Dziś na ostatnią chwilę wskoczyłem jeszcze na rower, aby przynajmniej z 15km zrobić po wczorajszym bieganiu. Grzesia niestety kręgosłup znowu rozłożył, ja czułem że biegałem, choć ani bólem ani zakwasami nie można było tego nazwać. Rowerek jednak takie rzeczy szybko rozrusza (no może z wyjątkiem kręgosłupa). Gdy ruszyłem była już prawie dwudziesta. Zdążyłem więc w zasadzie na sam zachód słońca, którego fotki prezentuje poniżej (oczywiście robione telefonem :) ). Od razu skierowałem się na wał – w planach miałem dotarcie do czerwonego szlaku krosowego, ładny kawałek za pałacem w Jabłonnej. Na wale zatrzymałem się, aby popstrykać fotki zachodu – podobał mi się. Nie zdążyłem wyjąć telefonu z teczki, gdy już 2 komary mnie udziabały! Ilość atakujących była tak wielka, że miało się wrażenie, że tu kręcą film Hitchcocka. Coś okropnego! Zdecydowałem się więc ostatecznie aż na dwie fotki i ruszyłem dalej. O tej porze jazda wałem jednak nie należy do przyjemności pod żadnym względem: dużo biegających (tych wyjątkowo lubię, więc zjeżdżam im z drogi, ale wtedy szybko jechać już nie mogę), nieco pieszych (jakieś niedobitki) i miliony komarów, muszek i innych owadów, które chcą się dostać do twojego żołądka, płuc, uszu i czegokolwiek się tylko da! Wprost dramat! Szybkość jazdy dobierałem tak, aby móc oddychać nosem – w przeciwnym wypadku nałapałbym stado owadów – a z kolacji dziś zrezygnowałem, więc taka zmiana diety była mi wyjątkowo nie na rękę. Gdy dojechałem do pałacyku w Jabłonnej, długo się nie zastanawiałem – od razu zjechałem z wału i postanowiłem sprawdzić nową obwodnicę do Legionowa. Ruszyłem więc uliczkami do Jabłonnej, tam skręciłem w stronę Nowego Dworu a następnie na Nieporęt, aby dotrzeć do ronda, z którego można wrócić już do Warszawy, na Modlińską. W samej Jabłonnej jechało się super: i droga w miarę równa, nie tak ruchliwa jak kiedyś, i chodniki bardzo ładnie położone – wprost super. Na rondzie trochę się pokręciłem – a to dlatego, że szukałem jakiejś uliczki lokalnej do tej nowej obwodnicy. Po stronie wschodniej jednak takiej nie było. Wróciłem więc na stronę zachodnią – tam była nawet coś jakby ścieżka rowerowa. Gdy w nią wjechałem spotkałem psa, któremu nienajlepiej z oczu patrzyło i w dodatku był bez pana (a do małych nie należał!). Niestety szedł w kierunku, w których chciałem jechać. Zadzwoniłem więc bardzo delikatnie dzwonkiem, ale to i tak go bardzo spłoszyło. Nie dobrze! Pies spłoszony jest bardziej nastawiony na obronę przez atak. Zszedłem więc z roweru – to go zupełnie już wypłoszyło i stanął pyskiem w moim kierunku, jakby gotując się na atak. No pięknie! Wracać nie miałem gdzie – chciałem koniecznie tę drogę przetestować, a tu taka zapora. Rzuciłem więc do niego „No idź już!” i machnąłem głową, w kierunku, który chciałem aby obrał. Nawet zrozumiał, ale bardzo nieufnie szedł – cały czas się oglądając. Gdy ruszałem z rowerem o dalsze metry, to on znowu się usuwał i od razu ustawiał do mnie przodem. Ja oczywiście asekuracyjnie ustawiałem się za rowerem – to chyba też mu się nie podobało. Ale nie zamierzałem ryzykować – za rowerem mam lekko większe szanse na obronę.
Znowu go pogoniłem, ale tym razem się nie ruszałem dopóki szedł. I w tej sposób się jakoś minęliśmy, choć chyba każdy z nas umierał ze strachu przed sobą. Gdy go minąłem okazało się, że drogi zostało ledwie 4-5 metrów a dalej już jakaś ścieżka utwardzona naturalnie. No super! Tyle przeprawy i po co? Wracać się nie chciałem. To było zbyt stresujące dla mnie i pewnie dla tego bezpańskiego psa. Ruszyłem więc dalej – zobaczymy jak ta draga się ułoży. Ale już po 50 metrach miałem jej dosyć. W zasadzie był już niezły zmierzch, więc po tak nieznanej drodze jechało się wyjątkowo wolno i niesympatycznie. Znalazłem więc pierwsze wyjście w ścianie dźwiękoszczelnej i przeszedłem na obwodnicę. Tam wyczekałem moment, aż przestaną jechać samochody i sprawnie przeskoczyłem z rowerem przez barierki. Teraz jechało się dużo lepiej, jeśli chodzi o nawierzchnię, ale nasilenie ruchu było już wyjątkowo uciążliwe. Na skrzyżowaniu z Jabłonną odbiłem więc do lasku, skąd przedostałem się do ulicy Dębowej i stamtąd już Modlińską do samego Mehoffera. Było już ciemno, więc stąd wróciłem już do domu. Udało mi się wyrzeźbić zaledwie 22km/h średniej - ależ słabiutko… I na koniec trasa przejażdżki:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz