=== Robsik's Blog on WordPress ===

8 sierpnia 2008

Prawdziwa masakra!

Z pogody wynikało, że uda mi się spełnić dwa moje marzenia za jednym zamachem. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że będzie mnie to tak wiele kosztować… Tymi marzeniami to były: obejrzeć wschód słońca (czekałem na nie już ponad 15 lat!) oraz przebiec się wzdłuż morza właśnie podczas wschodu słońca. Czułem, że to będzie mocno niezapomniane przeżycie – tak tez i było. Tego dnia wstałem i poczułem się, jakby ktoś wymienił mi nogi: ZERO zakwasów a staw skokowy zupełnie nie dokuczał!!! Z samego rana więc sprawdziłem jeszcze raz prognozę na następny dzień – wszystko wskazywało na to, że mogę się wybrać na wymarzone bieganie. Cały dzień w zasadzie się oszczędzałem, ale to był wynik jeszcze słabej pogody. Znowu byłem ewenementem, który sprawiał, że ludziom chodziły ciarki po plecach na sam widok faceta w samych slipkach, który za chwilę taplał się w wielkich falach morza. Tym razem skąpałem także dzieci – ogromną miały frajdę, choć czułem chłosty ludzi patrzących na nas, którzy pewnie w myślach zadawali mi pytanie, czym sobie te biedne dzieci zasłużyły??? No cóż, wygląda na to, że jesteśmy inną rodziną. Nikt się nie przeziębił, nikt nie narzekał a wszyscy byli zadowoleni… Wieczorem położyłem się nieco wcześniej, ustawiłem budzik i w kimono. Rano budzik nie zdążył się rozedrzeć na całe osiedle – wyłączyłem go natychmiast. Pierwsza myśl jaka zawitała to „nie, nie dam rady – wolę się wyspać…”. Wtedy małżonka trąciła mnie łokciem „wstajesz? Dziecku trzeba kakałko zrobić.” No to wstałem. Zrobiłem dziecku przekąskę (co za dziecko?! O tej porze kakao???) i ruszyłem do okna szukać pretekstu. Znalazłem: niebo było zasnute ciężkimi chmurami. Czyli ze wschodu nici! Druga połówka jednak nadal walczyła „I co? Na darmo tak wstałeś?!”. Ok., no to pójdźmy i zobaczmy jak wygląda niebo od strony wschodniej (miałem z okna widok tylko na południe). No cóż, tam było dużo lepiej. Bardzo wąski pas horyzontu tuż nad ziemią był wolny od chmur. Dawało to więc szansę na przeżycie, którego tak czekałem. To niesamowite jak rano zmienia się układ wartości i sił do realizowania marzeń!?... Decyzję jednak podjąłem. Wskoczyłem w ciuchy do biegania i zacząłem rozgrzewkę. W planach miałem przebiec tak ok. 10-14km. Z czego tylko 3km szosą – reszta plażą. To wydawało się i tak dość trudnym zadaniem. Ruszyłem. Gdy dobiegłem na plażę, wiedziałem, że wschód mnie nie ominie! Biegłem więc dalej bo zostało jakieś 7-9 minut do wschodu. Zrobiłem kilka fotek aby później porównać z tymi po wschodzie. Ten widok już teraz zapierał dech w piersiach. Ale gdy słońce przebiło się z nad horyzontu wryło mnie jakbym zamienił się w słup soli. Chyba nawet rozdziawiłem buzię z wrażenia. Dookoła było pusto – ani jednego człowieka, ptaka czy zwierzątka – tylko ja i słońce. Miałem wrażenie, że zaraz fanfary z niebios będą grały wspaniały hymn, już prawie go słyszałem – na pewno już go czułem! Czułem się jak ci aniołowie z filmu „Miasto Aniołów” – to było niewiarygodnie piękne uczucie! Chwilę trwało zanim się ostrząsnąłem i chwyciłem za moją Nokię by zrobić kilka fotek. Byłem jednak beznadziejnie rozproszony tym zjawiskiem i fotki nie wyszły najlepsze – ale to co zostało we mnie na długo pozostanie kolorową ryciną mojej książki. Przeżywałem ten wschód kilkanaście minut – bo tylko tyle trwał. Ten wąski pas wolnego horyzontu szybko skończył się słońcu, które musiało w końcu ustąpić gęstym chmurom. Może to i dobrze, bo chyba w ogóle bym nie pobiegał wtedy (z drugiej strony oszczędziłbym sobie trochę cierpiania). Ruszyłem dalej. Gdy tak biegłem samotnie, myśli podsuwały mi różne pomysły. Wraz z rosnącym kilometrażem szukałem powodów i usprawiedliwień dla wydłużania dystansu tego treningu. Jednym z tłumaczeń było np. to, że Boguś i Gosiaczek zrobili 20km, więc i ja powinienem spróbować. I w ten sposób zrobiłem 11,8km w jedną stronę. Ostatnie 1,5km w zasadzie w poszukiwaniu wody pitnej, bo Powerade mi się skończył. To już dawało prawie 24km w sumie. Troszkę się bałem tego dystansu, ale nie było już odwrotu – teraz musiałem jakoś mądrze wrócić. No właśnie – zabrakło mi jednak mądrości i przy okazji płukania butelki zamoczyłem całkowicie buty zaledwie na 13km!!! Ręce mi opadły. Oznaczało to, że z biegania w zasadzie nici. Nie mogłem biec w mokrych butach ponad dychę, bo to oznaczało poważne oparzenia stóp. Zdjąłem więc buty i ruszyłem na bosaka. Tam gdzie było mniej kamieni postanowiłem, że będę biegł – mieliśmy z rodziną z rana iść na plażę, więc chciałem w miarę wcześnie wrócić. Biegłem więc na bosaka, jak się tylko dało. Okazało się jednak, że to jest wielkie przedsięwzięcie dla mnie. Buty zawieszone na szyi były mało poręczne i dyndały się okrutnie podczas biegu. Uprawianie marszobiegu sprawiło, że było mi dużo zimniej (koszulka pod kurtką była kompletnie mokra!). Noga zaś nie chciała się już tak dobrze układać na piasku jak w bucie – w zasadzie po pierwszym kilometrze bolała już „nie-chudo”. Ostatnie 5km jednak było jeszcze trudniejsze. Czułem dodatkowo pasmo biodrowo-piszczelowe – czyli nawrót kontuzji sprzed ponad pół roku. Wiedziałem, że teraz moje marszobiegi będą bardziej marszami – z bólem tego pasma biegać się nie da – ból jest po prostu ostry. Ostatnie 1,5km to już droga po asfalcie. Tego nie dało się nawet przejść bez butów. Musiałem więc włożyć mokre buty i marszobiegiem dobrzeć do domku. Niby się udało, ale lewa noga jest kompletnie zmasakrowana. Dziś natomiast odezwała się jeszcze prawa – zewnętrzne podbicie stopy. Muszę przyznać, że bieganie na bosaka nawet po piasku przy dystansie ok. 10km jest masochizmem. Nie wyobrażam sobie takiego biegania nawet na dystanse 3km. Przejść tak, przespacerować tak – biegać – NIE! Godzinę po biegu okazało się, że znowu zaliczyłem lekkie odparzenie. Lekkie, bo dziś już tego nie czuję, ale tego dnia paliło żywym ogniem. Czy coś mnie jeszcze bolało? No cóż, tyle i tak wystarczy. Bo to oznacza, że znowu mam przerwę w dużych treningach. Przyszedł czas na więcej gimnastyki i rowerowanie. Nie wiem jak to z tym będzie, bo to dopiero połowa urlopu. Ale muszę jakoś się pozbiegać do kupy, bo inaczej będę miał nawet problem w wystartowaniu w EKIDEN’ie – do tego podpuścić nie mogę… Wnioski: obecnie nawet półmaraton jest dla mnie trudnym dystansem. Być może problem był w moim przypadku brak butów przez ponad połowę trasy i piaszczyste, trudne podłoże. Ale wiem, że do tego trzeba jednak lepiej się przygotować. Chyba w tym roku odpuszczę sobie nawet półmaraton – takie ciśnięcie na kolejne kilometry mogą mnie zgubić szybciej niż mi się wydaje… PS. Już wróciliśmy z tego piep…go polskiego morza, które jest bardziej kapryśne niż stara panna w zawodzie nauczycielki. Pogoda nas umęczyła tak konkretnie, że rok na pewno już tam nie wrócimy. Teraz chwilę odpoczynku a potem do teściów – może tam odpocznę trochę? (hihihi) PS2. Są już fotki z pobytu nad morzem ...

Brak komentarzy: