Blog o tym co sprawia, że znajduję pasję życia: rodzina, bieganie, góry, fotografia, rower ...
=== Robsik's Blog on WordPress ===
31 sierpnia 2008
Human Race
Bieg po McDonalda?
Bunkry (nie)znane
28 sierpnia 2008
Wzmianki historyczne
Rzecz, którą muszę odnotować, głównie dla siebie, to to, że od pamiętnej nadmorskiej masakry (7.08.2008) biegałem bez opaski mierzącej puls – wyłącznie pomiar odległości z S1. Powód: wyczerpana bateria w zegarku, więc przełożyłem z opaski, aby móc mierzyć przynajmniej odległość. Baterie kupiłem dopiero 23.08.2008 i wtedy wróciłem do biegania z pulsometrem. Natomiast do Przasnysza wybrałem się takim pośpiechu, że miałem wyłącznie czujnik S1, ale bez zegarka, więc znowu bez pulsometru i bez pomiaru odległości przebytej – zmierzyłem to potem w oparciu o zapis GPS w telefonie (export do GPX i wrzucamy np. do Google Earth). To co warto odnotować, że bieganie bez pulsometru jest zalecane do czasu do czasu – nabieramy większego dystansu do swojego biegania i uczymy się słuchać lepiej swojego organizmu. Byłem zaskoczony jak źle się czułem po raz pierwszy bez pulsometru. Kolejne jednak biegi sprawiały mi już frajdę :)
Gorąco polecam!
Koniec łańcucha
27 sierpnia 2008
To co nas zmienia...
Everybody knows we live in a world Where they give bad names to beautiful things Everybody knows we live in a world Where we don't give beautiful things a second glance Heaven only knows we live in a world Where what we call beautiful is just something on sale People laughing behind their hands As the fragile and the sensitive are given no chance And the leaves turn from red to brown To be trodden down To be trodden down And the leaves turn from red to brown Fall to the ground Fall to the ground We don't have to live in a world Where we give bad names to beautiful things We should live in a beautiful world We should give beautiful a second chance And the leaves fall from red to brown To be trodden down Trodden down And the leaves turn green to red to brown Fall to the ground And get kicked around You strong enough to be Have you the courage to be Have you the faith to be Honest enough to stay Don't have to be the same Don't have to be this way C'mon and sign your name You wild enough to remain beautiful? Beautiful And the leaves turn from red to brown To be trodden down Trodden down And we fall green to red to brown Fall to the ground But we can turn it around You strong enough to be Why don't you stand up and say Give yourself a break They'll laugh at you anyway So why don't you stand up and be Beautiful Black, white, red, gold, and brown We're stuck in this world Nowhere to go Turnin' around What are you so afraid of? Show us what you're made of Be yourself and be beautiful Beautiful
26 sierpnia 2008
Pieski lubią nie tylko bajki!
Chyba jednak szczęście mi trochę sprzyja. Dziś biegałem po Przasnyszu. Dość dziwne miasto i drogi raczej przeciętne, ale ostatecznie na drogi raczej nie miałem czasu narzekać :) Najpierw okazało się, że na rozgrzewkę poświęciłem za mało czasu i po 1,5km zaczął mnie boleć lewy piszczel. Musiałem więc zwolnić swoje zawrotne tempo i delikatnie rozbiegać piszczele. Tak miałem do ok. 4km. Potem zaczęły się przygody, bo biegłem już polnymi dróżkami. Najpierw napotkałem czworo dzieciaków, którzy mnie odprowadzili w takim milczenia zachwycie, że jednemu aż się usta otworzyły :). Kilkaset metrów dalej napotkałem już psa, który chyba próbował do mnie biec, ale miał jakieś problemy, bo ostatecznie nie doszedł do mnie. Na wszelki wypadek jednak uzbroiłem się w 3 kamyczki. Biegłem już więc uzbrojony po zęby: w jednym ręku komórka z odpaloną MP3 i SportsTrackerem, a w drugim ręku technologia obronna sprzed tysięcy lat: kamyczki :) Dalej biegnąc trafiłem na kolejnego psa. Ten jednak stał na drodze i nie wyglądał zbyt przyjaźnie. Widząc mnie od razu zaczął szczekać (niech mi jeszcze raz ktoś powie, że czworonogi to takie przyjazne!) i ruszył tak niepewnie w moim kierunku. Wtedy postanowiłem użyć przedpotopowej broni i cisnąłem kamyk w jego kierunku, tak ostrzegawczo aby go na razie nie trafić a dobrze przestraszyć. Pies zauważył kamień, ale chyba nie wiedział co z tym zrobić. Wtedy postanowiłem ruszyć biegiem w jego kierunku, aby udać, że go gonię. To poskutkowało – szczekając oddalił się niezwykle szybko. Uff! Kolejna zakała dróg biegacza pokonana. Następna przygoda czekała mnie niestety już po 500m. Z daleka zobaczyłem psa dość dużego. Natychmiast uzupełniłem swój magazynek kamienny i zwolniłem nieco kroku, aby zobaczyć jak się te psy zachowują. Przejechał jakiś samochód – pies zablokował mu drogę i nawet nie chciał schodzić z drogi – pięknie! – pomyślałem. Wtedy okazało się, że psów jest więcej! Naliczyłem 5 – mój magazynek na 3 kamyczki wydał się dość mizerną bronią, więc zwolniłem jeszcze bardziej zastanawiając się jak ten problem przebrnąć. Ryzyko wydało się dość duże, droga powrotna długa. Wtedy za plecami usłyszałem quada – szybko machnąłem ręką i człowiek się zatrzymał. Spytałem czy mnie nie przerzuci przez tą psiarnię – zgodził się. Jak się okazało też osoba biegająca. Nawet rok temu brał udział w Run Warsaw! Cóż za wspaniałe spotkanie! Inny biegacz uratował mnie od niezłej watahy psów – chyba jednak ktoś tam na Górze czuwa nade mną… Muszę kupić gaz na bezpańskie burki… Udało się więc zrobić dzisiaj prawie 8km w tempie 5:51 – bardzo przyzwoite. Trening zakończony bez bólów, potem kolacja, piwo i pokój hotelowy. To był udany dzień! :)
Dorzucam jeszcze mapkę z trasą, gdyby ktoś z Przasnysza chciał się tak przebiec :)
25 sierpnia 2008
Prośba!
Moi kochani! Ponieważ dużo jeżdżę rowerem i trochę przy tym zwiedzam, postanowiłem wziąć udział w konkursie rowerowym, gdzie opisuję swoje trasy i przygody. Konkurs jest prowadzony przez firmę Pascal (ta od przewodników turystycznych i map). Większość tych przygód i wycieczek mieliście okazję poczytać właśnie na moim blogu. Jednak chciałem Was prosić, abyście troszeczkę mi pomogli w tym konkursie i ocenili trasy i dorzucili swoje komentarze do nich (liczę na to, że mi to pomoże :) ).
Oto link do moich wszystkich prac wrzuconych tam: http://www.pascal.pl/galeria.php?nick=robsik Każdy wpis i komentarza bardzo mile widziany! I już teraz z góry Wam dziękuję za pomoc! :)
24 sierpnia 2008
Koza na zakręcie
23 sierpnia 2008
Deszczowa rowerowa
(…) - A są tu jeszcze jakieś zabytki? - No wie pan – tu wszystko jest stare, nawet ludzie! - No pani to zupełnie nie wygląda! - A tam! Ja z córką już po 200 lat mamy, a że nie widać..
- Który z panów jest mechanikiem z kuźni? Wszyscy popatrzyli po sobie po czym jeden odpowiedział, że tu takiego nie ma. - Ale ja wiem, że tu jest, bo ta pani z dzieckiem się wygadała – rzekłem uśmiechając się podejrzliwie. - Nie, tu takiego nie ma – odpowiedział ten sam. - To pewnie pan. Tak, tak mi się wydaje, że to na pana wskazała tamta kobieta – orzekłem, śmiejąc się już dość wesoło – Pan powie jak tu jest z zabytkami. Bo wiemy już, że jest tu kuźnia, kapliczka w dębie i ruiny pałacyku. Ale tu w Górze jest jeszcze coś zabytkowego, tylko nie pamiętam co? - A spichlerz, panie. Tam obok kuźni. - A można obejrzeć te zabytki? - A to gadaj pan z kierownikiem – wskazał na gościa, który kończył butelkę piwa stojąc jeszcze przy ladzie. - A kierownik to ten w niebieskim czy białym – dla pewności i nieco żartem rzuciłem. - Ten w białym – odrzekł kierownik. Teraz już brechtali się wszyscy. - Panie kierowniku, możemy podjechać i zobaczyć te zabytki? Np. Za jakieś 30-40 minut? - Jeśli chcecie to teraz, bo za pół godziny będzie już zamknięte. - Ok., to my podjedziemy teraz, dziękuję.
22 sierpnia 2008
Zaproszenie do kibicowania!
21 sierpnia 2008
Piaskownica i biegowy light'cik
20 sierpnia 2008
Wycieczka treningowa o zmroku
Dziś na ostatnią chwilę wskoczyłem jeszcze na rower, aby przynajmniej z 15km zrobić po wczorajszym bieganiu. Grzesia niestety kręgosłup znowu rozłożył, ja czułem że biegałem, choć ani bólem ani zakwasami nie można było tego nazwać. Rowerek jednak takie rzeczy szybko rozrusza (no może z wyjątkiem kręgosłupa). Gdy ruszyłem była już prawie dwudziesta. Zdążyłem więc w zasadzie na sam zachód słońca, którego fotki prezentuje poniżej (oczywiście robione telefonem :) ). Od razu skierowałem się na wał – w planach miałem dotarcie do czerwonego szlaku krosowego, ładny kawałek za pałacem w Jabłonnej. Na wale zatrzymałem się, aby popstrykać fotki zachodu – podobał mi się. Nie zdążyłem wyjąć telefonu z teczki, gdy już 2 komary mnie udziabały! Ilość atakujących była tak wielka, że miało się wrażenie, że tu kręcą film Hitchcocka. Coś okropnego! Zdecydowałem się więc ostatecznie aż na dwie fotki i ruszyłem dalej. O tej porze jazda wałem jednak nie należy do przyjemności pod żadnym względem: dużo biegających (tych wyjątkowo lubię, więc zjeżdżam im z drogi, ale wtedy szybko jechać już nie mogę), nieco pieszych (jakieś niedobitki) i miliony komarów, muszek i innych owadów, które chcą się dostać do twojego żołądka, płuc, uszu i czegokolwiek się tylko da! Wprost dramat! Szybkość jazdy dobierałem tak, aby móc oddychać nosem – w przeciwnym wypadku nałapałbym stado owadów – a z kolacji dziś zrezygnowałem, więc taka zmiana diety była mi wyjątkowo nie na rękę. Gdy dojechałem do pałacyku w Jabłonnej, długo się nie zastanawiałem – od razu zjechałem z wału i postanowiłem sprawdzić nową obwodnicę do Legionowa. Ruszyłem więc uliczkami do Jabłonnej, tam skręciłem w stronę Nowego Dworu a następnie na Nieporęt, aby dotrzeć do ronda, z którego można wrócić już do Warszawy, na Modlińską. W samej Jabłonnej jechało się super: i droga w miarę równa, nie tak ruchliwa jak kiedyś, i chodniki bardzo ładnie położone – wprost super. Na rondzie trochę się pokręciłem – a to dlatego, że szukałem jakiejś uliczki lokalnej do tej nowej obwodnicy. Po stronie wschodniej jednak takiej nie było. Wróciłem więc na stronę zachodnią – tam była nawet coś jakby ścieżka rowerowa. Gdy w nią wjechałem spotkałem psa, któremu nienajlepiej z oczu patrzyło i w dodatku był bez pana (a do małych nie należał!). Niestety szedł w kierunku, w których chciałem jechać. Zadzwoniłem więc bardzo delikatnie dzwonkiem, ale to i tak go bardzo spłoszyło. Nie dobrze! Pies spłoszony jest bardziej nastawiony na obronę przez atak. Zszedłem więc z roweru – to go zupełnie już wypłoszyło i stanął pyskiem w moim kierunku, jakby gotując się na atak. No pięknie! Wracać nie miałem gdzie – chciałem koniecznie tę drogę przetestować, a tu taka zapora. Rzuciłem więc do niego „No idź już!” i machnąłem głową, w kierunku, który chciałem aby obrał. Nawet zrozumiał, ale bardzo nieufnie szedł – cały czas się oglądając. Gdy ruszałem z rowerem o dalsze metry, to on znowu się usuwał i od razu ustawiał do mnie przodem. Ja oczywiście asekuracyjnie ustawiałem się za rowerem – to chyba też mu się nie podobało. Ale nie zamierzałem ryzykować – za rowerem mam lekko większe szanse na obronę.
Znowu go pogoniłem, ale tym razem się nie ruszałem dopóki szedł. I w tej sposób się jakoś minęliśmy, choć chyba każdy z nas umierał ze strachu przed sobą. Gdy go minąłem okazało się, że drogi zostało ledwie 4-5 metrów a dalej już jakaś ścieżka utwardzona naturalnie. No super! Tyle przeprawy i po co? Wracać się nie chciałem. To było zbyt stresujące dla mnie i pewnie dla tego bezpańskiego psa. Ruszyłem więc dalej – zobaczymy jak ta draga się ułoży. Ale już po 50 metrach miałem jej dosyć. W zasadzie był już niezły zmierzch, więc po tak nieznanej drodze jechało się wyjątkowo wolno i niesympatycznie. Znalazłem więc pierwsze wyjście w ścianie dźwiękoszczelnej i przeszedłem na obwodnicę. Tam wyczekałem moment, aż przestaną jechać samochody i sprawnie przeskoczyłem z rowerem przez barierki. Teraz jechało się dużo lepiej, jeśli chodzi o nawierzchnię, ale nasilenie ruchu było już wyjątkowo uciążliwe. Na skrzyżowaniu z Jabłonną odbiłem więc do lasku, skąd przedostałem się do ulicy Dębowej i stamtąd już Modlińską do samego Mehoffera. Było już ciemno, więc stąd wróciłem już do domu. Udało mi się wyrzeźbić zaledwie 22km/h średniej - ależ słabiutko… I na koniec trasa przejażdżki:
Rowerowanie z synem
Szczęśliwy bieg?
No to wracam do gry! Wczoraj zrobiłem 7,5km i zakończyłem bieg bez ani jednego bólu! Ach, jakież to piękne uczucie! W zasadzie nawet nie zwracałem uwagi na całe otoczenie – no może z jednym wyjątkiem, bo pierwsze 3km biegł ze mną Grześ.
Inna sprawa, że od dwóch dni znowu robię dużo kroków w trakcie dnia – czyli staram się aby były grubo powyżej 5 tys. kroków. Może to też jakoś pomaga? Tak czy owak wracam do ciężkich treningów :)
16 sierpnia 2008
Lepkie oczy
15 sierpnia 2008
Przygody biegającego
14 sierpnia 2008
Rozbiegiwanie prawej stopy...
10 sierpnia 2008
Lightowe rozruszanie
8 sierpnia 2008
Prawdziwa masakra!
Z pogody wynikało, że uda mi się spełnić dwa moje marzenia za jednym zamachem. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że będzie mnie to tak wiele kosztować… Tymi marzeniami to były: obejrzeć wschód słońca (czekałem na nie już ponad 15 lat!) oraz przebiec się wzdłuż morza właśnie podczas wschodu słońca. Czułem, że to będzie mocno niezapomniane przeżycie – tak tez i było. Tego dnia wstałem i poczułem się, jakby ktoś wymienił mi nogi: ZERO zakwasów a staw skokowy zupełnie nie dokuczał!!! Z samego rana więc sprawdziłem jeszcze raz prognozę na następny dzień – wszystko wskazywało na to, że mogę się wybrać na wymarzone bieganie. Cały dzień w zasadzie się oszczędzałem, ale to był wynik jeszcze słabej pogody. Znowu byłem ewenementem, który sprawiał, że ludziom chodziły ciarki po plecach na sam widok faceta w samych slipkach, który za chwilę taplał się w wielkich falach morza. Tym razem skąpałem także dzieci – ogromną miały frajdę, choć czułem chłosty ludzi patrzących na nas, którzy pewnie w myślach zadawali mi pytanie, czym sobie te biedne dzieci zasłużyły??? No cóż, wygląda na to, że jesteśmy inną rodziną. Nikt się nie przeziębił, nikt nie narzekał a wszyscy byli zadowoleni… Wieczorem położyłem się nieco wcześniej, ustawiłem budzik i w kimono. Rano budzik nie zdążył się rozedrzeć na całe osiedle – wyłączyłem go natychmiast. Pierwsza myśl jaka zawitała to „nie, nie dam rady – wolę się wyspać…”. Wtedy małżonka trąciła mnie łokciem „wstajesz? Dziecku trzeba kakałko zrobić.” No to wstałem. Zrobiłem dziecku przekąskę (co za dziecko?! O tej porze kakao???) i ruszyłem do okna szukać pretekstu. Znalazłem: niebo było zasnute ciężkimi chmurami. Czyli ze wschodu nici! Druga połówka jednak nadal walczyła „I co? Na darmo tak wstałeś?!”. Ok., no to pójdźmy i zobaczmy jak wygląda niebo od strony wschodniej (miałem z okna widok tylko na południe). No cóż, tam było dużo lepiej. Bardzo wąski pas horyzontu tuż nad ziemią był wolny od chmur. Dawało to więc szansę na przeżycie, którego tak czekałem. To niesamowite jak rano zmienia się układ wartości i sił do realizowania marzeń!?... Decyzję jednak podjąłem. Wskoczyłem w ciuchy do biegania i zacząłem rozgrzewkę. W planach miałem przebiec tak ok. 10-14km. Z czego tylko 3km szosą – reszta plażą. To wydawało się i tak dość trudnym zadaniem. Ruszyłem. Gdy dobiegłem na plażę, wiedziałem, że wschód mnie nie ominie! Biegłem więc dalej bo zostało jakieś 7-9 minut do wschodu. Zrobiłem kilka fotek aby później porównać z tymi po wschodzie. Ten widok już teraz zapierał dech w piersiach. Ale gdy słońce przebiło się z nad horyzontu wryło mnie jakbym zamienił się w słup soli. Chyba nawet rozdziawiłem buzię z wrażenia. Dookoła było pusto – ani jednego człowieka, ptaka czy zwierzątka – tylko ja i słońce. Miałem wrażenie, że zaraz fanfary z niebios będą grały wspaniały hymn, już prawie go słyszałem – na pewno już go czułem! Czułem się jak ci aniołowie z filmu „Miasto Aniołów” – to było niewiarygodnie piękne uczucie! Chwilę trwało zanim się ostrząsnąłem i chwyciłem za moją Nokię by zrobić kilka fotek. Byłem jednak beznadziejnie rozproszony tym zjawiskiem i fotki nie wyszły najlepsze – ale to co zostało we mnie na długo pozostanie kolorową ryciną mojej książki. Przeżywałem ten wschód kilkanaście minut – bo tylko tyle trwał. Ten wąski pas wolnego horyzontu szybko skończył się słońcu, które musiało w końcu ustąpić gęstym chmurom. Może to i dobrze, bo chyba w ogóle bym nie pobiegał wtedy (z drugiej strony oszczędziłbym sobie trochę cierpiania). Ruszyłem dalej. Gdy tak biegłem samotnie, myśli podsuwały mi różne pomysły. Wraz z rosnącym kilometrażem szukałem powodów i usprawiedliwień dla wydłużania dystansu tego treningu. Jednym z tłumaczeń było np. to, że Boguś i Gosiaczek zrobili 20km, więc i ja powinienem spróbować. I w ten sposób zrobiłem 11,8km w jedną stronę. Ostatnie 1,5km w zasadzie w poszukiwaniu wody pitnej, bo Powerade mi się skończył. To już dawało prawie 24km w sumie. Troszkę się bałem tego dystansu, ale nie było już odwrotu – teraz musiałem jakoś mądrze wrócić. No właśnie – zabrakło mi jednak mądrości i przy okazji płukania butelki zamoczyłem całkowicie buty zaledwie na 13km!!! Ręce mi opadły. Oznaczało to, że z biegania w zasadzie nici. Nie mogłem biec w mokrych butach ponad dychę, bo to oznaczało poważne oparzenia stóp. Zdjąłem więc buty i ruszyłem na bosaka. Tam gdzie było mniej kamieni postanowiłem, że będę biegł – mieliśmy z rodziną z rana iść na plażę, więc chciałem w miarę wcześnie wrócić. Biegłem więc na bosaka, jak się tylko dało. Okazało się jednak, że to jest wielkie przedsięwzięcie dla mnie. Buty zawieszone na szyi były mało poręczne i dyndały się okrutnie podczas biegu. Uprawianie marszobiegu sprawiło, że było mi dużo zimniej (koszulka pod kurtką była kompletnie mokra!). Noga zaś nie chciała się już tak dobrze układać na piasku jak w bucie – w zasadzie po pierwszym kilometrze bolała już „nie-chudo”. Ostatnie 5km jednak było jeszcze trudniejsze. Czułem dodatkowo pasmo biodrowo-piszczelowe – czyli nawrót kontuzji sprzed ponad pół roku. Wiedziałem, że teraz moje marszobiegi będą bardziej marszami – z bólem tego pasma biegać się nie da – ból jest po prostu ostry. Ostatnie 1,5km to już droga po asfalcie. Tego nie dało się nawet przejść bez butów. Musiałem więc włożyć mokre buty i marszobiegiem dobrzeć do domku. Niby się udało, ale lewa noga jest kompletnie zmasakrowana. Dziś natomiast odezwała się jeszcze prawa – zewnętrzne podbicie stopy. Muszę przyznać, że bieganie na bosaka nawet po piasku przy dystansie ok. 10km jest masochizmem. Nie wyobrażam sobie takiego biegania nawet na dystanse 3km. Przejść tak, przespacerować tak – biegać – NIE! Godzinę po biegu okazało się, że znowu zaliczyłem lekkie odparzenie. Lekkie, bo dziś już tego nie czuję, ale tego dnia paliło żywym ogniem. Czy coś mnie jeszcze bolało? No cóż, tyle i tak wystarczy. Bo to oznacza, że znowu mam przerwę w dużych treningach. Przyszedł czas na więcej gimnastyki i rowerowanie. Nie wiem jak to z tym będzie, bo to dopiero połowa urlopu. Ale muszę jakoś się pozbiegać do kupy, bo inaczej będę miał nawet problem w wystartowaniu w EKIDEN’ie – do tego podpuścić nie mogę… Wnioski: obecnie nawet półmaraton jest dla mnie trudnym dystansem. Być może problem był w moim przypadku brak butów przez ponad połowę trasy i piaszczyste, trudne podłoże. Ale wiem, że do tego trzeba jednak lepiej się przygotować. Chyba w tym roku odpuszczę sobie nawet półmaraton – takie ciśnięcie na kolejne kilometry mogą mnie zgubić szybciej niż mi się wydaje… PS. Już wróciliśmy z tego piep…go polskiego morza, które jest bardziej kapryśne niż stara panna w zawodzie nauczycielki. Pogoda nas umęczyła tak konkretnie, że rok na pewno już tam nie wrócimy. Teraz chwilę odpoczynku a potem do teściów – może tam odpocznę trochę? (hihihi) PS2. Są już fotki z pobytu nad morzem ...