Dziś odważyłem się na pierwszy trening po ostatniej masakrze. Jakoś już nie mogłem tego siedzenia w domu znieść. No niby nie tylko siedzenia, bo wczoraj zrobiłem z rodziną ponad 13km na rowerze. No ale dla mnie to przecież pryszcz :))).
Ruszyłem więc około 9:00 – już było dobrze ciepło. W planach miałem co najwyżej 4km. Ostatecznie zrobiłem tylko 3. A to z powodu bólu piszczela lewego. Mam wrażenie, że jednak te buty dla pronatorów generują ten ból – w adidasach nie zdarza się ten typ bólu. Trochę mnie to martwi – nie wiem co o tym myśleć. Trzeba będzie to skonsultować z lekarzem, ale to jak wrócę już z urlopu.
Całość trasy zrobiłem w tempie poniżej 5:20, więc dość żwawo. Nie byłem jakoś specjalnie zmęczony. Przeszkadzał tylko ten lewy piszczel – nie bolał nawet staw skokowy ani pasmo. Pasmo w zasadzie z reguły nie boli. Ból pojawia się nagle i z reguły jest od razu ostre – nigdy narastający. W tym biegu się to nie zdarzyło.
Popołudniem miał być jeszcze basen z całą rodziną, ale ostatecznie wyszedł z tego spacer + rower: trasa ok. 9km. Niby nic, ale już troszkę nóżki się poruszały :)
Spróbuję jutro także wstać wcześniej i przebiec się także ok. 3km. Tym razem bieganie poprzedzam nie tylko rozgrzewką, ale także masażem pasma wg przepisu z Runner’s World – wprowadziłem tylko małą zmianę: zamiast zrolowanego koca używam butelki z wodą mineralną. Zamiana ta trochę dodaje więcej bólu, ale powinna być raczej skuteczna… to się akurat sprawdzi w praniu :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz