=== Robsik's Blog on WordPress ===

2 listopada 2008

Samotne wybieganie nie jest fajne?

No to dziś dałem sobie tak popalić, że po biegu ledwo powłóczę nogami! A zaczęło się od tego, że zapomniałem wczoraj się z kimś ustawić na wybieganie – tzn. aby ktoś ze mną pomknął rowerkiem. Oczywiście dzisiejsze telefony były w każdym z przypadków za późne, więc zostało mi przygotować się samotne bieganie. Ostatecznie pogodziłem się z tą myślą, bo i tak miałem testować plecaczek, który dostałem jako nagrodę. Plan więc był prosty: wybiegnąć muszę najpóźniej o godzinie 14:00, tak aby zaliczyć cały bieg za dnia (o 16:14 miał być zachód słońca). Wcześniej jednak rodzina wpadła na pomysł, aby pojeździć na rowerach – bo tak ciepło! Oczywiście już po pierwszym kilometrze trzeba było zweryfikować swoje przekonanie o pogodzie i wróciliśmy do domu cieplej ubrać dzieci. Następne 2,5km pokazały, że najmłodsze dziecko tak się nudzi na tym siedzisku, że zaczęło zasypiać. Znowu więc decyzja zapadła: wracamy! To wróciliśmy. Żona jednak została najmłodszą w domu, a ja z synem ruszyłem jeszcze pokręcić się po Tarchominie. Chłopak miał straszną ochotę pojeździć. Jeździliśmy więc po parkach i lasach – tam mniej wiało i było nieco cieplej. Ale rowerem objechaliśmy je prawie 3 razy i nam się znudziło. W ten sposób nakręciliśmy w sumie 15km – chłopak chyba miał już powoli dosyć :) Gdy wróciliśmy była już 13:30. Musiałem więc zweryfikować swoje plany, zwłaszcza, że na stół trafił obiad – a tego nie mogłem przepuścić. Oznaczało to nie tylko samotny trening, ale także trening z czołówką na głowie. W sumie to czemu nie? :))) Jednak im bliżej było wieczora (czytaj: zmierzchu), tym bardziej mnie ochota odchodziła. I tak o godzinie 17:00 zabrałem się za rozgrzewkę mocno wewnętrznie przymuszony. Aby lepiej mi to szło, to podczas rozgrzewki podzwoniłem po rodzinie – i tak jakoś czas szybciej minął – chęci jednak do biegania nie przybyło. Wybiegałem więc z domu bez radości a raczej z wewnętrznego przymusu: przecież to jest element przygotowania do półmaratonu – chyba jeden z tych ważniejszych! Swoje biegi zacząłem od odwiedzin cmentarza. Dziś fotki pstrykałem z Kodaka (tego nowego nabytka). Wyszły o niebo lepiej! Eksperymentowałem trochę, więc nie wszystkie wyszły, ale dzięki temu trochę poznałem o co tu chodzi :) Poniżej prezentuję fotkę – jak klikniecie na nią, to przeniesie Was do albumu zwiększą ilością próbek dzisiejszych:
Sam jednak bieg do cmentarza, choć było to zaledwie 2km z mały haczykiem, wydawał mi się już wiecznością. A gdzie jeszcze 16km??? Tak, na dziś plan zakładał 18km. Udane fotki wprawdzie podbudowały mnie na chwilę, ale to długo nie trwało. Zadzwoniłem więc do siostry, aby jakoś umilić sobie drogę, aby się z kimś zagadać na dłużej – jakość połączenia na głośnomówiącym jednak pozostawiała dużo do życzenia – wyszło niecałe 15 minut. Gdy więc po rozmowie okazało się, że nadal mam bardzo wiele do przebiegnięcia, to ponownie duch ze mnie uleciał. Brnąłem jednak dalej. Wbiegłem na tereny, gdzie bez czołówki można stracić nie tylko buty, nogi czy oczy, ale nawet nie bardzo wiadomo w którą stronę biec. Tam więc trudność terenu mnie troszkę zajęła. Ciekawostką jednak było to, że napotkałem tak kilka samochodów – ciekawe miejsce na schadzki samochodowe (jako, że w każdym były pary :) ). Gdy minąłem już ten trudny teren znowu nuda mnie dopadła – z jeszcze większym impetem. Już wtedy rozważałem, że biegnę prosto do domu i walę ten plan treningowy. Wtedy przypomniałem sobie, że mam przecież MP3 z trybem głośnomówiącym. To był strzał w dziesiątkę! Zrobiło się już nieco weselej, mniej nudno – choć ducha walki nie odnalazłem. Na 11-stym kilometrze postanowiłem zrobić mały przystanek, aby z plecaczka wyjąc piciu – jedną butelkę. Upiłem większy kawał, wrzuciłem plecaczek z powrotem na plecy i ruszyłem dalej. Świadomość jeszcze 7-miu kilometrów zaczynała mnie dobijać. Pomogło dopiero wtedy, gdy wróciłem między ludzi – na ulice. Tam spotkałem nawet dwóch biegaczy, którzy mnie pozdrowili – ten gest jakoś magicznie dodaje energii. Nagle odkryłem, że 5km (bo tyle wtedy jeszcze było do pokonania) to dla mnie przecież pryszcz! To nic, że miałem już za sobą 13km – piątka to pryszcz i już! I tak ostanie pięć kilometrów przebiegłem w bardzo przyzwoitym tempie nie marudząc już w duchu i dzielnie ukierunkowałem się na cel 18-tu kilometrów. Do domu jednak wróciłem bardzo zmęczony. Nogi mnie bolą jakbym z 25km zrobił. Być może też jest to wina tego rowerowania – 15km w końcu nie jest małym dystansem. A potem jeszcze 18 km biegiem. Ciekawy jestem czy nawiedzą mnie jutro zakwasy? Satysfakcja? Dziś zdecydowanie nie. Chyba i na mnie przychodzi przesilenie jesienne. Do tej pory broniłem się wściekle i skutecznie, ale coś mi się zdaje, że słabnę w tej walce. A może to tylko niezadowolenie, że musiałem dzisiejszy dystans przebiec samotnie?...

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Może warto zwolnić?

Piękne fotki - podoba mi się 6 i 9.

Nie mogę skomentować, gdyż nie pamiętam hasła.

Dori

robsik pisze...

Jak widzisz, tu można komentować nawet bez hasła - tyle, że kometarze mam moderowane :) - przynajmniej tutaj ;))
6-te niestety wyszło trochę niestabilnie - jest lekko poruszone, ale na pewno jeszcze powtórze te fotkę, bo robi niesamowity klimat :)
A czy warto zwolnić? Teraz nie - 6-tego grudnia przecież mam półmaraton - mój debiut. Nie można tak poddać się w przedbiegach :)

Anonimowy pisze...

ciekawe fotki Ci wychodza :)
I to nowym cudenkiem ;)))

AK

robsik pisze...

Jak widzisz, komentarz wpadają :)