=== Robsik's Blog on WordPress ===

30 lipca 2008

Niezwykły trening

To był bardzo niezwykły trening. Sam bym go nie wymyślił – tak by się chciało powiedzieć. Ale biegałem sam, więc w zasadzie to ja musiałem go wymyśleć. Miałem kilka dni przerwy z powodu odparzeń, jakie zafundowałem sobie w sobotę na rowerze. Przez to też odpuściłem Nocny Bieg Powstania Warszawskiego. Nawet nie pisałem o tym, bo ciężko jakoś było mi się z tym pogodzić. Poszedłem wprawdzie pokibicować, ale od strony kibica to nie to samo. Gosiaczek podczas biegu też zaliczył kontuzję. Zbiegła na drugim okrążeniu w zasadzie jeszcze nie kulejąc. Nie wiem czy to było moją zasługą, ale udało się ją przekonać, aby jednak dalej nie biegła – aby sobie większej krzywdy nie zrobiła. Późniejsze kulenie tylko potwierdziło słuszność decyzji. W pierwszej chwili zrobiło mi się raźniej, że nie tylko ja nie mogę biegać, ale natychmiast było mi wstyd za takie myśli – w gruncie rzeczy chciałem zobaczyć jak robi wspaniałą życiówkę, która dla mnie jeszcze przez jakiś (pewnie dłuższy) czas nie będzie osiągalna. Żal ściskał serce jak się patrzyło, jak chciała wrócić na trasę i biła się sama ze sobą. Dobrze wiem jak to trudna chwila. W grudniu zeszłego roku podjąłem decyzję o dalszym biegu i kosztowało mnie to przynajmniej 1,5 miesiąca – pewnie więcej by kosztowało, gdyby nie to, że skręciłem nogę i wtedy to już nie miało znaczenia… Wróćmy jednak do dnia wczorajszego. Wyszedłem biegać dopiero o 23:00. Trochę dlatego, że koniecznie chciałem po takiej przerwie mocniejszą rozgrzewkę i rozciąganie zrobić – i dobrze, bo wszystkie mięśnie były jakieś takie ściągnięte i wymagały mocniejszej uwagi. Poświęciłem na to ok. 45min. Wydaje się, że to był tak na ok. Wybiegłem najpierw spokojnym tempem (ok. 6:10) tak aby się rozruszać. Ulice były już tak przyjemnie puste, że zaczęło się kombinowanie: może przebieżki, a może 12km, a może spróbuję szybszego biegu na dystansie 9km, a może…? Pierwszy kilometr więc miałem burzę mózgu. Ostatecznie zacząłem jakoś bezwiednie przyśpieszać. Stwierdziłem, że nie biegłem w sobotę, więc może przebiegnę się szybciej, aby zasymulować trochę stracony bieg. W ten sposób rozpędziłem się do tempa 5:10-5:20. Tym razem jednak to tempo nie zabijało mnie jak ostatnio o świcie. Stwierdziłem więc, że trening będzie wyglądał tak: 1km rozgrzewki (który miałem już za sobą), 5km szybkiego tempa (ale nie na maksa, tak aby spróbować pobiec poniżej 5:20) i potem schłodzenie ok. 1km. Tak więc zacząłem realizować swój chytry plan. Zdziwiłem się potwornie podczas tej piątki, bo biegnąć delikatnie biegłem coraz szybciej – coś jak bieg narastający. Na ostatnim kilometrze mój zegarek pokazywał, że biegnę w tempie poniżej 5:00!!! I nadal mogłem biec! Nie chciałem ciągnąć za mocno, bo dziś także chciałbym zrobić sobie trening (w czwartek będę jechał nad morze, wiec trening mi wypadnie z kalendarza). Ostatecznie szybką piąteczkę zrobiłem w tempie średnim 5:16! To było wielce satysfakcjonujące. Zrobiłem więc jeszcze 1,25km schłodzenia, w tempie już powyżej 6:30 i bardzo radosny wróciłem do domu, gdzie jeszcze (o tej porze!) czekała na mnie żona z butelką wina :), którą oczywiście wytrąbiliśmy w całości :))) Cały trening zrobiłem więc w 40 minut, pokonując 7,25km. Radość nie do opisania! Ale to nie była ostatnia niespodzianka jaka mnie spotkała: podczas popijania wina (dla wścibskich: białe, pół-słodkie), spostrzegłem, że swędzą mnie plecy. Chciałem delikatnie podrapać opuszkami palców, bo skóra po sobotnim spaleniu jeszcze mnie boli, i okazało się, że mam jakieś bąble! Te bąble to efekt dobrego treningu – skóra nie przepuszczała wody, którą z organizmu wydalałem i porobiły się pęcherzyki wody (lub potu – trudno powiedzieć). Po raz pierwszy takie zjawisko zobaczyłem. Dla tych co tego też jeszcze nie widzieli, to dorzucam fotkę :)))

28 lipca 2008

Sobotnia masakra!

To był total hard-core! Wycieczka dała popalić chyba każdemu. Nie da sie jednak ukryć, że wycieczka sprawiła też dużo radości i satysfakcji! Ale może od początku... Ekipa zebrała się dokładnie jak tydzień temu: Boguś, Gosiaczek i ja :). Czyli silna ekipa pod wezwaniem! Czas startu ustaliśmy na 6:00 rano – nieco wcześniej niż ostatnio, ale to dlatego że trasa z szacowania wychodziła na ok. 65-67km. Plany zawierały: bunkry w Janówku, kąpielisko za Janówkiem i Twierdza Modlin. Dość ambitnie, ale przecież plany trzeba mieć. Pogoda zapowiadała się upiorna: bardzo słonecznie i 30 stopni upału. Ja zadbałem więc przede wszystkim o duże ilości płynów i nie duże 3 kanapki. Do sakw wrzuciłem jeszcze kąpielówki, ręcznik i ciuchy na zmianę – tak na wszelki wypadek. Pierwsze 19km pokonaliśmy ze średnią prędkością powyżej 20km/h!!! To była niezła przebieżka. Dzięki temu do bunkrów pierwszych dojechaliśmy w niespełna godzinę! To był dla mnie szok – nie wiedziałem, że te bunkry tak blisko są ;))). Na tych bunkrach zatrzymaliśmy się nieco. Po pierwsze miałem tym razem lepszą latarkę, więc chciałem zwiedzić miejsca, które do tej pory nie były dla mnie dostępne. Po drugie to założyłem, że nasz „klubowy pająk” zechce wejść na każdy skrawek bunkrów (i nie myliłem się!). Na zdrowie nam to wyszło, bo już potrzebny był mały odpoczynek. Po tym ruszyliśmy do drugich bunkrów. Tam też troszeczkę połaziliśmy – również z latarką. Cyknęliśmy kilka fotek i ruszyliśmy na poszukiwanie kąpieliska, które wypatrzyłem „z satelity”. Wybraliśmy niestety tę gorszą drogę, więc najpierw trafiliśmy na tabliczkę „Teren prywatny”, potem na „Teren zakładu”. Po drodze zebraliśmy kilogramy pajęczyn i chyba nikt już nie wie (na szczęście!) ile pająków. Dotarliśmy na początku do prywatnego łowiska – przepięknie zrobione miejsce. Masę wędkarzy, cisza a nawet ktoś w formie bramkarza – wejście tylko dla wybranych. Nam na szczęście udało się wejść – zrobiłem więc kilka fotek, bo nie wiadomo, czy następnym razem się uda wejść :))). Zasięgnęliśmy języka i udaliśmy na wskazane kąpielisko. Nie było za wielkie, ale piaszczyste, dno oczyszczone, wodorostów nawet na środku jeziorka nie było za wiele, więc bardzo sympatycznie się pływało. Mieliśmy więc kolejną przerwę, ale ta zdecydowanie każdemu się spodobała :))). Pływając po jeziorku śmiałem się, że dziś czeka mnie triatlon – najpierw rower, potem pływanie (a przepłynąłem jakieś 200-300m) a wieczorem bieganie – zapisany byłem na Nocny Bieg Powstania Warszawskiego. W biegu ostatecznie nie wziąłem udziału, ale o tym może później… Kąpielisko ostatecznie pozostawiło swoje piętno: ugryziony przez kilka „końskich much” a na koniec jeszcze przez osę. Szczęśliwie nie ugryzła zbyt głęboko, więc palec nawet nie spuchł. Faktem jest jednak, że do dziś to miejsce mnie swędzi jak diabli! Na zakończenie strzeliliśmy sobie pamiątkową fotkę (przy wykorzystaniu telefonu z funkcją opóźnionego zapłonu), i ruszyliśmy na podbój Twierdzy Modlin. Jadąc już wzdłuż wału Narwi, mogliśmy podziwiać przesympatyczne widoczki – wspaniałe miejsca na spędzenie weekendu nad wodą! Kilka znajdziecie oczywiście w albumie poświęconym tej wycieczce :)). Gdy dojechaliśmy do mostu to najpierw trafiliśmy na ciekawą zabudowę zwaną wieżą, ale mi to wyglądało bardziej na więzienie. Jeszcze nie wiele wiem o tym, ale postaram się cosik o tym poczytam – wyglądało wyjątkowo intrygująco. Po zwiedzeniu tego dziwnego miejsca ruszyliśmy dalej. Przy Twierdzy Modlin spędziliśmy masę czasu – tam można jechać na cały dzień, aby to wszystko pozwiedzać. Nie byłem jak wystarczająco przygotowany, więc jeździliśmy troszkę chaotycznie. Wszystko dlatego, że w zasadzie nic nie wiem o tej twierdzy – nawet nie wiedziałem, że to takie duże! Następnym razem jak tu przyjadę, to będę dobrze przygotowany – będę miał mapę, wiedzę i przewodniki – teraz wiem, że warto :))). Czas nam uciekał tak szybko między palcami, że nim się spostrzegliśmy, trzeba było wracam do domu. Obraliśmy więc kierunek, sprawdziliśmy mapę i ruszyliśmy na poszukiwanie wału wiślanego. Najgorzej nie wyszło, bo trafiliśmy za drugim razem – za pierwszym okazało się, że ktoś sobie chałupkę wybudował i zablokował tym samym dojazd na wał… Na wale pozbyłem się po raz drugi koszulki – w końcu okazja aby się poopalać. I ruszyliśmy na wyścig ze słońcem. Tu droga była już nudna i ciężka: droga nieco wyboista, wąska i ten ukrop lejący się na nas! Tak dojechaliśmy prawie do pól golfowych. Zrobiliśmy jednak przystanek, bo Boguś zaliczył porządny spadek formy. Prawdopodobnie odwodnienie – nie wiele pijał i bez okrycia głowy się poruszał – to na pewno nie pomagało. Napoiłem wiec jeszcze tymi resztkami, jakie posiadałem (czyli ok. 0,7 różnych napojów), ja z Gosiaczkiem zresztą też w miarę możliwości się dowodniliśmy i dokonaliśmy lekkiej korekty planów: zamiast czekać aż dojedziemy do knajpy, zmienimy nieco trasę tak aby wylądować przy sklepach (jakieś 9-10km przed naszą knajpą). Na czuja więc wybraliśmy dróżkę obok pól golfowych i ruszyliśmy do sklepów. Udąło się bezbłędnie. Tam napoiliśmy się Powerade’ami, wstrząsnęliśmy po kanapce, mały odpoczynek i już bez większych przygód dojechaliśmy do naszej knajpki. Przywitaliśmy ją z dość dużym zadowoleniem. Tu licznik wskazywał 68,5km! No to był wyczyn! Osobiście piwo wypiłem dosłownie duszkiem. Nie zdążyłem się nim nawet nacieszyć. W sumie trochę bez sensu, bo dziś wieczorem miałem prowadzić samochód, więc było to także moje ostatnie piwo. W pubie też zauważyliśmy, że jesteśmy dość mocno spieczeni przez słońce. Ja do dziś nie mogę się podrapać po plecach, bo sprawia mi to koszmarny ból. Fakt, że ten czerwony kolor mi się podoba, ale mógłby troszkę mniej boleć ;))) Drugim moim problemem to były odparzone pachwiny. Na początku nie bolało za mocno, ale im bliżej wieczora było, tym słabiej znosiłem ból. Z tego właśnie powodu ostatecznie zrezygnowałem z wieczornego biegu – oczywiście, żeby nie było: zrobiłem sobie trening rozgrzewkowy aby sprawdzić, czy dam radę przebiec w takim stanie dyszkę – poległem jednak. Boguś narzekał troszkę na nogę – miał poważną kontuzję ścięgna achillesa, więc po takim dniu, już dawała mu się we znaki. Odwodnienie także go troszkę osłabiło, ale ogólnie trzymał się świetnie! A Gosiaczek? W zasadzie narzekała tylko na nierówno opalone nogi – i nie ma się co dziwić – w końcu to kobieta ;))). Na bóle raczej nie narzekała, choć wieczorem na biegu zaliczyła kontuzję, która ostatecznie była bezpośrednią przyczyną rezygnacji z biegu. Pewnego rodzaju awansem można uznać, że wycieczka rowerowa także i ją skontuzjowała :)))) Sobota sponiewierała więc nas dość konkretnie. Obdzwoniłem każdego i każdy narzeka na opaleniznę. Trzeba lepiej się na przyszłość zabezpieczyć – na rowerze ten czas jakoś szybko umyka i nie jest tak łatwo kontrolować ekspozycji na słońcu… Mimo to wyprawę oceniam bardzo wysoko! Na pewno warto było! Podaję więc mapkę naszej trasy i po lewej stronie jest już skrócony foto-reportaż z wyprawy:

25 lipca 2008

Czy aby na pewno nasza krew komuś potrzebna?...

Dziś Boguś doniósł mi o kolejnym epizodzie w historii naszego polskiego krwiodawstwa. Opadło mi wszystko – nawet te wszystkie duchowe uniesienia związane ze szczytnym celem krwiodawstwa! Nie mam siły nawet na słowa krytyki, komentarza czy czegokolwiek innego – słowem DRAMAT! Nie mogę przejść do porządku dziennego nie pisząc o tym na blogu – niech wiedzą też inni. Pozwolę sobie na cytat, bo na redagowanie tego też nie mam siły:

Przystanku Woodstok w tym roku PSK nie będzie pobierać krwi. W zeszłym roku pobrano około 700 litrów od ponad 1400 osób. Dalsze ponad 200 nie dostało się bo były tylko 4 ambulanse i miały za małą przepustowość. Niestety nasi wspaniali Poooooooooooooosłowie głównie z PiS i LPR ostro zjechali całą akcję, że "Jak to wśród narkomanów pobierana jest krew?!". Dziś ludziki małej duszy i serca wpisują się w ten nurt i po prostu nie wysyłają ambulansów tłumacząc się, urlopami. Jak tu mówić o wychowaniu i tworzeniu jakiś postaw wśród młodzieży skoro zamiast docenić to, wzmocnić tę akcję odmawia się jej racji bytu. Przecież tam kilka setek tysięcy młodych ludzi widziało, a nawet doświadczało, że można się bawić przy muzyce i piwie a mimo to można oddać krew. I nabierało pewnych odruchów, pewnych zachowań. Niestety dziś ci sami ludzie dostają kolejną lekcję: "Nie jesteście potrzebni, won, nie chcemy waszej krwi - nie chcemy Was". Czemu więc dziwić się potem, że wielu z nich powie nie obchodzi mnie taki układ, jadę w świat, buduję swoje bez solidarności z innymi?

Poranne ładowanie akumulatorów

Ech, nie ma to jak poranne bieganie. Tego nie da się opisać, ani wytłumaczyć – to trzeba samemu przeżyć. Wychodzi się pobiegać bez śniadania – to pierwsze co kłóci się ze zdrowym rozsądkiem. A jednak! Ludzi o tej porze, jak na lekarstwo. Mimo to spotkałem jednego biegającego. Gdy go zobaczyłem to aż żal mi się go zrobiło! Nie wyglądało jakby biegł. On raczej powłóczył nogami, ciągnąc je za sobą z tak strasznym łoskotem, że przerwy pomiędzy szuraniem poszczególnych nóg aż ciężko było wychwycić. Podziwiałem go z jednej strony, że tak wcześnie wstał i zebrał się aby poczłapać sobie. Od razu rodziły mi się różne rady dla chłopaka: a to, żeby wyżej podnosił nogi, a to, żeby mniej biegał na korzyść podnoszenia wyżej nóg, że szkoda butów i takie tam. Na twarzy zresztą było widać wysiłek, więc jakoś tak człowiek chciał pomóc człowiekowi. Przebiegłem wałem prawie 4km i nawróciłem. Gościa ciągnącego nogi za sobą, który miało się wrażenie, że za którymś razem siły oporu nie pozwolą mu dociągnąć nogi do przodu i po prostu wyrżnie prosto na nos, spotkałem prawie 3km od tego miejsca gdzie ostatnio go minąłem! To dopiero był dla mnie szok! Okazuje się, że gość może i sobie człapie, ale człapie porządne kilometry. A wyraz zmęczenia nie był nawet troszkę inny od tego poprzedniego razu. Ależ to można ludzi niewłaściwie ocenić… Aż boję się pomyśleć co inni myślą jak mnie widzą J - to mogłoby być bardzo interesujące. W drodze powrotnej spróbowałem biegu w tempie poniżej 5:20 – takie jest założenie na jutrzejszy bieg. Oj coś czuję, że to będzie bardzo ciężkie do zrealizowania! Ja tylko 500m pobiegłem tym tempem i lekko nie było :) Zmęczyłem się więc tym biegiem całkiem nieźle, a mimo to energii w ciągu dnia mi nie brakuje. Coś jest w tym stwierdzeniu, że bieganie rano dodaje energii – brzmi to matematycznie i fizycznie zupełnie bez sensu i sam Einstein miałby nad czym się pozastanawiać, ale faktycznie to działa! :))) No i na koniec ciekawy kwiatek dotyczący łumaczeń. Do dziś zachodzę w głowę, czy najpierw powstała wersja polska, a potem angielska, czy odwrotnie...:

23 lipca 2008

Jadąc w stronę słońca!

Dziś udało się, choć nie było lekko ze znalezieniem czasu, zrobić trening na rowerku. Wyszło 1h20min – to dużo więcej niż zakładałem. To jest duży powód do zadowolenia :). Po tym pół godziny strechingu i powrót do pracy… co za dzień! Jadąc dziś na rowerku złowiłem dziś taką fotkę (nadal aparat w telefonie! okazało się, że manipulowanie balansem bieli daje czasami zadziwiające rezultaty!):

Nadchodzą wieczorne ciemności

Koniec leniuchowania! Czas wrócić do treningów – tak też i zrobiłem. Zdziwiłem się jednak, bo chętnych do biegania nie brakowało :)))! Na początku umówiłem się z Gosiaczkiem, a pół godziny później zadzwonił Boguś, że może warto przebiec się w okolice bunkrów :))). No cóż – wybór dla mnie był bardzo prosty – wybrałem towarzystwo kobiece :D. Po takich zastoju ranek zacząłem od półgodzinnych ćwiczeń rehabilitacyjnych (nie udało się jednak wstać na tyle rano aby pobiegać!). Wieczorem 50 minut rozgrzewki przed biegiem i siup! Ale to i tak było dużo za mało. Noga przez pierwsze kilometry tak dawała się we znaki, że rozważałem poważne skrócenie planowanego dystansu. Gosiaczek jednak skutecznie mnie zagadywał, więc dzięki temu nie miałem za bardzo czasu, aby skupiać się na bólu. No, ale rzecz niezwykle ważna, której pominięcie mogłoby mnie później drogo kosztować, to to, że Gosiaczek zmieścił się w studenckiej 15min! Nie wiem dlaczego, ale byłem pewien, że tym razem mnie nie zostawi samopas :))) Wybiegając na jakieś 9km (wyszło 9,63km) około 20:30, pod koniec lipca, trzeba liczyć się z ciemnościami, zwłaszcza gdy część trasy prowadzi przez las. Wczoraj dało się to już dość mocno odczuć. Chyba czas przydziewać już czołówkę! Szkoda, że ten czerwiec tak szybko uciekł… I na koniec zamieszczam fotki z weekendowych podróży po Ziemiach Wschodnich:

21 lipca 2008

Luźniejszy weekend?

No i tydzień wyszedł dość wypoczynkowy: zaledwie 21km wybieganych. A to dlatego, że w weekend zrobiłem ponad 700km autem. Odwiedziłem ładny kawałek rodziny, mogłem zobaczyć się z tymi, których już nawet kilka lat nie widziałem. Dni miałem tak wypełnione, że nie było mowy już o bieganiu, choć sprzęt miałem ze sobą. Postanowiłem więc kontynuować plany treningowe tak jak by nic się nie stało. Dziś więc nadal bez biegania, ale zaliczyłem trochę ćwiczeń rehabilitacyjnych – noga trochę nieruszana – trzeba ją pobudzić do działania :) Dziś także zamówiłem płytę u Dori. Chyba dwa kawałki już słyszałem z tej płyty i zapowiada się ciekawie. Gdy zaś dziś poznałem prawdziwą historię tej płyty zachorowałem na nią kompletnie! Z jednej strony to może nie najlepiej, że z takim zabarwieniem będę jej słuchał, z drugiej strony jednak nie będę jej czuł po omacku – już wiem co tam mogę znaleźć i czego się spodziewać. To chyba nawet tak lepiej. A rano spróbuję wstać aby pobiegać. Ciekawe czy się uda, bo roboty poniedziałkowej cały czas mam pod dostatkiem…

18 lipca 2008

Pierwszy tysiączek rowerowania

Tym musiałem się pochwalić. Na liczniku bardzo ładnie to wygląda i nie ukrywam, że jestem z tego dumny. Podsumowanie pierwszych 1000km na rowerze:
  • Przejechanych 1000 km
  • Ponad 70 godzin jazdy (na rowerze odpowiednio więcej, ale tego już nie umiem policzyć ;) )
  • Prędkość maksymalna ponad 48 km/h (to chyba dość dużo jak na taki rower ATB)
  • Jeden kapeć
  • Raz wykrzywiona prowadnica przerzutek (zachciało mi się chaszczy!)
  • Jeden przegląd
  • Łańcuch zużyty w ok. 65-70%

Bieg po bunkry

No i zmasakrował mnie Boguś! Nie sądziłem, że z niego tak narwany biegacz. Dzięki temu coraz bardziej się utrzymuję w przekonaniu, że jestem spacerowicz a nie biegacz :) Zdecydowałem się pojechać do Bogusia na trening. Przynęt było kilka: mecze eliminacyjne, problem z siecią (trzeba było spróbować to naprawić), nie do końca działający komputer, no i te bunkry :) – trening miał polegać na dobiegnięciu do bunkrów. Ten pomysł spodobał mi się od razu, więc potrzebowałem jeszcze chwili na znalezienie czasu i motywatora. Tak więc padło na czwartek. Wybiegliśmy z Karczewa. Od razu zaczęliśmy od bardzo trudnych, jak na moją nogę, bezdroży, potem trochę trilinki a następnie las. Pierwszy był króciutki, ale pachniał obłędnie – jakby ktoś tam co jakiś czas umieszczał pachnidełka sosnowe! Zapach żywicy roznosił się wszem i wobec – coś pięknego. Potem wbiegliśmy do większego lasu – tam przynajmniej mniej śmieci było i im dalej biegliśmy, tym las stawał się czystszy. Sama droga dość była raczej dość monotonna, choć mój staw skokowy ostatecznie nie był zadowolony – musiałem szukać prostszych powierzchni, aby mógł czasami odpocząć. Do bunkrów mieliśmy w sumie niecałe 7km (cała trasa wyniosła ciut powyżej 13km). Tam zrobiliśmy sobie przerwę na oglądanie i kilka fotek – nie mogłem sobie odpuścić J - w końcu ostatnio bunkry u mnie na „tapecie”! Niestety GPS w ogóle się nie załączył i nie mam zaznaczonego miejsca tych bunkrów. Oznacza to, że jeszcze raz będę musiał tam pobiec, chociażby po to aby oznaczyć to miejsce :)). Przybliżoną lokalizację oczywiście znam, ale to nie to samo co dokładna. Na razie umieszczam więc tylko kilka fotek. Droga powrotna była już trudna. Na 8-ym km staw skokowy stwierdził, że już ma dosyć. Wiedząc ile nas kilometrów jeszcze czeka lekko się wystraszyłem – tylko nie teraz! Znowu więc szukałem równych powierzchni. W tym czasie Boguś zaczął też przyśpieszać. Nie było najgorsze, bo pamiętałem, że noga czasami inaczej reaguje na zmianę tempa – to mogło mi nawet pomóc. I rzeczywiście na ok. 10km ból się nieco zmniejszył – na tyle, że mogłem znowu zachwycać się drogą a nie bólem. Najszybszy nasz LAP to 5:09/km! Szok! Przestaję się dziwić, że ten facet tak szybko buduje swoją formę :) Dziś rano wstawało się ciężko – noga bezlitośnie pamięta wczorajszą poniewierkę. Czeka mnie więc mocniejszy zestaw ćwiczeń rehabilitacyjnych, aby rozruszać nogę nieco. Potem spakować się, odwiedzić klienta i wio do rodziny na Ziemie Lubelskie…

16 lipca 2008

Interwały 5x500m

Interwały – bardzo interesująca część treningu. Kiedyś na samą myśl o szybszym bieganiu chodziły mi ciarki po plecach. A dziś? Też mi chodzą ciarki po plecach, ale oczekując na taki trening – z radości, że pobiegam szybciej! Nie sądziłem, że to tak wciąga. Ponieważ nie chciało mi się przestawiać wczoraj (a w zasadzie zapomniałem) zegarka na AutoLap’y 400m, to zrobiłem wczoraj interwały 5 x 500m w tempie ok. 4:30 robiąc ogólnie prawie 10km. Troszkę dużo wyszło, ale chciałem mieć dobrą rozgrzewkę i troszkę wychłodzenia. Jak zwykle wykres wygląda bajecznie sympatycznie :)))

14 lipca 2008

Burza i okrutne chmury

Wczoraj nad Tarchomin znowu przyszły chmury tak ciężkie i groźne, że można było się przestraszyć. I rzeczywiście na początku budziły tylko niepokój, ale gdy piorun uderzył w okoliczny żuraw (kilkadziesiąt metrów od nas) to aż bębenki mnie później bolały – tym razem przestraszyło mnie na dobre! Postanowiłem więc uwiecznić te złowrogie chmury – niestety miałem do dyspozycji tylko telefon, więc fotki słabej jakości, ale oddają przerażający klimat wieczoru:

13 lipca 2008

Niepokonana załoga rowerowa

Wycieczka rowerowa nie zapowiadała się ciekawie. Groziło niezłymi opadami z nieba a do tego nie było możliwości trafnie określić pogody. Ale pojawiły się niepodważalne plusy: na wycieczkę zdecydowały się dwie osoby oraz zgodziły się jechać nawet przy deszczowej pogodzie! No to już było coś! W końcu lepiej jechać z kimś, choćby i w deszczu :))) Tym razem zdecydowali się Boguś i Gosia – załoga, której w zasadzie deszcz mocno nie przeszkadzał, a przez chwilę zaliczyliśmy pogodę deszczową, szybka jazda nie sprawiała żadnego problemu, nawet nie skrzywili się choć przez chwilę, że napstrykałem taką masą fotek (86!). I to nie koniec zalet! Wyjechaliśmy o 7:00 od nas. Na starcie nie było Gosiaczka – szukał możliwości napompowania kół. Ostatecznie dorwaliśmy go przy „słoniku” i skorzystaliśmy z mojej pompki :). Po tym ruszyliśmy od razu na wał i tam obraliśmy kierunek elektrociepłowni oraz ich zbiorników wodnych (częściowo pustych). Niestety jeden z nich przebudowywany, więc jeden z pomysłów (przejazdu przez niego) lekko nie wypalił :) Potem poszło już gładko aż do płytówki równoległej do Jagielońskiej. Nauczony panującymi tam psimi zwyczajami, zaopatrzyłem nas w kamyczki i tak uzbrojeni przejechaliśmy obok psów. Szczęśliwie dziś były mocno bierne i ich nie interesowaliśmy. W okolicach ZOO przejechaliśmy się drogą (chodnikiem) dość rzadko uczęszczanym, ale dużo ciekawszym niż jechanie obok ZOO trzymając kierownicę jedną ręką a drugą nosa. Droga niestety została nieco skrócona przez knajpę, więc musieliśmy zjechać z niej przedwcześnie. Na dojeździe do mostu Świętokrzyskiego zaczął kropić deszcz, a już przy moście wręcz zaczęło lać. Schowaliśmy się więc pod wiaduktem kolejowym i tam odczekaliśmy ok. 10 minut. Deszcz rzeczywiście odpuścił i ruszyliśmy dalej na podboje. Po chwilowych perypetiach trasy, odwiedzeniu ujęcia wody dla Warszawy, przejechaliśmy most Siekierkowski i ruszyliśmy nowymi trasami rowerowymi wzdłuż obwodnicy. Tam napotkaliśmy ciekawą przeszkodę: wielką kałużę na całą szerokość drogi, łącznie z chodnikami i ścieżką rowerową. Było nieźle :))).
Następny przystanek był wyjątkowo ciekawy: Kopiec Czerniakowski. Wjeżdżając na niego ślimakiem kluczyliśmy między prawdziwymi ślimakami. Na tym kopcu ilość winniczków była tak okrutna, że można było je znaleźć wszędzie: na drodze, w trawie, na liściach, drzewach, krzyżach pomnikach, chodnikach itd.. Tu wykonałem masę zdjęć, począwszy od ślimaków po krajobrazowe.

Po tym ruszyliśmy w stronę centrum i tam zaczęliśmy szukać byle knajpy, oby napić nieco browaru. Okazało się, że przed południem w niedzielę jest prawie niemożliwe! Ciekawe, że z drugiej strony to tyle płaczu jest, że nasza turystyka leży… Szczęśliwie jednak udało się w pub’ie naprzeciwko Cytadeli. Wypiliśmy więc po browarku, pogadaliśmy chwilę i ruszyliśmy na zwiedzanie Cytadeli. Tam także kilka ciekawych fotek wyszło :)

Teoretycznie po tym zmierzaliśmy już tylko do domu. Wpadłem jednak na pomysł, że możemy jeszcze skoczyć obejrzeć sprzęt wojskowy, który fotografowałem w piątek. Ku mojemu zdumieniu wszyscy się zgodzili! Tak to ja lubię :)))) I jakby tego było mało, na koniec zjechaliśmy do pub’u przy wale i tam zafundowaliśmy sobie po kolejnym browarku i trochę strawy. Zrobiło się tak „sjestowo”, że można było odpłynąć! Wręcz cudnie! Do domu zjechałem już po 16:00! To była baaardzo udana wyprawa….

Sobotnie wybieganie

Dzień poprzedni zakończyłem lekką popijawą, ale nie powstrzymało mnie to przed wyjściem rano aby pobiegać. Na pewno było łatwiej, bo umówiłem się na pętelkę z Gosiaczkiem. Niestety nie stawił się w umówionym miejscu i czasie – ruszyłem więc znaną mi już pętelką, tyle że odwrotnie – aby dać szansę spóźnialskiemu :))). Nie udało się – spóźnialski się nie pojawił na ścieżce, więc pobiegłem na teren elektrociepłowni. Tam jest zawsze tak ciekawie, cicho i spokojnie…

Wtedy dostałem SMS’a: spóźnialski się obudził i chce biegać :) – dołączył więc przy lidlu. Bardzo mi to odpowiadało, bo 7km miałem już za sobą i kompan na dalsze 7 był mi już potrzebny. Przetestowaliśmy przy okazji jedną dodatkową drogę po lesie – okazała się całkiem sympatyczna! (widać na mapie poniżej). Biegło się jednak z każdym kilometrem coraz ciężej. Coraz bardziej parno, woda z bidonu szybko się kończyła, a na 10-tym kilometrze musiałem zdjąć już koszulkę, bo czułem że za chwilę znowu będę miał przetarte sutki. Ostatni kilometr zaś zaczynałem już włóczyć nogami – pogoda powili mnie pokonywała. Wprawdzie po raz pierwszy przebiegłem taki długi odcinek, ale trzeba przyznać, że mnie sponiewierał – nawet moją nogę. Szczęśliwie schłodzenie, masaże i kilka ćwiczeń pozwoliły jej wrócić do formy… Plan biegu:

11 lipca 2008

Bieganie po muzeum

Dziś dla odmiany pobiegłem z samego rana. No prawie z samego rana :))) Założyłem Asicsy i pobiegłem. Tak jak się spodziewałem: zaliczyłem małego pęcherza na podbiciu stopy – jeszcze muszą się troszkę ułożyć. Zrobiłem więc prawie 8km biegając bardzo dziwnymi drogami. Dzięki temu trafiłem do czegoś, co ja śmiało nazwałbym muzeum, ale prawda jest raczej inna. Wygląda na to, że facet kolekcjonuje te rzeczy, aby je przetapiać albo sprzedawać na złom. Aktualnie jest jednak jeszcze bardzo wiele eksponatów, więc gorąco zapraszam do obejrzenia galerii:

http://robsik.bloog.pl/gal,474112,title,Muzeum-czy-zlom,index.html

Umieszczam też mapkę z moim biegiem i zaznaczeniem, gdzie pstrykałem fotki:

10 lipca 2008

Wyciskacz łez...

No i sprowokowała mnie w końcu Dori, aby umieścić tu przynajmniej część muzy, która wyrywa z korzeniami i porywa za każdym razem w inny fragment globu ziemskiego. Nie będę tu już wywlekał co mi tam w duszy gra, bo i tak każdy inaczej pochłania muzykę. Dorzucam więc dla ułatwienia tekst piosenki, bez którego ta by nie istniała:

Within Temptation - Our_farewell Within Temptation - Our Farewell

Within Temptation - Our Farewell In my hands A legacy of memories I can hear you say my name I can almost see your smile Feel the warmth of your embrace But there is nothing but silence now Around the one I loved Is this our farewell? Sweet darling you worry too much, my child See the sadness in your eyes You are not alone in life Although you might think that you are Never thought This day would come so soon We had no time to say goodbye How can the world just carry on? I feel so lost when you are not by my side But there's nothing but silence now Around the one I loved Is this our farewell? So sorry your world is tumbling down I will watch you through these nights Rest your head and go to sleep Because my child, this not our farewell. This is not our farewell.

Nowe buty

Kolejne zadanie wykonane: buty kupione. Tym razem szarpnąłem się na firmę Asics. Wybór padł na nią, ponieważ z tej serii były buty dla pronatorów, dla osób ważących nieco więcej (nadal się do nich zaliczam!) oraz w przystępnej cenie, choć do niskich niestety nie należących. Wczoraj zrobiłem 9km w nich i w zasadzie jeszcze nic wielkiego nie mogę powiedzieć. Pobolewał lewy piszczel, a z tego co czytałem, może to być kwestia zmiany ustawienia nogi (te buty trochę korygują). Inna sprawa, że od niedzieli nie biegałem – a to z okazji krwiodawstwa poniedziałkowego. Mogło się tez więc zdarzyć, że przerwa dała się we znaki. Ale nie ma co dywagować – czas pokaże czy jest i będzie ok. A adidaski? No cóż, na liczniku mają już przeszło 650km, więc będą do treningów np. na plaży, albo na Katorżnika? Wprawdzie na razie nie jadę na Katorżnika, ale kiedyś trzeba będzie się wybrać :) Wracając jednak do wczorajszego treningu to zadziwiła mnie tylko jedna rzecz: biegnąć w pierwszym zakresie pulsu zrobiłem te 9 km w tempie 5:45! Ależ się świetnie czułem z taką prędkością :))) A najfajniejsze było to, że przebiegając obok spacerujących ludzi nie miałem w ogóle zadyszki, dzięki czemu wyglądałem jakbym nie oddychał lub zupełnie się nie męczył :) – genialne uczucie!

7 lipca 2008

Przelewanie krwi w ubojni

Krwiodawstwo – jakież to szlachetne! Dziś coraz trudniej o tych, którzy chcieliby cząstkę siebie oddać innym, mieć możliwość pomocy im a czasami nawet ratowania im życia. Ale trudno się dziwić tej sytuacji. Punktów poboru krwi ubywa i to w zastraszającym tempie, ulg i chwały – od dawna brak. Krwiodawcy zostali zepchnięci na margines i mogą liczyć już tylko na swoich bliskich – choć po kilku razach staje się to czymś naturalnym, a po kilkunastu razach – zupełnie już nie rusza! Obsługa w punkcie krwiodawstwa charakteryzuje się coraz niższym standardem, o uprzejmości to już trzeba zabiegać, o uśmiech na twarzach tych pań niemal walczyć. Kto my jesteśmy do cholery!? Bydło jakieś??? Oddajemy cząstkę siebie (nie małą!), chcemy ratować drugiego człowieka a w zamian co dostajemy??? Nie chodzi przecież o to, czy coś dostanę, bo te marne czekolady to już nawet nie jest symbol. Chodzi o szacunek do drugiego człowieka – zanika już nawet w takich miejscach jak punkt krwiodawstwa. Z jednej więc strony masz ochotę to rzucić i powiedzieć DOŚĆ! Bo gdy już kopie się takich ludzi, to w imię czego oddawać krew? W imię pomocy bliźniemu! Cóż za chory układ! Ostatecznie znowu tam idę i znoszę humory tych kobiet, daję się określać jakimś maruderem, podczas gdy ponad 10 litrów krwi już przelałem. Wręcz żenujące! Nie jestem tylko kupą mięsa i nawet ze względu na to że jestem człowiekiem należy się jakiś skrawek szacunku… Oddałem dziś płytki krwi, bo należę do bardzo rzadkich krwiodawców (zaledwie 1% wszystkich krwiodawców!), a potrzebowali głównie płytki. W ciągu dnia zaliczyłem „zgon” na prawie 2 godziny – nie byłem w stanie nawet wstać i pójść do toalety. I do tego te parszywe poczucie, że byłem w ubojni zwierząt –tyle, że nie zabijają od razu… Dręczy mnie uczucie złości, bezsilności i żalu – dlaczego to tak wszystko zrobaczało???

Niekontrolowana piętnastka!

To istne szaleństwo! Zrobiłem dziś jeszcze 14,65km! Sam oczywiście tego bym nie dokonał – dałem się namówić na bieg z Gosią – twierdziła, że będzie lightowo i że jakieś 10km. No cóż – wydłużył się nieco dystans, a moje mięśnie pod koniec czuły już trudy ponad 1,5h biegania. Trzeba przyznać jednak, że biegało się sympatycznie – Gosia zalicza się do osób dość rozmownych, więc trudno było się nudzić, a dystans ten przeleciał tak szybko, że gdyby nie zmęczenie nóg, to może i jeszcze człowiek by pobiegał. Tym razem jednak zastosowałem po biegu zimny okład. Tak na wszelki wypadek, choć i tak spodziewam się, że mogę mieć problem ze stawem skokowym. Jutro jednak krwiodawstwo, więc 2-3 dni odpoczynku powinno mi dobrze zrobić. Dziś jeszcze jedno pifko i do łóżka…

6 lipca 2008

Wycieczka do bunkrów po raz drugi

Szczęśliwie wycieczka doszła do skutku. Gdyby Boguś się poddał, pewnie zabrakłoby mi motywacji do walki. Z drugiej strony jednak potrzebowałem tej wycieczki rowerowej – rowerowanie doskonale wpływa na mój staw skokowy, a po wczorajszych biegach sprawiał mi jednak trochę problemów. Ruszyliśmy o 6:00 na poszukiwanie bunkrów, tych, których nie udało mi się odnaleźć ostatnio. Wbrew obietnicom, aparatu lepszego nie miałem – zapomniałem, że żona na pewno zabierze go na wakacje – dziś więc znowu pstrykałem N95 (dlatego tak mało fotek). Tym razem trzymaliśmy się szlaku rowerowego zielonego do czasu aż dotarliśmy do szlaku pieszego niebieskiego. Było to już w lasach legionowskich – niezwykle malownicze lasy. Zanim dojechaliśmy do Janówka Drugiego, to nałykaliśmy się chyba z kilogram pajęczyn. Po pewnym czasie zaczęło to być już dość męczące, ale otaczające piękno wynagradzało te niedogodności. W Janówku droga była mi już znana, więc bardzo szybko trafiliśmy do bunkrów pierwszych (niby mniejszych). Tam nie zabawaliśmy zbyt długo – kilka fotek i wio! dalej. Drugie bunkry było trochę trudniej znaleźć, ale to wyłącznie z powodu bardzo lakonicznego opisu w przewodniku. Metodą jednak dedukcji oraz moich wcześniejszych sprawdzeń udało się tam trafić cywilizowaną drogą, którą można nawet samochodem bez problemu dojechać. Tam troszkę dłużej zabawiliśmy, kilka fotek. Chwilę połaziłem po zabudowaniach, ale moja latarka nie była zbyt wystarczająca, aby za daleko się zapuszczać. Pobyt zakończyliśmy krótką naradą gdzie dalej i ruszyliśmy w kierunku wału wiślanego, aby skierować nasze rowery ku mecie. Noga rzeczywiście się rozruszała. Zapodam sobie jeszcze troszkę ćwiczeń rehabilitacyjnych a wieczorem spróbuję podejść do spokojnego rozbiegania (ok. 10km). A tymczasem zamieszczam mapę naszego przejazdu:

5 lipca 2008

Puchar Maratonu Warszawskiego 15km

To miał być debiut na 15km. Ostatecznie chyba trzeba powiedzieć, że się nie udało – bieg był, wg organizatorów miał mieć trasę długości 14,3km, ale moje urządzenie wskazało 14,55. Czyli 15km nie udało się zrobić mimo wszystko. Szkoda. Bałem się, że pogoda pokrzyżuje nam plany dość mocno – gdy jechałem na miejsce startu padało, gdy wracałem do domu – była niezła zlewa. Gdy biegaliśmy, to nawet słonko na chwilę wyszło – pogoda nas zdecydowanie rozpieściła. Rozgrzewkę zrobiłem w domu a w Parku Skaryszewskim jedynie lekkie rozbieganie i dalsze rozciąganie. Musiałem dość zabawnie wyglądać, bo rozgrzewkę robiłem z parasolką. Stwierdziłem, że 1,5 godziny biegu – to jeszcze zdążę zmoknąć. W tym czasie przybył Boguś. Na linii startu w zasadzie już przestało padać, więc nawet oczekiwanie na start nie było jakoś uciążliwe. Plan był prosty: przebiec bieg ze średnią co najwyżej 6:00min/km. Start jednak wyszedł dość szybki jak na nasze ostatnie starty, więc od początku mieliśmy tempo w okolicy 5:40min/km. Nie protestowałem skoro Bogusiowi to odpowiadało. Ostatecznie takie tempo staraliśmy się trzymać do 11-tego km. Prawdzie było coraz ciężej z każdym kilometrem i im więcej tych kilometrów, tym trudniej się rozmawiało, ale tempo było jak dla mnie dość niezwykłe. Dzięki temu 10km zrobiliśmy w 56 minut! Na 11-stym km Boguś został nieco z tyłu, ale gdy sprawdzałem go, to całkiem nieźle trzymał się jeszcze przez jakiś czas za mną. Stwierdziłem jednak, że rzeczywiście może potrzebować wytchnienia – ja zaś ruszyłem tempem poniżej 5:30min/km. Po drodze spotkałem Holendra, który nie bardzo był doinformowany, ile kółeczek ma biec – biedakowi, chyba nikt nie wytłumaczył zmiennych reguł biegu. Chwilę więc z nim pobiegłem i podpowiedziałem mu jak to jest. A następnie znowu się urwałem, aby pognać do przodu. Sam finisz zacząłem już 2 km przed metą, co widać na wykresie dość wyraźnie:

Nie dokuczał mi żaden ból, a pary jeszcze trochę miałem, więc trzeba było to wykorzystać. Dzięki temu udało się jeszcze kilka osób wyprzedzić. Ostatnie metry starałem się, aby były sprintem. Zmęczenie nóg jednak dało się już we znaki i nie było tak dobrze jak bym sobie tego życzył. Mimo to jestem bardzo zadowolony. Tym razem byłem 4-ty od końca w swojej kategorii, więc już dużo lepiej niż ostatnio. Z drugiej strony jednak dziwię się, że pomimo tak dobrego wyniku, nadal byłem na szarym końcu :))). No właśnie a jaki był wynik? Ponieważ, nie jest to pełna piętnastka, więc może czas nie jest istotny, ale podam, że tempo całego biegu to 5:35min/km! Dla mnie to ogromny sukces! Sukces ten jednak przepłaciłem nieco zdrowiem. Na szczęście nic wielkiego, ale jednak. Wśród strat można zaliczyć:

  • kilka godzin po biegu staw skokowy (ten kontuzjowany) utrudnia mi chodzenie w pierwszych chwilach po wstaniu
  • sutki przetarte – sprawiają wiele bólu głównie podczas prysznicu (chyba następnym razem należy je zakleić, albo koszulka klubowa nie jest najlepsza?)
  • pachwiny lekko odparzone – szczęśliwie bez większego bólu, ale półmaraton mógłby mnie dziś nieźle sponiewierać !

Bilans więc dodatni. Dodam tylko, że w kategorii open byłem 166 na 202 – to już jest coś! Może nie dla wszystkich, ale przynajmniej mnie to bardzo cieszy! No i na koniec koniecznie muszę podziękować wszystkim, którzy trzymali za mnie kciuki (Tobie też Dori ) - trzymaliście nie na darmo!

4 lipca 2008

Cóż za pogoda!

Dzisiejszy dzień był pod znakiem filmów. Po obiedzie zebraliśmy się ze Szczyrku i wróciliśmy do Warszawy. Podróż trwała dość długo – toć to piątek. Obejrzałem więc 2 filmy (pasażer musi mieć co robić, nie?). W samej Warszawie zastaliśmy przedziwne zjawiska pogodowe. To co udało mi się uchwycić aparatem, prezentuję tu poniżej:

Górskie bieganie - walka o przetrwanie

Wczorajszy dzień należał do wyjątkowo trudnych – popijawa dnia poprzedniego osłabiła chęć życia i pozostawiła tylko resztki kondycji. Udało się na szczęście jeszcze po południu zdrzemnąć, co pozwoliło odbudować wolę walki. Więc o siedemnastej więc zebrałem się w ciuchy biegackie i ruszyłem z butelką wody na podbój gór – tym razem po asfalcie. Miałem już troszkę dosyć trudnego terenu. Poza tym w sobotę mam debiut na 15 km, więc trzeba troszkę przyoszczędzić sił. Zrobiłem ciut ponad 7km na przewyższeniu 70m w jedną stronę. Utrzymałem tempo poniżej 6:00 – więc bardzo intensywnie. Zadowolony i całkowicie przemoczony potem (parno było okrutnie!) udałem się pod prysznic, a następnie od razu na kolację a po kolacji Robert wyciągnął mnie rower. W sumie nie protestowałem – warto przecież jeszcze inne formy ruchu uprawiać przy bieganiu. Wieczorem udałem się po raz drugi w tym tygodniu do sauny. Nie było lekko, ale tym razem zrobiłem 15-10-15 (w minutach). Wypociłem się cudnie – troszkę się odnowiłem. Na koniec tylko jedno pifko i przed północą (cóż za rozpusta!) do łóżka. Teraz zostaje już tylko odliczanie końcowe do Pucharu Maratonu Warszawskiego (15km!).

3 lipca 2008

Kraulowanie

Wczoraj byłem na basenie. Trzeba przyznać, że takiego smrodu to już dawno nie czułem – coś strasznego! Zdarzyło się jednak coś, co sprawiło, że i tak mi się podobało: mianowicie nauczyłem się nieco pływać kraulem! Niezwykle wielkie osiągnięcie, bo do tej pory nie potrafiłem zupełnie w ten sposób pływać. Podpytałem kolegów jak się powinno pływać i nowo poznaną technikę można było przećwiczyć. Niestety brakuje mi jeszcze dobrej synchronizacji i przepłynięcie basenu sprawia, że jestem okrutnie zmęczony. Inna sprawa, że teraz okazuje się, jak słabe mam ręce. Podjąłem na koniec wyzwanie przepłynięcia dwóch basenów bez przerwy (oczywiście kraulem), ale poległem. Być może smród wody po 30 minutach był już nie do zniesienia – czułem go już nawet w żołądku, choć nie łyknąłem ani kropli – fleee! Dzień jednak zaliczam In-plus właśnie z okazji początków pływania kraulem. Strasznie mnie to rozochociło na częstsze odwiedziny basenu. A wieczorem ognisko i hektolitry piwa – ledwo żyję, a tu trening przede mną :)))

2 lipca 2008

Biegnaie górskie - siłowa powtórka

Uch! Dzień pełen wrażeń. W ogóle zapowiada się tydzień bardzo cieżko. Od niedzieli każdy dzięń kończymy minimum dwoma piwami. Posiłki są tak wielkie, że z odchudzania raczej nici. Aż strach mnie ogarnia jak to będzie gdy stanę na wagę po powrocie do domu. Mimo to udało mi się zmobilizować i ruszyłem dziś na kolejny górski trening. Tym razem nie było chętnego na przejażdżkę rowerową, więc postanowiłem pobiec wysoko w góry. Trasy wyszło niecałe 7km, ale zajęło mi to prawie 60 minut czasu – nie było lekko. Wszystko dlatego, że przewyższenia były niebagatelne:
  • Wzniesienia: 312 m
  • Spadki/zbiegi: 326 m
  • Różnica między najwyższym i najniższym punktem: 334m

Trasa bardzo trudna, bo prowadzony jest w tych lasach zręb drzew, a po wczorajszej zlewie dużo kamieni zeszło z potokiem na drogi a z nimi gałęzie i inne śmieci. Umieszczam w galerii trochę fotek z tego biegu – to cud, że nie skręciłem znowu nogi! Dla tych, którzy chcieliby się przynajmniej przespacerować trasą umieszczam mapę mojej przebieżki:

Po kolacji i chwili odpoczynku (czyli po 22:00) udałem się do sauny – to był mój debiut w takim ustrojstwie. Tak się ułożyło, że byłem tam sam. Początkowo planowałem maksymalnie 15 minut siedzenia, ale spodobało mi się to i zrobiłem 2x20 minut z 15min. przerwą. To niesamowite jak ciało paruje to wyjściu z sauny! Strasznie mi się to podobało :))). Jutro też spróbuję!