No i dałem się wyciągnąć na bieganie zwane Wawerskim Krossem. Wiedziałem, że dystans jest dla mnie zupełnym debiutem, ale zakładałem, że w doborowym towarzystwie dam radę i będzie ok. Ten dystans to 24,5km. Bieg miał formułę takiego małego InO (imprezy na orientację) – dostaliśmy mapy i mieliśmy przebiec wyznaczoną trasę (bez zaliczania punktów kontrolnych). Brałem więc pod uwagę, że mamy szansę zgubić trasę i lekko pobłądzić – oznaczało to jakiś (przynajmniej) 1 km narzutu. Nastawiłem się więc na trasę do 26 km – jak dla mnie to raczej duże wariactwo. Umówiliśmy się jednak, że pobiegniemy to jako wycieczkę biegową – bez spinania się. Zresztą za 2 tygodnie mam debiut w półmaratonie, więc bieganie na czas na takim dystansie nie było dobrym pomysłem.
Dzień zacząłem o 5:00. Wiem, wiem: sobota a ja zrywam się grubo przed świtem. Przed takimi długimi wybieganiami jednak lubię mieć dużo zapasu czasowego na zjedzenie śniadania, solidną rozgrzewkę (minimum 30 minut!), ubranie się, przygotowanie rzeczy, które muszę zabrać ze sobą, rzeczy na przebranie itd. Faktem jest, że część rzeczy przygotowałem dzień wcześniej, ale w dniu biegania robię to wszystko jeszcze raz, aby przekonać się, czy czegoś nie zapomniałem (okazało się, że nie zapomniałem ;)) ).
Gdy się zbudziłem i wyszedłem z toalety wyjrzałem przez okno, aby się przekonać, czy wreszcie trafiłem z moją płachtą na okno samochodu. Jakież moje zdziwienie było, gdy zorientowałem się, że śnieg padał! Latałem od okna do okna, aby przekonać się jak dużo go napadało i czy należy oczekiwać większej ilości śniegu w lesie. Nie wyglądało to na lawinę śnieżną – raczej poprószenie zaledwie. Szkoda – stwierdziłem i zabrałem się za sprawunki
Do Bogusia dojechałem dość szybko – dużo szybciej niż bym chciał i się spodziewał. Było tak pusto, że nie łamiąc przepisów byłem 20 minut przed czasem. Był więc czas aby jeszcze pogadać i lekko się podociągać. Na miejsce startu ruszyliśmy więc także przed czasem.
Temperatura utrzymywała się cały czas poniżej zera. Dzięki temu (znowu) padający śnieg nie topniał, lecz tworzył lekką puchową pokrywę.
Na miejscu było już trochę samochodów i osób. Organizatorzy już na straży i przyjmowali gościnnie przyjeżdżających. Trzeba przyznać, że miło jak na tak kameralną imprezę ;).
Odprawa była prosta: wpisałem się na listę, dostałem numerek i dla odważnych mapę. Gdy na nią popatrzyłem od razu założyłem, że nie-zgubić się będzie ciężko. Z drugiej strony trudno było zakładać, że się podczepimy do kogoś – nastawiałem się na spokojne truchtanie.
Zaraz po tym przeszliśmy na linię startu i tam odbyła się jeszcze jedna odprawa – prezentacja trasy i jej omówienie. Do mnie to nie przemawiało, bo tych stron zupełnie nie znałem. W tym czasem pstrykałem więc fotki – większy pożytek :))). Byłem mile zaskoczony ilością osób, jakie przyjechały pobiegać w tej imprezie!
Pierwsze kilometry szły całkiem nieźle – śnieg był świeży, więc ślady na śniegu było dobrze widać. Byliśmy przekonani, że tak będzie cały czas. Nie spinaliśmy się więc z bieganiem. Biegliśmy w tempie ciut powyżej 6 min/km. Zresztą ciężko było szybciej, bo trasa była wyjątkowo piaszczysta. Ciężko było znaleźć miejsce do deptania, aby nie „brodzić” w piasku.
Gdy wybiegliśmy na ścieżkę wzdłuż rzeczki, zrobiło się wręcz bajecznie! Spokojna woda, powalone drzewa (częściowo robota bobrów!), przepiękna kręta ścieżka i wszystko przysypane lekkim śniegiem – cudne! Nie mogłem się wręcz powstrzymać i zacząłem pstrykać fotki. Może nie ma ich za dużo, ale lepsze to niż nic ;))). Fotki znowu robiłem (to już chyba jakaś tradycja) Nokią N95 – wziąłem wprawdzie Kodak’a, ale jeszcze grubo przed startem okazało się, że aparat baterię ma wyładowaną. Nie ma to więc jak zapas w postaci telefonu :)))
Dalsza część trasy mogła już tylko zachwycać. Zmiana krajobrazów, widoków, drogi, ludzie i ten padający śnieg. Już od dłuższego czasu czekam na zimę i trzeba przyznać, że przyroda rozpieściła mnie dzisiaj na maksa :).
Niestety wraz z 9-tym kilometrem Jacek trafił na ścianę. Systematycznie więc wyhamowywaliśmy, aby chłopak mógł trochę odpocząć. Na ok. 10-tym km nawet podaliśmy mu glukozę na wzmocnienie, ale chyba nie wiele to dało i ostatecznie Jacek zdecydował, że poleci trasą na 15km i, że mamy lecieć be niego, że da sobie radę, a przy tym będzie miał szansę wypocząć. Patrząc na jego zmęczenie nie było wątpliwości, że dotychczasowe piaski musiały go nieźle zmęczyć – trasa technicznie i siłowo nie należała do prostych. Tym razem nie zaprotestowaliśmy i dokonaliśmy bolesnego podziału zespołu.
Podział nastąpił tak blisko punktu żywienia, że z Jackiem jeszcze tam się spotkaliśmy. Ale nadal był przekonany o skróceniu trasy – nie namawialiśmy – czasami lepiej odpuścić niż na siłę się forsować.
To było też miejsce, gdzie po raz ostatni widzieliśmy biegających (między innymi Ojlę, która nam nieco pomogła przy określeniu azymutu dalszej trasy – dziękujemy :) ).
Dalsza część trasy była już niemal nudna – no prawie nudna, bo gdyby przyszło mi biec ją samemu, to byłoby krucho. Ale z Bogusiem to czas miło mijał – ten gaduła zawsze znajdzie ciekawy temat, albo jakąś porcję wspomnień, które słucha się niemal z zapartym tchem („niemal”, bo oddychać przy bieganiu przecież trzeba!). Czasami takie opowieści czy wspomnienia zmuszają do refleksji, to jest bardzo in-plus – przecież bieganie to doskonały czas na „trawienie” refleksji, nie?
Bieganie tylko we dwóch i przy zerowej znajomości trasy to zawsze równa się problem przy rozdrożach. I rzeczywiście było kilka miejsc, gdzie straciliśmy po kilka minut. Przy jednym z tych miejsc, nawet pokusiliśmy się o telefon, który był wskazany na mapie, aby dopytać co dalej. Z pierwszym razem „4” pomyliłem z „9” i dodzwoniłem się do miłej Pani, która wydawała się być zdezorientowana. Ponieważ koniecznie chciała wiedzieć, dlaczego do niej dzwonię, to brnąłem dalej:
- A bo wie pani, zgubiłem drogę i chciałem zapytać co dalej. - A gdzie pan jedzie? To panu jakoś pomogę. - Ha! Właściwie to ja nie jadę, tylko biegam po lasach w okolicach Wawra… - O – to ciekawe, ale w tej sytuacji chyba panu nie pomogę…Pewnie, że nie, bo skąd miałaby wiedzieć o tak kameralnej imprezie ;). Boguś gdy spojrzał na numer telefonu z kartki od razu stwierdził, że to może być także „4” – no i udało się dodzwonić do właściwiej osoby, które nas poinstruowała co dalej trzeba robić. Pozostałą część trasy nie trzeba było konsultować już telefonicznie, ale niektóre miejsca nas wyhamowywały – nie byliśmy do końca pewni, czy aby na pewno dobrze biegniemy. W niektórych miejscach ludzie spacerujący nieco nam pomagali – Boguś odpytywał, czy tu także inni biegli :))) 19-ty km przypomniał mi, że moje nogi mają, póki co, skończone możliwości: zacząłem odczuwać wszystkie te piaski, wydmy, podbiegi i zbiegi. Niby na 18-tym km posilałem się glukozą, ale problem nie leżał w wydolności czy zadyszce – po prostu wysiadały mi mięśnie ud. Ponieważ 19-ty kilometr był za rozdrożem, to nie miałem już innej opcji – trzeba było dokończyć już trasę o długości ok. 24,5km. Chyba to mi też dodawało jako takiego powera (oprócz Bogusia, który nadal szedł przez te piaski jak merol z napędem 4Motion!). Starałem się jednak walczyć z tą swoją słabością i utrzymywać tempo Bogusia, choć nie zawsze się to tak udawało jak bym sobie tego życzył. Na mecie chyba byliśmy ostatni. No może z małym wyjątkiem, ale ten wyjątek chyba ostatecznie nie dotarł. Duże uznanie i podziękowanie należy się więc organizatorom, którzy na tym mrozie dzielnie czekali na nas. Całkowity czas naszego biegu wyniósł przeszło 2 godziny i 50 minut – poczekali sobie trochę! Na parkingu pozostało już tylko wspomnienie po imprezie – zostały chyba tylko 3-4 auta. Ale miało też swoje dobre strony: dzięki temu zostaliśmy ukoronowani unikalnymi medalami (fotka w albumie). Załapaliśmy się także na ciasteczka, o ciekawym smaku – smakowały troszkę jak kakaowe bezy – pychota! :))) Na podsumowanie wypadałoby wyłuszczyć co fajne i co nie fajne było w imprezie. Ale tym razem nie zrobię tego. Wiele radości udało się z tej imprezy wycisnąć, i co tu szukać dziury w całym? Nawet ludzie byli nastawieni na czerpanie z tego przyjemności: nie było jakiegoś chorego pośpiechu czy jakiejś dzikiej rywalizacji. Ta impreza miała piękną duszę i wypada życzyć wszystkim aby tak pozostało również w innych edycjach, na które z radością się jeszcze wybiorę. Biorąc pod uwagę, że imprezę tworzą przede wszystkim ludzie, ich nastawienie, życzliwość czy uprzejmość, to śmiało mogę pogratulować wszystkim tej imprezy – była doskonała!
Od Wawerski Kross |
4 komentarze:
Podziwiam Cię Robert i ciągle zastanawiam się, co by było, gdyby ktoś opadł z sił w tym lesie?
Podano niby telefon - hmmmmm.
Ciekawe, czy nadeszłaby pomoc.
I jeszcze jedno mnie zadziwiło, że Boguś umie gadać biegnąc. To chyba trudne.
Ten bieg - to cudowne przeżycie - co udało Ci się popodziwiać, to Twoje.
Jestem pod wrażniem.
Dori
Czy to trudne, rozmawiać podczas biegu? To, że możesz rozmawiać podczas biegu jest wyznacznikiem, że odbywasz klasyczny trening zwany BC1 (w pierwszym zakresie). A, że się nie spinaliśmy (takie założenie :) ), to i mogliśmy gadać :)
A bezpieczeństwo? Zawsze, gdy się opada z sił, można wracać spacerem - na spacer (nawet ten szybki) zawsze jest wystarczająca ilość sił :)
No to po takim wyczynie Robert połówka będzie już bułka z masłem:)Pozdrawiam i życzę udanego debiutu!:)
Runnerka24
Trudno ukryć, że także liczę na to ;)
Prześlij komentarz