Godzina 5:30 zerwałem się na równe nogi. Tak naprawdę to nogi sobie radziły z tym wstawaniem doskonale, ale błędnik był jeszcze zupełnie gdzie indziej i drogę do toalety wykonałem trochę jak trafiony meserszmit – to cud, że po drodze nie ściągnąłem wszystkich fotografii ze ściany (a do toalety mam kilka ładnych metrów!). Pobyt na kibelku pozwolił odzyskać władanie nad całością ciała i ruszyłem do kuchni. Tam spojrzałem na pustą i wysprzątaną kuchnię, wyjrzałem za okno, gdzie ciemności panowały cały czas nieprzejrzyste i zadałem sobie egzystencjalne pytanie: „Czy ja jestem normalny? W środku długiego weekendu zrywam się w środku nocy aby pobiegać!” Od razu zaczął mnie dręczyć jakiś niepokój, że chyba lepiej nie zastanawiać się teraz nad tym i trzeba szybko zjeść śniadania, tak aby o godzinie 8:00, jak już wystartuję do biegu, po śniadaniu zostało tylko wspomnienie. Mój rentgenowski wzrok przebił się nawet przez metalową folię, pod którą spoczywała pyszna szarlotka. Mózg troszkę beze mnie podjął decyzję, że na śniadanie zjemy (tzn. ja i mój mózg) tenże właśnie ukryty przysmak popijając Powerade’m aby dopełnić się izotonikami. Okazało się, że jestem niewolnikiem mózgu, bo choć pomysł nie bardzo mi się podobał, to jednak na tyle zapanował nad moim ciałem, że ręce już pracowały nad przygotowaniem wysoce skomplikowanego śniadania. Aby się nie dręczyć tym rozdwojeniem mojego ego, poddałem się znowu potulnie jak baranek temu co wyrabia mój mózg z moim ciałem. W tan sposób spożyłem dwa wielkie kawałki szarlotki i prawie cała butelkę Powerade’a. Z początku czułem się świetnie, bo trudno nie czuć się dobrze po tak pysznej szarlotce. Mój żołądek jednak miał własne zdanie na ten temat. Co jest???!!! Każdy z elementów moje ciała funkcjonował niezależnie i każdym miał coś innego do powiedzenia! Wydałem komendę RESET i odzyskałem panowanie nad całym moim ciałem i zacząłem rozgrzewkę. Rozgrzewka szła całkiem nieźle, ale już w okolicach 6:40 okazało się, że żołądek zgłosił pewne postulaty i wyraził swoje niezadowolenie z paskudnie przedziwnego śniadania, które wetknąłem mu jeszcze przed szóstą. Niektóre ćwiczenia musiałem więc modyfikować, bo protest czasami przybierał bardziej wyraziste formy i robiło się już całkiem nieprzyjemnie. O 7:00 z radością odpuściłem sobie rozgrzewkę i przechodząc obok łóżka zapragnąłem tam wrócić i pozostać aż do czasu jak dzieci mnie kompletnie (znowu) dobudzą. Żołądek oczywiście wykorzystał nadarzającą się sytuację i od razu wyraził swoje zadowolenie z takiego pomysłu – to była najcięższa chwila dzisiejszego poranka. Oczami już widziałem nawet siebie w tym łóżku i żołądek aż się uśmiechnął na tę wizję. Dokładnie jakby się czas zatrzymał a ja patrzyłem na to łóżko jak na schabowego po trzech miesiącach odchudzania! Ostatecznie jednak wygrałem i ruszyłem się ubierać. Dziś miałem biegać przecież w Parku Kampinoskim z Jangiem i Mbucz’em oraz dwiema sukami husky: Szarą i Nuką. Byłem prawie przygotowany: plecak napełniony wodą, ciuchy wyprane, miejsce dojazdu wyznaczone w nawigacji. Dzięki temu 7:15 udało się wyjść z domku z pełnym ekwipunkiem. Wsiadałem do auta i ruszyłem. Dojechałem jako pierwszy. Zrobiłem sobie więc jeszcze troszkę dodatkowej rozgrzewki. Świeże powietrze rozjaśniło mi umysł i przypomniałem sobie jeszcze kilka ćwiczeń, które warto było zrobić przed tak długim biegiem. Tuż przed ósmą przyjechał Mbucz a kilka minut później Jang. Dokończyliśmy rozgrzeweczkę i zachwycając się słoneczkiem, które zaczęło się przebijać przez drzewa i zapowiadało śliczną pogodę, ruszyliśmy: ja na początku bez psa – tak wszelki wypadek. I rzeczywiście psy wyrwały jak na sprincie. Nie biegałem z nimi pierwszy raz, więc wiedziałem, że początek może być ostrzejszy, więc brałem poprawkę na ten fakt. Trzymałem się więc delikatnie za chłopakami starając się biec równomiernie. Psy jednak ustabilizowały się już pierwszych 500 metrach i było ok. Krajobraz jaki tam zastałem można nazwać tylko tak: „zaawansowana jesień”. Widać, że na śnieg jeszcze za wcześnie, ale i z drugiej strony jesieni prawie już nie ma. Nie jest już tak kolorowo, a drogi pokryte gruba warstwą liści – trzeba było uważać na co się stąpa! Słońce jednak podkręcało jeszcze tę końcówkę jesieni i mimo wszystko trzeba stwierdzić, że wyglądało to wszystko przepięknie! Jang obcykany był w lokalnych atrakcjach tak bardzo, że nawet przewodnicy mogliby się uczyć od niego. Miałem wrażenie, że zna tu każdy kamień, ba! Nawet jego historię! Po kilku takich opowieściach zaczęło mi się to wszystko mieszać w głowie, ale i tak fajnie się tego słuchało. Od 9-tego kilometra Szara przełączyła się z Mbucza do Robsika – dla niej to pewnie nie miało większego znaczenia. Ja nieco z obawą natomiast się przepinałem. Okazało się, ze niepokój był niesłuszny – Szara biegła bardzo ładnie i równo. Dzięki temu przez wiele kilometrów nie czułem, że jestem podpięty do niej. Mniej więcej w połowie drogi wbiegliśmy do wsi Sieraków (chyba!). Jang stwierdził, że jest to wieś „burków”. Zrozumiałem, że będzie nieco psów ujadać, ale nie wiedziałem, że aż tak bardzo! Niemal w każdym domu/posiadłości było 3-5 psów. A bywały i domy gdzie tych psów było tyle, że nawet ciężko było policzyć! Najciekawsze było to, że wiele psów wyglądało wręcz na zabójców, jakby ludzie strzegli w swoich domach jakieś potężne skarby! Byłem oszołomiony ilością „burków” (myślę, że „burek” to taki psi chwiej, który nie do końca nawet rozumie na kogo i po co szczeka). Co ciekawe były nawet psy biegające luzem i sadzące się za nami. Faktem jest, ze nawet miałem gaz pieprzowy, ale biegłem z innymi psami i użycie go było wielce ryzykowne. Poza tym okazało się, że to typowe psy obronne: najpierw zaczepiają a potem trzeba je bronić. Pod koniec tej wsi zauważyłem jeden dom, gdzie nie zauważyłem ani jednego psa! Już miałem wyć z zachwytu, gdy dojrzałem kota, który stał na straży domu i ni to warczał ni to miałczał groźnie, jakby chciał powiedzieć: „może psa tu nie ma, ale nie radzę ryzykować!”. W pierwszej chwili zgłupiałem, bo obraz był wręcz osobliwy i nie uwierzyłem w niego od razu, ale po chwili rżałem ze śmiechu. Po pierwsze, bo koty obronne to rzadkość (choć już widywałem takie), a po drugie, z powodu znaku ostrzegawczego jaki ostatnio widziałem na spacerze gdzieś na Tarchominie: Pod koniec drogi zgubiliśmy na chwilę szlak, ale to wyszło dla psów na dobre – znalazły całkiem niezłe pokłady wody, więc mogły się posilić. Przez las na skróty odnaleźliśmy nasz szlak i z czasem 2:03 zakończyliśmy naszego (dokładne!) 20km :))) Napoiliśmy psy, porozciągaliśmy się i rozjechaliśmy do domów. Oj nie ma to jak bieganie w towarzystwie! Cieszę się, że nie tylko ja uprawiam „sporty ekstremalne” ;))) Dorzucam mapkę ścieżki:
4 komentarze:
W zyciu, ale to w zyciu nie uwierze ze wstałes na rowne nogi (o tej porze jest to fizycznie niemozliwe :) I JUZ ;)
no spierać się nie będę, ale tak mi się wydawało, to były proste nogi ;)
hej.Robsik,wiem jedno teraz przyjade do WAS z moją suczką husky Szajlą :),ona jest biedna,ani ja ani marta napewno nie zafundujemy jej takiego "spacerku".
A to zachęcam do kontaktu, bo w sobotę biegam dyszkę, a niedzielę znowu 20km :) - przyda się jednak do tego celu na pewno stosowna uprząż do takiego biegania ze smyczą elastyczną...
Prześlij komentarz