=== Robsik's Blog on WordPress ===

14 września 2008

Fort Beniaminów

Ta wycieczka wymagała już nieco więcej motywacji niż zwykle: niska temperatura, zakwasy po Łosiowych (!) i słaba frekwencja (mimo zapowiedzi). Jak niska frekwencja? W zasadzie zerowa, jeśli nie będę liczył siebie – ostatecznie każdy znalazł powód aby nie pojechać. Trochę szkoda, bo liczyłem na towarzystwo – pogoda jednak skutecznie odstraszała – (prawie) nawet mnie ;). Pogoda nie rozpieszczała – 5 stopni na termometrze zobowiązuje, więc ubrałem się wyjątkowo ciepło – przynajmniej nie zmarzłem ani przez chwilę. Za gorąco też nie było. Wyjechałem tuż po 6:00 – szarówka nastrajała bardzo nostalgicznie a ciężkie chmury nisko wiszące sprawiały przygnębiające wrażenie. Sam nie wiem skąd aż tyle motywacji w sobie zebrałem aby jednak wyjść z domu… Do Choszczówki jechało się dziwnie łatwo. No może z wyjątkiem przejazdu koło oczyszczalni, bo dziś wyjątkowo zaznaczała swoją obecność. Zaciekawiło mnie także, że nie spotkałem ani jednego właściciela z psem! Jest to zjawisko, które obserwuję od dawien dawna – czyżby tarchomińscy właściciele swoich pupili byli aż tak leniwi?... Tuż za Choszczówką trafiłem chyba nawet na złodzieja drewna – szedł z jednoręczną piłą do cięcia drzewa (taka w kształcie dużego trapezu) i gdy mnie zobaczył strasznie się spłoszył :) Niestety widuję ich na moich wycieczkach dość często, więc zignorowałem temat i pojechałem dalej. Całą drogę towarzyszył mi straszny szum opon. W pierwszej chwili myślałem, że to kwestia zmniejszonej ilości powietrza w kołach, ale po sprawdzeniu okazało się, że wszystko jest ok. Odkryłem wtedy, że pomimo tego, że już dawno było po wschodzie słońca, ptaki były wyjątkowo ciche. Nie to co na wiosnę, gdzie ich krzyki były wręcz nie do wytrzymania – teraz tak ciche i spokojne, że prawie nieobecne! Coś niezwykłego! Kolejną osobliwością nadchodzącej pory roku jest prawie zupełny brak komarów! Ostatnie bardzo chłodne dni, chyba skutecznie się pozbyły tych parszywych krwiopijców. Dziś bez „uszczelniacza” mogłem niemal w każdej chwili zatrzymać się i zrobić fotkę i napić się i pooglądać znaki itd. Ani jeden komar dziś mnie nie zaatakował – to było miłe :))) I tak w samotności dotarłem aż do zielonego szlaku pieszego – piękny fragment trasy: Puszcza Słupecka”. Ostatni raz byłem tu na wiosnę – strasznie dużo się tu zmieniło. Nie ta zieleń, wszystko pozarastane mocniej, wyższe trawy, pokrzywy, krzaki… Zupełnie jakbym był tu kilka lat temu! To niezwykłe jak pory roku zmieniają przyrodę! Dojechałem do miejsca, gdzie z reguły zaczynały się mocno podmokłe tereny i często tu były błota. Zdziwiłem się na wstępie, bo podniesiono teren piaskiem, więc wprawdzie w błoto się już nie da wpaść, ale przejechać też nie – koła zakopują się okrutnie :) Ale to i dobrze, że coś zrobili z tym, bo w tym miejscu prowadzi aż 3 szlaki rowerowe – to zobowiązuje :) i jeden piszy. Niecałe 200m dalej szukałem dziury w drodze, która straszyła mnie, jak tu byłem ostatnio. Jechałem więc powoli, aby się nie wpakować w nią. Z daleka zobaczyłem, że jama jednak także została przysypana piaskiem. Zatrzymałem się więc chcąc zrobić fotkę i wtedy ujrzałem sarnę, nie więcej niż 20 metrów ode mnie! Była piękna i przestraszona. Gdy zobaczyła mnie zaczęła szukać ucieczki z chaszczy. Postanowiłem, że nie będę się ruszał, aż nie ucieknie sobie. Na chwilę zniknęła za krzakami i już miałem jechać dalej, gdy znowu wybiegła z tych krzaków (chyba nie znalazła tam drogi ucieczki) i rzuciła się na polanę, która rozpościerała się po mojej prawej stronie. Wtedy dojrzałem, że saren jest tu dużo więcej. Zacząłem więc z zapartym tchem obserwować i podświadomie liczyć. Podświadomość jednak przy szóstej się pogubiła i przeszedłem na „sterowanie ręczne”, licząc niemal na głos: było ich 9 sztuk!!! Cóż za widok. Zwłaszcza, że część z nich była odważniejsza i od razu nie uciekła, tylko patrzyła co będę robił. Stwierdziłem więc, że jest to okazja do zrobienia fotki, choć były na tyle daleko ode mnie, że nie spodziewałem się cudu fotografii. Jednak chwyciłem aparat, otworzyłem obiektyw i podniosłem do oka – i to niestety spłoszyło sarenki jeszcze bardziej. Ostatnie sztuki na które jeszcze miałem okazję popatrzeć zaczęły z powolna uciekać w zarośla. Przedstawienie trwało ponad 4 minuty! Jeszcze takiego nigdy nie oglądałem – było cudne! Zielonym szlakiem dojechałem do czerwonego. Trochę miałem wątpliwości, czy powinienem jechać właśnie tym, bo ostatnie doświadczenia pokazały, że czerwony była nieprzejezdny. Ale miałem kilka innych opcji w rękawie, więc zaryzykowałem. Na tym odcinku szczęśliwie trasa była super. No może z małym wyjątkiem, ale to już nie wina szlaku: durnowate psy! Zaatakowały mnie (na razie goniąc) jak byłem już daleko, więc nim zdążyłem się przestraszyć odpuściły sobie i zostały w tyle. Ale to mi się tak wydawało. Po odwiedzeniu Fortu Beniaminów wracałem tą samą drogą (przez jakiś czas), więc przygotowałem się solidniej do spotkania z tymi draniami: w kieszeni miałem zapakowane 3 większe kamienie. Spotkanie nastąpiło jednak ponad 2km wcześniej. Zaskoczyły mnie od tyłu. Szczekania nie poznałem, bo to nie było to miejsce, gdzie spodziewałem się ataku. Lecz gdy szczekanie było już bardzo blisko spojrzałem za siebie i okazało się, że jednak jestem w błędzie a psy są już tylko kilkanaście metrów ode mnie (dwa psy). Nie było więc czasu na myślenie: wiedziałem, że jeśli mnie dogonią, to nie dadzą mi bezpiecznie zejść z roweru a być może nawet zdążą chapnąć. Sięgnąłem do kieszeni, ale kieszeń w takiej sytuacji okazała się mocno za ciasna i ręka nie chciała wejść płynnie i szybko jak to sobie wyobrażałem a szczekanie było coraz bliżej! Pozostawało znowu to samo: hamowanie, szybki zwrot z zasłonięciem się rowerem i wtedy sięgnięcie do kieszeni po kamień. Hamowanie jednak było zbyt impulsywne i przednie koło natychmiast wbiło się w piasek a tylne koło uniosło. Już znałem ten scenariusz i wiedziałem co będzie i że jeśli niczego nie wymyślę, to rower mnie nakryje a psy zyskają przewagę (lub przestraszą się jak to było poprzednio). Pozwoliłem więc rowerowi okręcić się wokół osi kierownicy o jakieś 90 stopni i w ostatniej chwili wyskoczyłem z roweru puszczając także kierownicę a spadając na nogi w taki sposób, że od razu byłem odwrócony twarzą do psów. Upadek roweru jednak tak mnie rozzłościł, że nim zdążyłem pomyśleć wyjęciu kamienia, którego miałem na psy, wrzasnąłem w wielkiej furii niecenzurowaną ripostę („oż ty [piiii] mać!), jakbym chciał tymi słowami zabić psa na miejscu i rzuciłem się na niego. Byłem tak zezłoszczony, że za wszelką cenę chciałem go dogonić i potężnym kopniakiem posłać go na najwyższe drzewo – pies jednak uciekał szybciej niż gonił. Na jego szczęście… Ale wróćmy do Fortu, który to był moim głównym dzisiejszym celem. Fort jest ogromny i niestety w prywatnych rękach. Zaryzykowałem jednak wjazd na teren fortu. Rower zostawiłem blisko wyjścia, aby poruszać się tam pieszo. Pierwszy budynek to bardzo szeroki bunkier, częściowo zawalony (wysadzony przez Niemców w czasie II WŚ) a częściowo zamurowany pustakami – chyba na potrzeby imprez, jakie się tu odbywają. Ten budynek obszedłem bardzo ostrożnie, nauczony wyjątkową gościnnością prywaciarzy (mowa o „burku”, o którym wspominam przy okazji wyprawy do Fortu XVIII). W środku bunkrów było już trochę posprzątane, co oznaczało, że ręce prywatne nie próżnują i raczej nie chętnie będą witać nieproszonych gości. Postanowiłem pójść dalej. Obszedłem więc bunkry i wszedłem na górę. Tu zobaczyłem kilka słupków betonowych (po części już niedrożne kominy) i wspaniałą panoramę na dalszą część terenu. To niesamowite jak wielki jest ten fort! Uchwyciłem kilka fotek i chciałem pójść dalej, ale usłyszałem coś jakby jednostajny warkot silnika. Pomyślałem, że ktoś quadem jeździ, ale to był bardzo jednostajny warkot – musiałby stać w miejscu i to dość długo. Stwierdziłem więc, że najpierw sprawdzę co to za odgłos zanim udam się dalej. Ruszyłem więc w kierunku warkotu idąc cały czas nasypem, który przykrywał przednią część bunkrów. Starałem się iść raczej powoli, bo moja pomarańczowa kurtka raczej byłaby dość szybko widoczna i to z daleka. Po ok. 150 metrach zauważyłem namiot rozłożony, samochód i ludzi – wyglądało to na wypompowywanie jakiejś wody. Nie sprawdzałem jakiej i skąd – miałem towarzystwo, więc wolałem się wycofać, sfotografować co mogę i zmykać z prywatnego terenu. Przy wyjściu zaskoczył mnie jeszcze pies – stał w miejscu gdzie kiedyś była brama. W pewnym sensie miałem odciętą drogę, bo nie byłem pewien z kim ten pies jest (był to owczarek niemiecki, więc uznałem, że powinien mieć właściciela) i czy przypadkiem nie jest „strażnikiem” tej prywaty. Rower wrzuciłem więc na plecy i wdrapałem się stromej skarpie do ulicy, rezygnując z drogi przez bramę. W ten sposób zminimalizowałem do minimum swoją wizytę w tym forcie. Następnym razem trzeba będzie zadzwonić do właściciela i spróbować uzyskać zgodę na zwiedzanie – tak byłoby dużo lepiej, bo zwiedzać jest co! Powrót zaplanowałem dojazdem do czerwonego szklaku pieszego, do miejsca gdzie spotykał się z żółtym i żółtym pieszym do samej Choszczówki. Tuż za Józefowem zboczyłem nieco z trasy aby odwiedzić przepiękną piaskownię. Mimo tego, że było już po 9:00 i niedziela to nie było zupełnie nikogo! Ani jednego quada ani jednego motocykla czy samochodu terenowego ani jednego rowerzysty czy spacerowicza. Czyżby dziś była jakaś ważniejsza impreza gdzieś indziej, czy też temperatura odstraszyła wszystkich? Nie zastanawiałem się zbyt długo. Zjadłem kawałeczek czekolady, bo na kanapki cały czas nie miałem ochoty i zrobiłem sobie krosowy zjazd piaskowy – nawet się udało bez wywrotki :))). I tym akcentem zakończyłem przygody dnia dzisiejszego, dojeżdżając do domu w bardzo przyzwoitym tempie. Oczyszczalnia tylko na chwilę mnie wybiła z rytmu – odznaczała się wonnie ciągle mocno i wyraźnie…


A oto trasa przejazdu:

Brak komentarzy: