Jest coraz więcej zainteresowanych wycieczkami rowerowymi. Stąd też coraz łatwiej zgromadzić załogę przynajmniej 3-osobową (wprawdzie jeszcze więcej nie było, ale wydaje się to być kwestią czasu :) ). Tym razem Tomek z córką. Dawno ze mną nie jeździł ale załapał się ostatnim rzutem na ostatnią wyprawę bunkrową w rejonie Janówka.
Zaczęliśmy nieco spóźnieni, ale to nie był problem. Większym problemem było to, że po założeniu łańcucha nie przetestowałem roweru – stąd też o 5:50 okazało się, że kasetka jest równie zjechana jak łańcuch, którego już się pozbyłem. Trzy najmniejsze zębatki były tak zjechane, że przeskakiwał łańcuch (chyba) co 3 ząbki – dramat! Wpadłem w panikę, bo za chwilę na osiedle miał wjechać Tomek a ja nie mogłem nawet nakręcić dookoła bloku! Szybko się zreflektowałem, że to są te zębatki, które mocno eksploatowałem, więc przerzuciłem na mniej zużyte i rower zaczął jechać. Nie była to komfortowa sytuacja, ale nie mogłem im powiedzieć, że przyjechali na darmo. Zrobiłem więc jeszcze jedno okrążenie i przetestowałem, które przełożenia pracują najlepiej. Wtedy przyjechał Tomek – on zajął się rozpakowywaniem rowerów a ja dopompowałem jeszcze koła. Na koniec sprawdzenie jeszcze kół w rowerach Tomka i ruszyliśmy w trasę.
Trasę rozpoczęliśmy od podróży po wale wiślanym. Dla mnie to już straszne nudy, ale Tomek tędy nie jechał, więc trzeba było mu dać możliwość poznania tych zakamarków – podobało się. Na wysokości Rezerwatu Jabłonna a przy tablicy informacyjnej wyszliśmy do brzegu Wisły – przepiękne miejsce. Poziom wody jest wyższy i nie dało się wejść na środek jak poprzednio mi się udało :). Pomysł okazał się jednak trafiony – podobało się załodze. I w sumie dobrze, że poszli ze mną, bo zejście było na tyle błotniste, że w swoich butkach bez pomocnej ręki Tomka chyba bym tam został :)
Zanim ruszyliśmy, znowu było pompowanie kół w rowerze Oli…
Gdy dojechaliśmy do pól golfowych, załoga nie mogła się nadziwić jak tam ładnie i że to takie duuuże. Ano nie da się ukryć, że jest na co popatrzeć, że pola golfowe są bardzo zadbane, więc wygląda to bardzo profesjonalnie. O tej porze (rano w sobotę) grają tu głównie pochodzenia azjatyckiego.
Tuż na początku pól znowu pompowanie kół Oli…
Następna krótka przerwa to już w Skierdach przy zakręcie wału. Przedyskutowaliśmy dalszą trasę i znowu ruszyliśmy gęsiego.
Hmmm, chyba o czymś zapomnieliśmy przy okazji tego postoju?
Przed piaskownią w Wólce Górskiej odszukaliśmy zejście do czerwonego szlaku. Z początku wyglądało fajnie, ale to było tylko 6 metrów. Potem droga zrobiła się tak trudna, że zaczęliśmy iść, a po ok. 100m zostawiliśmy rowery a ja ruszyłem pieszo. Najpierw aby sprawdzić czy da się przejść rowerem a potem postanowiłem odnaleźć bunkry (Fort XVIII). Droga była bardzo ciężka nawet do chodzenia – znowu zjadłem mnóstwo pajęczyn i (chyba) żadnego pająka :). Doszedłem w ten sposób do ogrodzenia jakichś ogródków działkowych. Tu trop się urywał. Trzeba było więc podejść od ulicy – liczyłem, że tam uda się jakoś wejść do tych ogródków. Wróciłem więc przez te chaszcze i wycofaliśmy się z dziadowskiego czerwonego szlaku (pieszego!) – okrutnie zaniedbany!
Do posiadłości z bunkrami dojechaliśmy więc od drogi 630. Oczywiście po drodze zatrzymując się aby dopompować przednie koło Oli :))). Fotki mogłem zrobić niestety zza ogrodzenia, bo posiadłość była zamknięta, domofon nie działał i ani żywego ducha. Wszedłem więc na siatkę i chciałem już przeskoczyć na drugą stronę, gdy wyskoczył jakiś cieć i zaczął coś krzyczeć i machać ręką. Machnąłem więc mu aby przyszedł do bramy pogadać. Ten jednak odwrócił się i podszedł do swojej chałupki. Czekaliśmy z 5 minut i nic. Wlazłem wiec ponownie i czekałem aż wyjdzie – wyszedł :) – czyli dzwonek działa :)) Machnąłem mu znowu, ale ten wygonił psa z domu i pokazał w moim kierunku, jakby psem chciał poszczuć. Pies jednak gdy wydał z siebie pierwsze dźwięki po prostu nas rozbawił – musiał miał mieć chyba z 25 lat, czyli prawie tak stary jak te bunkry ;)))
Postanowiliśmy czekać nadal. W międzyczasie okazało się, że powietrze znowu zeszło z koła Oli. Tym razem jednak podjęto decyzję o zmianie dętki. Jak mamy czekać to przy okazji można coś porobić.
Facet w końcu się pojawił. Ale takiego betona to ja już lata nie widziałem. Przyszedł wyszczekał się jak ostatni burak nie podejmując żadnej rozmowy (przypomnijmy, że rozmowa to dwustronna komunikacja!) i poszedł sobie. Byłem tak zszokowany, że nie zdążyłem nawet się wkurzyć na tego ciecia! Tego pseudo monologu nie warto nawet przytaczać, bo był wyjątkowo niskich lotów, więc wypada dodać tylko, że olaliśmy temat i kontynuowaliśmy wymianę dętki.
Nowo założona dętka jednak nie dała się napompować (?!#%!) Wyjmujemy i okazuje się, że ta też ma dziurkę mniej więcej w tym samym miejscu co poprzednia. Szukamy więc czegoś ostrego po stronie obręczy. Ale nic nie znajdujemy. W międzyczasie zaklejam starą dętkę, bo udało mi się zlokalizować aż dwie dziury – na szczęście obok siebie, więc zaklejam to jedną łatką. Ufff! Teraz koło się napompowało, więc możemy ruszać dalej.
Zaczynamy od przeszukania pól po drugiej stronie drogi – doczytałem się, że Fort XVIII był rozdzielony drogą 630. Tam jednak nic nie ma. Stamtąd jednak widać dużo lepiej drugą część bunkrów – wow! :). Wracamy znowu pod bramę buraka i robię dodatkowe fotografie, dbając, aby były zapisane z lokacją GPS. Po kilku minutach w końcu ruszamy. Godzę się na to zaraz po tym, jak opracowuję plan przyjazdu tu na tygodniu – jest tu zakład naprawy opon itp. więc na teren zakładu wjadę bez łaski jakiegoś buca.
Skierowaliśmy się na złowienie ponownie czerwonego szlaku. Odbijamy z drogi 630 wzdłuż lasu, ale tam gdzie powinna być droga nagle wyrasta nam prywatna posesja – drogi już brak! Co za fatum!? Próbowałem wjechać rowerem obok, ale wieśniaki nasypali gruzu na jedynej możliwej ścieżce, trwa to przykryła i wjechawszy w ten syf aż małe nie fiknąłem przez kierownicę! Szybko zmieniłem więc zdanie i wycofaliśmy się, aby następną drogą leśną dojechać do czerwonego szlaku nieco dalej.
Gdy dojechaliśmy do niego z drugiej strony, tam zupełnie nie było ścieżki, która miałaby prowadzić. Szybko więc sobie odpuściliśmy ten nędznej jakości szlak czerwony pieszy i ruszyliśmy wg mojej nowej mapy (jest doskonała!).
Przejechaliśmy może z kilometr gdy okazało się, że znowu powietrza w kole nie ma (oczywiście znowu Ola!). Wtedy pomyślałem, że czekan nas jeszcze długa podróż powrotna. Ale uznaliśmy, ze trzeba sprawdzić przede wszystkim zalepioną łatkę – czy aby na pewno trzyma.
Ja stwierdziłem, że zostało już może z 200 metrów do „Dzieła J”, więc idę je odnaleźć. Wprowadziłem koordynaty GPS (wyznaczone na podstawie mojej nowej mapy!) i ruszyłem w las. Koordynaty były wyznaczone bezbłędnie, więc trafiłem tam szybko, jeszcze szybciej wróciłem i zdążyłem jeszcze na szukanie dziury w dętce.
To była kolejna dziura w dętce! Czyli kleić umiem, bo powietrze nie uciekało przez moją łatkę (uff! :) ). Zabezpieczyliśmy więc najpierw przed milionem głodnych komarów (chyba byliśmy rzadkimi gośćmi w tym rejonie) i zabraliśmy się za klejenie. Po operacji „pompka” Poskładaliśmy się i ruszyliśmy do oznaczonego już miejsca, gdzie były bunkry.
Bunkry były całkiem interesujące. Opuszczone zarosły niesamowicie mchem, więc widoki były wprost piękne. Nie wiele jest miejsc, gdzie można wejść, czy wsadzić nos, ale tak długo polowałem na tę fortyfikację, że to już zupełnie nie przeszkadzało. Popstrykałem więc nieco zdjęć, oznaczyłem pozycję GPS’em i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Ola już nieco odczuwała kolana. Na szczęście i tak tempa nie mieliśmy dużego (również dzięki mojej zużytej kasecie), więc spokojnie pokonaliśmy szosę do drogi 630, potem ok. 1km tą właśnie drogą (jak ja nie lubię tej ruchliwej drogi!) i wreszcie skręciliśmy na boczną drogą wyłożoną kostką. Tu już nie było tak wielkiego ruchu (choć i tak trzeba było uważać), droga szeroka – można było jechać w jednej linii :) – tak najbardziej lubię :)
Ola co chwila rzucała okiem na koło przednie, czy powietrze nie ucieka i po cichu dziwiła się, że na razie jest ok. Przepełniona chyba szczęściem na stałe napompowanego koła co chwila wyrywała się z naszego szeregu jakby miała potężną butlę podtlenku azotu – skąd ona jeszcze tyle siły miała?!
Wróciliśmy tak aby już na wał nie wjeżdżać – każdy był okrutnie nim znudzony. Pojechaliśmy więc do Jabłonnej dobijając do szlaku niebieskiego (pieszego), stamtąd znowu na drogę 630 – ale tu już była ścieżka rowerowa. Nie miała zbyt dobrych łączeń krawężnikowych ale lepsze to było, niż dzielić ulicę z taką masą samochodów. Pod koniec Jabłonnej znowu uciekliśmy na boczne tory, dojeżdżając w ten sposób do Kępy Tarchomińskiej.
Tu jednak wpadłem na pomysł, że odwiedzimy jeszcze dzikie muzeum wojska polskiego. Eksponatów niestety ubyło i to bardzo. Widać wielką rotację sprzętu. Ale i tak się podobało mojej załodze :) To był trafiony pomysł.
Zrobiło się w końcu na tyle późno, że zapadła decyzja – oddaję od razu rower do serwisu. Zmieniliśmy więc delikatnie trasę i przeciągnąłem moich współtowarzyszy przez chyba najpiękniejsze miejsca Tarchomina – byli zaskoczeni, że to nadal Warszawa :).
Rower został w serwisie. Plecak więc na plecy, torbę zapiąłem na kierownicy Tomka i ruszyliśmy do domu. Było jeszcze z jakieś 1,5, więc aby się nie zanudzili ci na rowerach, to ja pobiegłem. Dzięki temu dość szybko dotarliśmy na naszą metę :) – wszyscy bardzo (mimo wszystko) zadowoleni. Suma kilometrów: 46 km – więc dość lightowo, gdyby nie masa przygód technicznych :) i wyjątkowo wysoka kadencja pedałowania :)))
Dorzucam link do albumu, gdzie jest więcej fotek, lepszej jakości oraz z koordynatami GPS:
http://picasaweb.google.com/robsik/WycieczkaDoNieZnanychBunkrW
Dla zainteresowanych (bo lokalizację tych bunkrów ciężko odnaleźć w Internecie) podaję mapę wycieczki:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz