasu. Tą drogą pan pojedziesz i tam jak ten słup tam stoi. Tam będzie jeziorko, w lewo i dalej to już prosto.

Byłem zszokowany! Po raz pierwszy spotkałem kogoś, kto tak dokładnie był obcykany!

- A to musiałem gdzieś minąć zjazd, albo mi zamknęli barierką… - Nieeee, to przez tą stację benzynową co tam teraz robią – nie ma jak tam teraz wjechać.

Kolejny szok! Facet musiał być miejscowy i często chodzić na grzyby. Byłem wyjątkowo wdzięczny facetowi! Nie musiałem za mocno kombinować aby wrócić na szlak. Gdy już wjechałem do lasu to przeżyłem kolejny szok. Grzybiarzy była tak wielu, że nawet nie było mowy o znalezieniu zacisznego miejsca do wydalenia nadmiaru płynów fizjologicznych! Zagadnąłem nawet jednego. Wszyscy o tej porze (już trochę po 10:00) mieli już pewne kosze i wiaderka. Po drodze trafiam dzięki mapie na grób nieznanego żołnierza – z drugiej wojny światowej. Jest bardzo skromny a zarazem wymowny. Uwieczniam to na zdjęciach i jadę dalej. Grzybiarze towarzysza mi do samej Choszczówki. Są wszędzie – jak mrówki jakieś, czy szarańcza, czy też jak osy w cukierni. Krążą i napełniają kosze, choć wydaje się, że już nic nie może się zmieścić w tych koszach, tudzież wiaderkach. Po drodze niebieski szklak pieszy wymieniam na żółty pieszy. Dokładnie w Nieporęcie. Od Nieporętu jednak droga jest bardzo sucha i chętnie się kurzy. Samochodów jest tak dużo, że na żadnej z odwiedzonych tego dnia dróg (nawet gminnych!) nie spotkałem aż tylu! Tu przydała się opaska, którą założyłem na styl „bandyta”. To pozwalało mi jechać nawet w dużym zapyleniu i swobodnie oddychać. A trzeba dodać, że niektórzy mieli to w nosie, że ktoś tu jedzie rowerem lub idzie pieszo – jechali jakby to był jakiś rajd samochodowy – nie ładnie drodzy kierowcy, nie ładnie! Swoją chustką oczywiście wzbudzam duże zainteresowanie – zlewam to jednak. Przecież ja też chcę żyć, nie? Gdy dojeżdżam do Józefowa, to czuję się już jak w domu – stąd znam milion dróg do domu. Tym razem jednak jadę twardo żółtym szlakiem – akurat tej jednej drogi nie znam, więc czas ją poznać. Droga całkiem sympatyczna z jednym trudnym podjazdem na wydmę a chwilę potem wpadłem na ścieżkę już mi znaną z innych wypraw. Od tej chwili było już tylko pędzenie do domu. Grzybiarze chyba mocno drapali się po głowie gdzie mi tak śpieszno :))) Dołączam więc mapę podróży i fotki (album wyszczególniony obok):

Brak komentarzy: