=== Robsik's Blog on WordPress ===

23 sierpnia 2008

Deszczowa rowerowa

Umówieni byliśmy na 5:50 pod naszą klatką. Jak zwykle byłem pierwszy. Dokładnie od omówionym czasie rozesłałem SMSy, aby dopytać, czy ktoś się nie rozmyślił. Gosiaczek odpisał, że już wyjeżdża (spóźniona ;) ) a Krzycho oddzwonił, że dopiero wstał i czy zaczekam. Czemu nie :) Około 6:00 dojechał Gosiaczek – Krzyśka nadal nie było a zaczęło nieco popadywać. Siedliśmy więc na ławeczce pod kasztanek i cierpliwie oczekiwaliśmy spóźnialskiego. Zadzwonił, że wyszedł na balkon i że wieje, i pada, i prognoza i takie tam. Udało się go jednak przekonać, więc znowu czekamy. Wychodzi! Ale bez roweru, choć z kanapką w ręku – dość osobliwe :). Oświadczył, że nie jedzie. Po kilku zabiegach terapeutycznych udało się go jednak przekonać, że tez jedzie. No to git! Mamy trio na wyprawę. Wyruszyliśmy o 6:22 (czyli w sumie ponad 30 minut spóźnienia) – jeszcze troszkę kapało z nieba, ale się tym specjalnie nie przejmowaliśmy. Po ok. 2km jednak zatrzymaliśmy się pod większym drzewem, bo zaczęło w zasadzie lać. Opcja ta okazała się jednak jeszcze trudniejsza niż jazda w deszczu: tak dużo komarów już dawno mnie pocięło! Gdy więc tylko zelżyło na sile opadów, od razu ruszyliśmy. Jednak za kolejne 500m znowu się rozpadało i znowu się zatrzymaliśmy i znowu te wredne komarzyce! Zebraliśmy się jednak, że czas jechać i nie ma co tak kombinować. Najwyżej wcześniej wrócimy. I tak dojechaliśmy do wiaty, gdzie krzyżuje się szlak niebieski z czerwonym. Tam oczywiście Krzysiek chciał odpocząć, bo tym razem prowadził Gosiaczek, który narzucił dość uczciwe tempo :). Tu komarów jednak było równie dużo, więc przerwa nie trwała nawet 2 minut. Do samego sklepu więc jechało się już ok. – nie padało, kałuż nie było, tempo wolniejsze, więc marudzących nie było :). W sklepie (chyba już tradycyjnie) przystanek na fajki i coca-colę i znowu ruszyliśmy. Dojeżdżając już do drogi 631 znowu zaczęło padać, ale tym razem mieliśmy już deszcz w nosie – jechaliśmy bez zatrzymywania. Trochę gorzej było już na nawierzchniach asfaltowych (czyli 631 i dojazd do Janówka), bo tam z pod kół woda lała się wprost na plecy, zadek a nawet głowę , o nogach i butach już nie wspominając. Gdy zrobiliśmy przerwę w połowie dojazdu do Janówka, to było się z czego pośmiać – każdy z nas był pięknie mokry i już lekko wybłocony. Tam złapała nas kolejna zlewa, którą troszkę przeczekaliśmy, ale z akcentem na słowo „troszkę”, bo i tu komarów było na potęgę! W Janówku mieliśmy zrobić przerwę, bo znowu nas deszcz po drodze złapał, ale uznaliśmy, że już lepiej się przemęczyć i dojechać do bunkrów małych i tam się zatrzymać na kanapki itp. Po drugiej stornie torów już nie padało, więc uznaliśmy, że jedziemy od razu do bunkrów dużych. Szukając bunkrów dużych raz wjechaliśmy w niewłaściwą ścieżkę, ale z pomocą pani działkowicz szybko poprawiliśmy koordynaty i znaleźliśmy się przy bunkrach dużych. Większe to one są co do wysokości, ale zdecydowanie mniej ciekawe. Komarów? Jeszcze więcej! (grrrrr!) Ponieważ słońce pokazało się już przy wjeździe na teren dużych bunkrów, uznaliśmy, że warto jeszcze coś odwiedzić – przecież się rozpogadza. W planach miałem jeszcze odwiedzenie miejscowości Góra, gdzie mieliśmy znaleźć trochę zabytków: starą kuźnię, ruiny pałacyku Poniatowski i jeszcze coś, czego nie mogłem sobie przypomnieć. Tak więc ruszyliśmy, a że było nie daleko to dojechaliśmy po kilkunastu minutach. Tam na jednym główniejszych skrzyżowań (przy „Młodzieżowym Domu Kultury” – tak Krzycho nazwał opuszczoną restaurację: było tak kilku chłopa i opróżniali wino, marki wino) złapaliśmy panią z córką „Proszę nie uciekać, Pani na pewno nam pomoże!” :). Okazało się, że kobieta jest wręcz przesympatyczna i chętnie pogadała z nami. Wypytaliśmy o zabytki, wskazała palcem i dorzuciła, że przy kuźni jest jeszcze zabytkowy spichlerz. Wskazała na człowieka, który właśnie wchodził do sklepu, że jest mechanikiem z tej kuźni, że on powinien wiedzieć więcej. Rozmowa się jeszcze chwilę ciągnęła:

(…) - A są tu jeszcze jakieś zabytki? - No wie pan – tu wszystko jest stare, nawet ludzie! - No pani to zupełnie nie wygląda! - A tam! Ja z córką już po 200 lat mamy, a że nie widać..

Byliśmy zachwyceni uprzejmością i podobnym poczuciem humoru. Ruszyliśmy więc do ruin pałacyku. Przy sklepie postanowiłem jednak, że zagadnę tego mechanika. Tam gdzie była kuźnia i spichlerz był napis, że „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony”. Wkroczyłem więc do sklepu, ale w sklepie było 3 facetów w ubraniach roboczo-warsztatowych i sprzedawca.

- Który z panów jest mechanikiem z kuźni? Wszyscy popatrzyli po sobie po czym jeden odpowiedział, że tu takiego nie ma. - Ale ja wiem, że tu jest, bo ta pani z dzieckiem się wygadała – rzekłem uśmiechając się podejrzliwie. - Nie, tu takiego nie ma – odpowiedział ten sam. - To pewnie pan. Tak, tak mi się wydaje, że to na pana wskazała tamta kobieta – orzekłem, śmiejąc się już dość wesoło – Pan powie jak tu jest z zabytkami. Bo wiemy już, że jest tu kuźnia, kapliczka w dębie i ruiny pałacyku. Ale tu w Górze jest jeszcze coś zabytkowego, tylko nie pamiętam co? - A spichlerz, panie. Tam obok kuźni. - A można obejrzeć te zabytki? - A to gadaj pan z kierownikiem – wskazał na gościa, który kończył butelkę piwa stojąc jeszcze przy ladzie. - A kierownik to ten w niebieskim czy białym – dla pewności i nieco żartem rzuciłem. - Ten w białym – odrzekł kierownik. Teraz już brechtali się wszyscy. - Panie kierowniku, możemy podjechać i zobaczyć te zabytki? Np. Za jakieś 30-40 minut? - Jeśli chcecie to teraz, bo za pół godziny będzie już zamknięte. - Ok., to my podjedziemy teraz, dziękuję.

Wyszedłem ze sklepu i powiadomiłem załogę o zmianie planów – przyjęli to dzielnie :). Pojechaliśmy więc tam i zaczęliśmy się rozglądać po placu posiadłości. Ciężko było rozpoznać co jest co, więc jak już się nałaziliśmy to podeszliśmy do warsztatu i zapytałem co jest co. Gość wskazał zabytki i jeszcze raz zrobiliśmy rekonesans. Ja zaś uwieczniłem co mogłem na fotografiach (szczegóły w albumie). Po oględzinach i fotkach podziękowałem kierownikowi za pomoc i ruszyliśmy na poszukiwanie ruin pałacyku. Jadąc tak zauważyliśmy w okolicy jest tam masakrycznie wiele opustoszałych zabudowań, prawdopodobnie po PGRach – bo dalej nawet znaleźliśmy bloki PGRowskie. Z tamtej strony nawet wyjechała jakaś pani na rowerze. Widząc ją krzyknąłem „Pani na pewno wie!”. Na sam dźwięk tych słów była już rozchachana od ucha do ucha – ci ludzie z okolicy są niezwykle serdeczni i mili! Potwierdziła, że jedziemy w dobrym kierunki i rzeczywiście po 200 metrach byliśmy już na miejscu. Tu także zrobiliśmy trochę fotek i tu po raz ostatni złapał nas deszcz, który przeczekaliśmy pod wielkim drzewkiem. Na liczniku mieliśmy już 25km i pora robiła się już dość późna. Stwierdziłem, że braku pewności pogody, nie znając drogi, którą mieliśmy wracać i to, że ok. południa mogły już występować burze, wybrałem najprostszy wariant drogi powrotnej. Droga powrotna jednak dla Krzyśka już nie była łatwa – szybko się męczył i nie potrafił utrzymać tempa, którego narzucaliśmy na zmianę z Gosiaczkiem. W naszym więc ulubionym sklepie zanabyliśmy dla niego małe pifko, jako dopalacz i do knajpy nawet jakoś się udało dojechać (czyli ok. 1km od końca naszej drogi). Tam każdy posilił się zupą chmielową, ja wrzuciłem jeszcze batonika na ruszt i po 30 minutach odpoczynku, z daleka (o dziwo!) od komarów i deszczu, ruszyliśmy do domów. Trasa wycieczki może nie jest imponująca, ale warto pojechać do Góry tylko po to aby przekonać się jak przemili są Ci ludzie. Oczywiście kapliczkę w dębie także widzieliśmy, ale ona na nas jakoś wrażenia nie zrobiła, choć wyglądała na starą. Szkoda, że ta miejscowość nie została szerzej opisana w przewodnikach Pascala. A oto trasa wycieczki (licznik rowerowy pokazał dokładnie 47km):

Brak komentarzy: