=== Robsik's Blog on WordPress ===

11 listopada 2008

XX Bieg Niepodległości

Ostatnie dni dały mi trochę popalić – wczesne wstawanie, późne chodzenie spać. Nie miało to jednak przeszkodzić w udziale w XX Biegu Niepodległości organizowanego w Warszawie. Prawdę mówiąc bardzo czekałem na tę imprezę, bo rok temu podobała mi się i chciałem to wrażenie jeszcze raz odczuć. Wstałem tym razem o 8:00 – musiałem odespać wczorajsze podróże po całej Polsce (pobudka była o 3:15!). Skoczyłem niemal od razu do kuchni pamiętając, że śniadanie przed biegiem jest nie bez znaczenia i warto je dokładnie przemyśleć. Starałem się także pamiętać, że wstałem później o jakieś 30 minut niż planowałem, więc czasu na myślenie wiele nie było. Można dostać myślo-pląsu od takich wykluczających się opcji. Postanowiłem więc znowu pójść na żywioł: wyjąłem z lodówki wszystko co mogło nadawać się do zjedzenia, całe pieczywo z chlebaka, robiąc w międzyczasie herbatę – niemal jak na reklamie kremu Nivea – tyle, że zdecydowanie bardziej byłem wydajniejszy i szybszy :) Ostatecznie z tego zamieszania wyszły kanapki z bułki przyprawione pasztetem. Nie najgorzej. Herbatę zakrasiłem cytryną, cukrem (pomyślałem, że kilka węglowodanów dziś się przyda) i zabrałem się do jedzenia. Oczywiście tak chciałem aby to wyglądało, ale praktyka jak zwykle nieco weryfikuje tego typu plany. Dzieciaki zdążyły już wstać i się bardzo dobrze i szybko przebudzić. Oznaczało to robienie jeszcze miliona rzeczy dodatkowych, choć efekt końcowy został osiągnięty tak jak planowałem: śniadanie zjadłem. Po śniadaniu zrobiłem szybką rozgrzewkę, korzystając ze swojego sprzętu rehabilitacyjnego oraz robiąc w domu ćwiczenia, które wymagają położenia się na podłodze tudzież na ziemi. Resztę miałem zrobić już na linii startu. Spakowałem się i przygotowałem na bieganie z moim nowym plecaczkiem. Był wypełniony częściowo wodą, bo zostało jeszcze po niedzielnym bieganiu i miał stanowić awaryjne wyposażenie biegacza. Dorzuciłem cieplejsze ciuchy, które miałem włożyć po biegu i ruszyłem do Wilanowa, gdzie byłem umówiony z chłopakami. W stronę Wilanowa dojechałem wręcz błyskawicznie – ok. 30 minut! Zauważyłem nawet, że przyjechałem równo z Bogusiem. On tego nie zauważył, więc bardzo szybko wykorzystałem to aby przestraszyć chłopaka stukając rozpaczliwie w dach jego auta – to zawsze działa – nawet na mnie :))) Chwilę później przyjechał Jacek z kolegą i mogliśmy ruszyć w kierunku startu, czyli na Nowy Świat. Pod dawną Giełdę Papierów Wartościowych dojechaliśmy szybko i bez problemu. Dzięki temu wysiadając z samochodu mieliśmy jeszcze 1 godzinę i 40 minut do startu. Na niedługo przed startem okazało się, że start opóźni się o 10 minut, więc ostatecznie było prawie 2 godziny do startu. Czas nam jednak upłynął bardzo miło. Najpierw musieliśmy dość do pomnika Kopernika, tam mieliśmy spotkać się z resztą załogi karczewskiej oraz z moim wiernym kibicem wzbogaconym o drugą osobę kibicującą. Agnieszka, moja kibicka, została szybko przeszkolona z robienia zdjęć a po ok. 20 minutach w końcu wszyscy byli w komplecie. Komplet był tak liczny, że nie udało mi się zapamiętać wszystkich imion, ale te które pamiętam wymieniam: Boguś, Leszek, Kuba, Kasia, Jacek i jeszcze dwóch, których już nie zdołałem zapamiętać (co jest typowe dla mnie, niestety). To dokładnie jak z koleżanką Agnieszki – bardzo sympatyczna, ale imię mi umknęło daleko hen w najdalsze zakamarki mojego niezgłębionego umysłu! Naszą rozgrzewkę zaczęliśmy więc od zdjęcia grupowego. W pierwszej chwili śmiałem się z Agnieszki dlaczego tak dużo pstryka tych fotek, ale gdy je obejrzałem stwierdziłem, że miała rację – lepiej zrobić więcej, to będzie z czego wybierać: rzeczywiście parę fotek nie złapało ostrości. Po tym nastąpiło przebieranie, które Agnieszka próbowała udokumentować a następnie od razu rozgrzeweczka. Nie było łatwo, bo tłum skutecznie i ustawicznie się zagęszczał, więc część ćwiczeń nie można było zrobić, aby kogoś nie trafić np. łokciem. Część z tej rozgrzewki także została udokumentowana :) To co mnie uderzyło jeszcze przed startem to dziwne zachowanie tłumu. Ludzie, którzy przechodzili koło nas zachowywali się jakby nas nie widzieli, przepychając się wręcz na maksa! Przy pierwszych tego typu zdarzeniach stwierdziłem, że to przypadek – każdemu się tak zdarza w końcu, ale po czwartym i piątym razie to zaczęło być już nie tylko irytujące i zastanawiające! W końcu miałem czerwoną koszulkę na sobie, więc trudno było przeoczyć chociażby moją osobę… Ostatecznie nie przejmowałem się tym i stwierdziłem, że może po prostu wybraliśmy niezbyt szczęśliwe miejsce i to wszystko. Rozgrzewka przedłużyła się, bo start opóźnił się o 10 minut. W zasadzie nie słyszałem dlaczego, ale tłum przed dwunastą tak się zagęścił, że ledwo można było podskakiwać w miejscu. Ostatnie kilkanaście minut staliśmy więc bez większego ruchu, użerając się z dziwnymi ludźmi, którzy za wszelką cenę chcieli przejść koło nas, zapominając całkowicie języka nie tylko u ustach, ale i w przysłowiowej dupie: nie raczyli nawet użyć słowa „przepraszam” tylko na siłę napierali, bo ONI MUSZĄ PRZEJŚĆ – kolejny element, który mnie zniesmaczył, choć starałem się bardziej skupić na rozmowie ze znajomymi, niż bydlęcym zachowaniom niektórych elementów z tłumu… Start zaczął się od falstartu. To ciekawy początek. Nie wiem dlaczego tak wyszło – do nas docierały już tylko strzępki głosu z głośników. Tuż przed startem nie widzieliśmy już nawet ekranu, bo był przysłaniany balonem, z którym walczono, choć ostatecznie chyba nie udało się go postawić do pionu. Drugi strzał, rzut oka na ekran – tak, teraz rozpoczął się bieg. Ustawiliśmy się wcześniej w okolicy pacemaker’a na 50 minut, ale nawet ja robiąc 48 minut nie spotkałem go już później ani razu (nawet nie był w zasięgu mojego wzroku!). Do linii startu szliśmy 2 minuty – ci dalej pewnie jeszcze dłużej, ale już na starcie żałowałem, że wystartowaliśmy z samego końca – byłoby pewnie nieco luźniej. Boguś chciał koniecznie robić życiówkę. Ja nie byłem nastawiony zbytnio na życiówki, ale postanowiłem, że go podprowadzę tak daleko jak się da. Plan był prosty: 48 minut! Pierwsze kilkaset metrów tłum bardzo ładnie biegł, bo w tempie niemal 4:30 – nawet nie trzeba było za mocno wyprzedzać. Nastawiliśmy się też, że w okolicach pierwszego kilometra rozluźni się, i będzie można już mniej się męczyć przy „zygzakowaniu” biegnących wolniej. Niestety pierwszy kilometr nie przyniósł ulgi. Ani drugi, ani trzeci, ani… W zasadzie cały czas tłum był bardzo gęsty i trudny do opanowania, gdy się chciało biec szybciej niż on. Co gorsza: ostatni kilometr zwężył się drastycznie i dzięki temu na ostatnim kilometrze było jeszcze ciaśniej niż na pozostałej części trasy. Więc gdy już chciałem (na ostatnim kilometrze) przyśpieszyć, było to niemal niemożliwe: co wyskoczę do przodu, to ktoś mnie przyblokuje, gdy go ominę (często drugą stroną), to znowu ktoś mnie wyprzedza. I tu warto dodać dość istotną rzecz: gdy ktoś chciał mnie wyprzedzić ustępowałem drogi – niestety bardzo rzadkie zjawisko. Mnie to spotkało zaledwie raz na całej długości trasy! W zasadzie powinienem napisać, o tym jak się biegło, że Boguś lekko odłączył się piątym kilometrze, o perypetiach Kuby itp., ale w tym roku atmosfera biegu było rzeczywiście dużo ważniejsza – szkoda tylko, że w negatywnym tego słowa znaczeniu :( Pierwsze kilometry zawsze są ciasne i często zdarza się, że wyprzedzamy i jesteśmy wyprzedzani. Nie często (a po moich kilkunastu startach mam prawo tak twierdzić) jednak zdarza się tak, że osoba nas wyprzedzająca na „do widzenia” daje nam zdrowego kuksańca z łokcia, jakby chciała powiedzieć „z drogi śledzie, bo król jedzie!”. Na początku spisałem to na domenę pierwszego ciasnego kilometra, ale gdy na drugim kilometrze nadal dostawałem kuksańce (ciekawe czy będę miał siniaki?) to przestawało to być już takie normalne i akceptowalne. Pod koniec drugiego kilometra, gdy wyprzedzałem gościa (oczywiście nie przywiązałem wagi do jego numeru startowego, choć powinienem!), ten nagle skoczył do przodu jakby za wszelką cenę nie chciał dopuścić, że go ktoś wyprzedza, przez co delikatnie trąciłem go łokciem. Zacząłem się więc odwracać w jego kierunku, aby go przeprosić za „stłuczkę”, ale nim zdążyłem przekręcić głowę, gość w nerwie odwinął mi tak, że aż poczułem uderzenie na wylot mojego mięśnia! Oszołomiony tą sytuacją byłem tak bardzo, że to co zamierzałem po prostu zrobiłem: rzuciłem „przepraszam”, choć od razu tego żałowałem – powinienem mu raczej powiedzieć „przepraszam, chamie!”… Niestety po raz pierwszy spotykam się aż z takim chamstwem podczas biegania. Niezwyczajny takich sytuacji byłem wielokrotnie potulny jak baranek i tłumaczyłem sobie tylko „to przecież przypadek!”. Finish także był bardzo niesmaczny - odpuściłem sobie niemal zupełnie! Gdy tylko przyśpieszyłem do swojego sprintu (jaki zwykłem ostatnio uskuteczniać) nagle okazało się, że inni także chcą powalczyć – i w tym akurat nie ma nic dziwnego – tak to już jest. Ale dlaczego każdy z nim postanawiał powalczyć tylko w drodze nieuczciwej rywalizacji skutecznie zabiegając mi drogę, to tego kompletnie nie potrafiłem sobie wytłumaczyć!? Za metą pojąłem, że biegłem jak ostatni naiwniak i że nie bardzo pasowałem do tej brutalnej (bo chyba już czas nazwać to po imieniu) imprezy. A może to po prostu ludzie nie bardzo pasowali??? Kolega, gdy mu opowiadałem o tym stwierdził krótko i obrazowo: „to warszawiacy (ta mała litera to nie błąd!) – tak jak jeżdżą po ulicach tak i biegają!”. I chyba coś w tym jest! Oczywiście chcę tu podkreślić, że jest to pewnego rodzaju przerysowanie, ale druga strona medalu, to to, że po raz pierwszy spotykam się aż z taką agresywnością biegających. Nawet Human Race czy Run Warsaw nie sprawił mi takiego zawodu jak ta impreza. Wszystko więc wskazuje, że imprezę zapamiętam tak mocno jak chciałem – tyle, że wspomnienia nie do końca będą fajne. A jeśli już mówimy o fajności, to żeby nie było, że jestem klasyczną marudą: czas opowiedzieć co mi się podobało.

  • Przede wszystkim to, że byliśmy w większej grupie – jest to niezwykle miłe i pozwala przymknąć oko na inne niedociągnięcia organizatora czy biegaczy.
  • Profil trasy, który sprawia wrażenie, że biegnie się cały czas z górki (choć do końca tak nie jest).
  • Niezwykła oprawa imprezy, która zachwyca swoim rozmachem i pomysłowością. (W tym roku) ciekawy (bo nie do końca sprawny) system powiadamiania o wynikach – w przyszłym roku powinien już lepiej zadziałać :).
  • No i nie można zapomnieć o kibicach. Jak zwykle nie zabrakło ich i wielu z nich kibicowali bardzo dzielnie i dodawali otuchy i sił.
  • Dużo lepiej także w tym roku zachowali się kierowcy, którzy mieli jeszcze trudniejsze zadanie (tłum ciągnął się kilometrami!), a mimo to nie było słychać jakichś głupich dyskusji z policją, krzyków, trąbienia czy innych.

Jest jeszcze satysfakcja osobista w postaci rekordu życiowego, tj. 48:09 (zmierzony przeze mnie czas wyniósł 48:08, a odległość z pulsometru: 10,31 – to te bieganie zygzakiem :) ). Do realizacji planów zostaje więc tylko zaliczenie półmaratonu (bo nawet narzutu czasowego nie zakładałem żadnego). że w zeszłym roku tę samę trasę zrobiłem w czasie 1:08:00(!). Do tej satysfakcji osobistej chętnie dopiszę obecność Agnieszki – muszę przyznać, że dzielny z niej kibic i doskonale poprawia nastrój – chętnie widuję ją przed linią startu :))) I na koniec jeszcze mała dygresja dotycząca bólu gardła. Pisałem już wcześniej o moich metodach na bolące gardło i miałem okazję przetestować je ponownie. Otóż wczoraj wstając bardzo rano odczułem potworny ból gardła. Nie bardzo wiedziałem dlaczego, ale powód był najmniej ważny. Nazajutrz miałem biegać i trzeba było z gardłem zrobić porządek. Bazując więc na moich doświadczeniach od razu łyknąłem Gripex’a i tak ruszyłem w Polskę. W godzinie 16:00 zaopatrzyłem się w nowy zestaw tabletek (także Gripex, tyle że Max) i jeszcze dwa razy tego dnia zażyłem. Dziś rano gardło już tylko ćmiło, ale nie zrezygnowałem z kuracji i zażyłem znowu Gpripex’a. Podczas biegu gardło już zupełnie nie bolało! Oczywiście teraz na wieczór lekko odczuwam, więc kuracji jeszcze nie przerywam (powinna trwać minimum dwa dni), ale gardło nie było już przeszkodą ani w bieganiu, ani w normalnym funkcjonowaniu. Odsyłam więc jeszcze raz zainteresowanych do artykułu o bólu gardła, a tymczasem zapraszam do obejrzenia albumu z biegu (a właściwie głównie sprzed biegu :) ) – kliknij na fotografię aby obejrzeć więcej fotek:

8 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Brakujące imiona Marcin nr startowy i Sławek

Bodo58 pisze...

Poprawka Marcin nr startowy 1692 i Sławek757

Kaya pisze...

Potrzebujecie wiecej dziewczyn panowie!:)

robsik pisze...

Dzięki Boguś za :)

robsik pisze...

Kaya, a nie proponowałem Ci przyłaczenia się do nas? ;)) Jestem zdania, że brakuje nam dziewczyn - i to jak! :)

robsik pisze...

No i chyba już wiem na czym polegał ten falstart: wystartowały wtedy trójkołowce inwalidzkie...

Anonimowy pisze...

Wstrząsająca, ale i ciekawa opowieść. Mam tylko pytanie: co to jest "milion rzeczy dotykowych", które robiłeś rano tego dnia?

robsik pisze...

No tak - to kochany Word poprawił mi ze słowa "dodatkowych" - mogło to już zabrzmieć dość niepokojąco ;)))