=== Robsik's Blog on WordPress ===

28 listopada 2008

Szarlotka górą

Zbezcześciłem nieco wczorajszy trening: zamiast obiadu zjadłem KFC, a gdy wróciłem do domu nie mogłem się oprzeć aby nie zjeść kilku ruskich (wyśmienity produkt teściowej!) a potem szarlotkę z mlekiem (z kolei wyśmienity produkt żony!). Pomijam już fakt walki z szarlotką podczas biegania, ale generalnie taki przebieg wieczoru treningowego jest wysoce nie po mojej myśli. Być może wszystko to jest efektem spadku mojej motywacji. Aż się wierzyć nie chce, że nadal nie odpuściłem żadnego treningu – tak, tak – nawet ja się dziwię! Coś czuję, że ten Toruń mnie tak mocno trzyma w ryzach – w innych okolicznościach pewnie nie byłbym już tak systematyczny. Potwierdza więc to tezę, że wyraźne określenie celu pomaga przetrwać te trudniejsze chwile… W uwagi na dodatkowe prace domowe, jakie mi wypadło jeszcze w tym tygodniu zrealizować, rozgrzewkę zacząłem o 21:30 a na trening wybiegłem dopiero 22:25! Małżonka mimo wszystko wytrzeszczyła oczy z niedowierzania! Na pocieszenie powtarzam sobie, że przecież nie byłem jedyny na trasie biegowej – spotkałem aż trzech innych biegaczy, którzy właśnie wracali z okolic wału, w kierunku którego właśnie zmierzałem. Wyposażony byłem w czołówkę, czujnik GPS (nowy nabytek – z automatycznym logowaniem trasy) oraz telefon z lekcjami angielskiego – choć na to ostatnie nie miałem zupełnie ochoty (ostatecznie nawet nie włączyłem). Trasa prowadziła najpierw przez 2km asfaltem a potem przechodziła w utwardzoną drogę, która po roztopieniu się śniegu i opadach deszczu, jakie wczoraj nas nawiedziły (nawet biegając doświadczyłem lekkiej mżawki) – dawało to fatalny efekt przeprawy błotnej, która bardzo wyraźnie odznaczyła się nie tylko butach i legginsach, ale nawet i skarpetkach wewnątrz butów! W takich warunkach pół-ekstremalnych czołówka, którą posiadam zaczęła nie wystarczać. I choć jej zasięg to ładnych kilkanaście metrów, to jednak ten kolor światła nie pozwala łatwo rozpoznać błota, przez co wielokrotnie zanurzyłem nogę w kałuży – ochlapując niemal przydrożne domy :))) Już po pierwszym kilometrze tej alternatywnej drogi czułem błoto w butach – siateczka, z której wykonany jest but doskonale przepuszcza takie treści. Szczęśliwie już po 2 kolejnych kilometrach wbiegłem na wał – tam było dużo lepiej: nie było tak dużo błota i widoczność także się polepszyła (nie biegłem już pod wiatr, więc mżawka nie tworzyła już tak skutecznej zasłony). Wbiegnięcie na wał jednak nie dało mi wytchnienia. Wtedy zorientowałem się, że już od pewnego czasu walczę z szarlotką, którą wcześniej skonsumowałem. Ponad 2 godziny po spożyciu a ona nadal zalegała w żołądku i skutecznie przypominała o swojej obecności. Każde próba przyśpieszenia treningu powodowała zaciąganie hamulca ręcznego przez żołądek. I tak jak samochód zachowuje się przy zaciąganiu hamulca tak i ja niemal kręciłem bączki, gdy szarlotka za wszelką cenę chciała pooddychać świeżym powietrzem! I tak miałem już wyrzuty sumienia z powodu nie udanej kolacji a tu szykowały się jeszcze inne wyrzuty! Co za mordęga! Ale jak to mawiają najstarsi górale: cierp ciało coś chciało! Trasa nadaje się na bieganie raczej za dnia. Jest o tyle ciekawa, że daje niemal dokładnie 10km! Mam więc już pętelkę 8km a teraz doszła mi 10km – obie po wale wiślanym. Przynajmniej nieco świeższe powietrze. Zainteresowanym trasą przedstawiam mapkę i dorzucam fotkę z niedzieli (dopiero „wyjąłem” z aparatu):

Brak komentarzy: