Nawet gdy realizacja planów jest tuż tuż i czujesz już smak zwycięstwa – pamiętaj, że nadal może Ci się wymknąć z rąk. I chyba tak będzie właśnie ze mną. Dziś trening w Poniatowej. Zostało tydzień do półmaratonu. Na drugim kilometrze zaczynam odczuwać prawe kolano. Z początku wydaje mi się, że słabo się rozgrzałem, ale już po chwili wiem, że nadchodzi moja zeszłoroczna zmora: zespół pasma piszczelowo-biodrowego. Został tydzień – czyli na 95% start mam z głowy. Mam jeszcze kilka dni na ćwiczenia wzmacniające, masaże i rozciągania – ale biorąc pod uwagę jak długo walczyłem rok temu z kontuzją oznacza to raczej dłuższą przymusową przerwę w treningach. Ech… Złość, frustracja, bezsilność – wszystko po troszku. Na razie. Czuję jednak, że uczucia te będą rosnąć w potęgę, a ja będę musiał się z nimi wzmagać… Natychmiast obejrzałem dzienniczek treningowy. Faktycznie ten miesiąc wygląda inaczej: poprzedni miesiąc: 148km, aktualny: prawie 200km(!); w październiku jeszcze jeździłem rowerem w listopadzie zaledwie raz(!). Zniknął mi więc cross-traning, kilometraż wzrósł i do tego mam jakieś niejasne przeczucie, że ten Wawerski Kross mógł się nieco przyczynić do przeciążenia tego cholernego pasma! Jednym słowem znowu zostałem uziemiony i znowu troszkę na swoje życzenie… Zrobiłem dziś 5,24km w średnim tempie 7:31 (co chwilę musiałem przechodzić do marszu, ze względu na ból w okolicach kolana). Jutro więc nie biegam, we wtorek też nie. Czy pobiegnę w półmaratonie? To się okaże najpóźniej w piątek a zweryfikuje w sobotę za tydzień. A teraz muszę się zdrzemnąć, aby część z tych emocji popłynęła wraz z snami… I na koniec mapka biegu:
Blog o tym co sprawia, że znajduję pasję życia: rodzina, bieganie, góry, fotografia, rower ...
=== Robsik's Blog on WordPress ===
30 listopada 2008
28 listopada 2008
Szarlotka górą
26 listopada 2008
Drugi wariat?
23 listopada 2008
A jednak żyję! :)
22 listopada 2008
Wawerski Kross
- A bo wie pani, zgubiłem drogę i chciałem zapytać co dalej. - A gdzie pan jedzie? To panu jakoś pomogę. - Ha! Właściwie to ja nie jadę, tylko biegam po lasach w okolicach Wawra… - O – to ciekawe, ale w tej sytuacji chyba panu nie pomogę…Pewnie, że nie, bo skąd miałaby wiedzieć o tak kameralnej imprezie ;). Boguś gdy spojrzał na numer telefonu z kartki od razu stwierdził, że to może być także „4” – no i udało się dodzwonić do właściwiej osoby, które nas poinstruowała co dalej trzeba robić. Pozostałą część trasy nie trzeba było konsultować już telefonicznie, ale niektóre miejsca nas wyhamowywały – nie byliśmy do końca pewni, czy aby na pewno dobrze biegniemy. W niektórych miejscach ludzie spacerujący nieco nam pomagali – Boguś odpytywał, czy tu także inni biegli :))) 19-ty km przypomniał mi, że moje nogi mają, póki co, skończone możliwości: zacząłem odczuwać wszystkie te piaski, wydmy, podbiegi i zbiegi. Niby na 18-tym km posilałem się glukozą, ale problem nie leżał w wydolności czy zadyszce – po prostu wysiadały mi mięśnie ud. Ponieważ 19-ty kilometr był za rozdrożem, to nie miałem już innej opcji – trzeba było dokończyć już trasę o długości ok. 24,5km. Chyba to mi też dodawało jako takiego powera (oprócz Bogusia, który nadal szedł przez te piaski jak merol z napędem 4Motion!). Starałem się jednak walczyć z tą swoją słabością i utrzymywać tempo Bogusia, choć nie zawsze się to tak udawało jak bym sobie tego życzył. Na mecie chyba byliśmy ostatni. No może z małym wyjątkiem, ale ten wyjątek chyba ostatecznie nie dotarł. Duże uznanie i podziękowanie należy się więc organizatorom, którzy na tym mrozie dzielnie czekali na nas. Całkowity czas naszego biegu wyniósł przeszło 2 godziny i 50 minut – poczekali sobie trochę! Na parkingu pozostało już tylko wspomnienie po imprezie – zostały chyba tylko 3-4 auta. Ale miało też swoje dobre strony: dzięki temu zostaliśmy ukoronowani unikalnymi medalami (fotka w albumie). Załapaliśmy się także na ciasteczka, o ciekawym smaku – smakowały troszkę jak kakaowe bezy – pychota! :))) Na podsumowanie wypadałoby wyłuszczyć co fajne i co nie fajne było w imprezie. Ale tym razem nie zrobię tego. Wiele radości udało się z tej imprezy wycisnąć, i co tu szukać dziury w całym? Nawet ludzie byli nastawieni na czerpanie z tego przyjemności: nie było jakiegoś chorego pośpiechu czy jakiejś dzikiej rywalizacji. Ta impreza miała piękną duszę i wypada życzyć wszystkim aby tak pozostało również w innych edycjach, na które z radością się jeszcze wybiorę. Biorąc pod uwagę, że imprezę tworzą przede wszystkim ludzie, ich nastawienie, życzliwość czy uprzejmość, to śmiało mogę pogratulować wszystkim tej imprezy – była doskonała!
Od Wawerski Kross |
21 listopada 2008
Brak deszczu...
19 listopada 2008
Joanna Chmielewska - Lesio
18 listopada 2008
Pogoda pod psem..
Ależ ziąb! Wprawdzie termometr pokazuje 1,5 stopnia, ale wiatr jest na tyle silny i nieprzyjemny, że nawet biegnąć dziś w czapce i kapturze (taka dokładana kominiarka) nie było mi ciepło w głowę! Już byłem nawet pewien, że Ewa nie pobiegnie, a tu proszę! Stawiła się na wieczornym treningu :) Z Ewą zrobiliśmy 2,8km w lightowym tempie 7:01 min/km. Później nie biegłem jakoś dużo szybciej. Po niedzielnych wyczynach koniecznie chciałem dać odpocząć nogom. Zwłaszcza, że start w półmaratonie już za pasem! Zresztą przy takiej pogodzie nie ma co się spinać, bo o przeziębienie jest zbyt łatwo – a póki co dobrze się trzymam :))) Podczas samotnej części treningu napotkałem nawet jedną dziewczynę biegającą. W pierwszej chwili zdziwiłem się, że ktoś jeszcze biega w taką pogodę. Potem pozdrowiłem ją, jak to zwykli robić biegacze i ku mojemu zdziwieniu odpowiedziała! A trzeba tu przyznać, że dziewczyny rzadko odpowiadają na pozdrowienie (nie wiem czy jest to kwestia niewiedzy czy też uznania, że jest to forma zaczepki/podrywu?). Zresztą w taką pogodę to już chyba tylko prawdziwi biegacze biegają ;))) Na koniec dorzucam fotki z wczorajszych moim testów N95 – postanowiłem spróbować zdjęć nocnych. Pierwsze z nich robione w sposób standardowy, a drugie z nich w trybie nocnym. Oczywiście czas naświetlania jest odpowiednio wydłużony, więc fotka robiona przy aparacie wspartym o coś stałego (w tym przypadku: samochód):
Od Moje fascynacje |
Od Moje fascynacje |
16 listopada 2008
KPN po raz drugi!
Coraz trudniej biega się po lesie. Oprócz korzeni i kamieni czających się pod liśćmi mamy teraz gałęzie, które bez liści łatwo już przegapić, aby po chwili poznać ich strukturę niemal komórkową! W planie było 18km, ale ostatecznie przez zmiany trasy wyszło 21,75km! To sprawia, że troszeczkę przeginam w tym tygodniu: reguła która mówi, że dystans powinno się zwiększać z tygodnia na tydzień o co najwyżej 10% niestety nie zadziałała. Czyli z 44km tygodniowo zwiększyło się na 49km – niby nie jest to jakaś wielkość drastycznie większe, ale trzeba pamiętać, że we wtorek miałem jeszcze dość ostry start! Słowem czuję ten tydzień w nogach i to dobrze :). A jak już jesteśmy przy XX Biegu Niepodległości, to okazuje się, że moje spostrzeżenia i wrażenia nie są jakoś odmienne od wrażeń innych. Rozmawiałem z jednym z biegających dziś po Kampinosie i okazało się, że tez kilka razy dostał łokciem, z czego raz zupełnie złośliwie – nie przypadkowo! A to już daje do myślenia… Dziś w KPN (Kampinoskie Przebieżki Niedzielne) pokonało 8 osób i dwa psy! W takiej grupie treningowej jeszcze nie biegałem! Było świetnie – dzięki takiemu obłożeniu można było co chwilę z kimś innym rozmawiać – to było całkiem sympatycznie :). Przy okazji poznałem kilka nowych osób (przynajmniej dla mnie :) ). Zaczęliśmy od rozgrzeweczki, która została częściowo utrwalona na fotografiach. Potem szybka decyzja kto się podpina do psa – oczywiście wyskoczyłem jako pierwszy :). W ten sposób to jeszcze nie startowałem: pierwsze (jakieś) 200m przebiegłem w tempie sprintu, robiąc tempo 3:02 min/km! Trzeba przyznać, że nigdy nie zaczynałem treningów od przebieżek ;))) Na szczęście to trwało tylko chwilę, po której psy zaczęły już biec równomiernie. Przy 10km nastąpiła zmian i oddałem psa Justynie. Trochę szkoda, bo dobrze mi się biegło z tym zwierzaczkiem. Inni jednak też chcieli, a psów nie było za wiele ;)) Od tej pory biegło się już dużo ciężej. Trzeba przyznać, że jednak taki pies pomaga w bieganiu! Siły topniały mi błyskawicznie. Już na 14-tym km miałem ochotę stanąć i się gdzieś położyć aby odpocząć. Wtedy myślałem, że jest to tylko taka chwila słabości, ściana, czy takie tam. Że po jakimś kilometrze wezmę się w garść i znowu pójdzie jak z płatka. Moment ten jednak nie nastąpił, a ja coraz mocniej odczuwałem mięśnie ud – ich zmęczenie. Pod koniec jeszcze wyszła mała korekta trasy (jakieś 2km więcej) i to mnie już zupełnie przybiło – nie byłem nastawiony na dłuższą trasę i ciężko to moja głowa akceptowała. Do „mety” dobiegłem więc jako ostatni z lekkim jeszcze opóźnieniem. Chyba nie muszę dopowiadać, że widok aut mnie uskrzydlił. Grupa zresztą była dobrze rozbawiona, więc bardzo szybko wypracowano coś co można było nazwać „konkursem pompek”. Zaczęło się od Miodzia (a jakże by inaczej). On machnął 50 sztuk, potem zrobił instruktaż robienia pompek na miliony sposobów, z których nigdy nie zdawałem sobie sprawy. Inni zaczęli próbować i tak to się zaczęło. Dzięki Dżastin chyba wszyscy robili pompki – nawet i ona – a ubawu przy tym było co nie miara! Nawet prawie zmusiła przejeżdżającego pana rowerem, który de facto zrobił nam fotkę, do robienia pompek :)))) Część tych fotek także jest w galerii z dzisiejszego biegu (a trzeba dodać, że wyjątkowo dużo fotek powstało!). Ech, troszkę to wszystko chaotyczne, ale to pewnie kwestia zmęczenia… Zapraszam więc przynajmniej do obejrzenia fotek:
15 listopada 2008
Na jesienną słotę - tylko bieganie!
13 listopada 2008
Moje proste nogi!
Wiesz co? Nogi ci się wyprostowały! Że jak? No oglądałam zdjęcia i muszę powiedzieć, że nogi masz dużo prostsze niż poprzednio…Pewnie gdybym był kobietą to bym się zachwycił, ale będąc facetem nie bardzo wiem co o tym mam myśleć. Faktem jest, że wybiegałem już przeszło 1200km,więc pewnie nogi też miały szansę się nieco wyrzeźbić, ale czy to ma jakieś znaczenie u faceta? Trudno mi powiedzieć. To jednak usłyszałem od siostry i chyba poczułem się nieco zagubiony… Dziś pierwszy trening po intensywnym starcie. Trzeba przyznać, że zaniedbałem rozciąganie po bieganiu i dziś mocniej niż zwykle czułem, że biegałem dwa dni temu. Zacząłem więc od solidniejszej rozgrzewki, trwającej ponad 50 minut. Jako, że moje nóżki (ponoć proste!) zrobiły świetną robotę dwa dni temu – należała się im solidna rozgrzewka przed bieganiem. Dziś w planie było po prostu 8km. Ewa zgodziła się jeszcze rano na trening, Grześ zaś poinformował, ze musi się wybrać do lekarza na badania: utrzymujące się od pewnego czasu osłabienie należy zweryfikować. Z Ewą zrobiłem więc niecałe 3km w tempie 7:08 (coraz lepiej!) a potem ja zrobiłem 6km w tempie 5:29. Tempo pewnie byłoby dużo większe gdyby nie zadzwonił Boguś. A dobrze że zadzwonił, bo miałem takie ciśnienie na wcześniejsze ukończenie treningu, że pewnie bym się nieco zamęczył pędząc tak. Tym razem na koniec treningu przyłożyłem się z rozciąganiem. Zrobiłem także kilka ćwiczeń siłowych i z wielką satysfakcją wróciłem do domu. Nadmienić jednak trzeba dzisiejszą osobliwość biegania: dziś każdy, którego pozdrowiłem odpowiedział pozdrowieniem! To było bardzo miłe i budujące! Widać nie wszyscy jeszcze zdziadzieli i jest światełko w tunelu, że tradycja ta i zwyczaj nie zanikną. Z tej okazji wypiłem dziś jedno piwfko i doświadczyłem lekkiego odlotu! Chyba się nieco odwodniłem ostatnio, że jedno piwo tak na mnie działa…
12 listopada 2008
Aktualizacje
11 listopada 2008
XX Bieg Niepodległości
Ostatnie dni dały mi trochę popalić – wczesne wstawanie, późne chodzenie spać. Nie miało to jednak przeszkodzić w udziale w XX Biegu Niepodległości organizowanego w Warszawie. Prawdę mówiąc bardzo czekałem na tę imprezę, bo rok temu podobała mi się i chciałem to wrażenie jeszcze raz odczuć. Wstałem tym razem o 8:00 – musiałem odespać wczorajsze podróże po całej Polsce (pobudka była o 3:15!). Skoczyłem niemal od razu do kuchni pamiętając, że śniadanie przed biegiem jest nie bez znaczenia i warto je dokładnie przemyśleć. Starałem się także pamiętać, że wstałem później o jakieś 30 minut niż planowałem, więc czasu na myślenie wiele nie było. Można dostać myślo-pląsu od takich wykluczających się opcji. Postanowiłem więc znowu pójść na żywioł: wyjąłem z lodówki wszystko co mogło nadawać się do zjedzenia, całe pieczywo z chlebaka, robiąc w międzyczasie herbatę – niemal jak na reklamie kremu Nivea – tyle, że zdecydowanie bardziej byłem wydajniejszy i szybszy :) Ostatecznie z tego zamieszania wyszły kanapki z bułki przyprawione pasztetem. Nie najgorzej. Herbatę zakrasiłem cytryną, cukrem (pomyślałem, że kilka węglowodanów dziś się przyda) i zabrałem się do jedzenia. Oczywiście tak chciałem aby to wyglądało, ale praktyka jak zwykle nieco weryfikuje tego typu plany. Dzieciaki zdążyły już wstać i się bardzo dobrze i szybko przebudzić. Oznaczało to robienie jeszcze miliona rzeczy dodatkowych, choć efekt końcowy został osiągnięty tak jak planowałem: śniadanie zjadłem. Po śniadaniu zrobiłem szybką rozgrzewkę, korzystając ze swojego sprzętu rehabilitacyjnego oraz robiąc w domu ćwiczenia, które wymagają położenia się na podłodze tudzież na ziemi. Resztę miałem zrobić już na linii startu. Spakowałem się i przygotowałem na bieganie z moim nowym plecaczkiem. Był wypełniony częściowo wodą, bo zostało jeszcze po niedzielnym bieganiu i miał stanowić awaryjne wyposażenie biegacza. Dorzuciłem cieplejsze ciuchy, które miałem włożyć po biegu i ruszyłem do Wilanowa, gdzie byłem umówiony z chłopakami. W stronę Wilanowa dojechałem wręcz błyskawicznie – ok. 30 minut! Zauważyłem nawet, że przyjechałem równo z Bogusiem. On tego nie zauważył, więc bardzo szybko wykorzystałem to aby przestraszyć chłopaka stukając rozpaczliwie w dach jego auta – to zawsze działa – nawet na mnie :))) Chwilę później przyjechał Jacek z kolegą i mogliśmy ruszyć w kierunku startu, czyli na Nowy Świat. Pod dawną Giełdę Papierów Wartościowych dojechaliśmy szybko i bez problemu. Dzięki temu wysiadając z samochodu mieliśmy jeszcze 1 godzinę i 40 minut do startu. Na niedługo przed startem okazało się, że start opóźni się o 10 minut, więc ostatecznie było prawie 2 godziny do startu. Czas nam jednak upłynął bardzo miło. Najpierw musieliśmy dość do pomnika Kopernika, tam mieliśmy spotkać się z resztą załogi karczewskiej oraz z moim wiernym kibicem wzbogaconym o drugą osobę kibicującą. Agnieszka, moja kibicka, została szybko przeszkolona z robienia zdjęć a po ok. 20 minutach w końcu wszyscy byli w komplecie. Komplet był tak liczny, że nie udało mi się zapamiętać wszystkich imion, ale te które pamiętam wymieniam: Boguś, Leszek, Kuba, Kasia, Jacek i jeszcze dwóch, których już nie zdołałem zapamiętać (co jest typowe dla mnie, niestety). To dokładnie jak z koleżanką Agnieszki – bardzo sympatyczna, ale imię mi umknęło daleko hen w najdalsze zakamarki mojego niezgłębionego umysłu! Naszą rozgrzewkę zaczęliśmy więc od zdjęcia grupowego. W pierwszej chwili śmiałem się z Agnieszki dlaczego tak dużo pstryka tych fotek, ale gdy je obejrzałem stwierdziłem, że miała rację – lepiej zrobić więcej, to będzie z czego wybierać: rzeczywiście parę fotek nie złapało ostrości. Po tym nastąpiło przebieranie, które Agnieszka próbowała udokumentować a następnie od razu rozgrzeweczka. Nie było łatwo, bo tłum skutecznie i ustawicznie się zagęszczał, więc część ćwiczeń nie można było zrobić, aby kogoś nie trafić np. łokciem. Część z tej rozgrzewki także została udokumentowana :) To co mnie uderzyło jeszcze przed startem to dziwne zachowanie tłumu. Ludzie, którzy przechodzili koło nas zachowywali się jakby nas nie widzieli, przepychając się wręcz na maksa! Przy pierwszych tego typu zdarzeniach stwierdziłem, że to przypadek – każdemu się tak zdarza w końcu, ale po czwartym i piątym razie to zaczęło być już nie tylko irytujące i zastanawiające! W końcu miałem czerwoną koszulkę na sobie, więc trudno było przeoczyć chociażby moją osobę… Ostatecznie nie przejmowałem się tym i stwierdziłem, że może po prostu wybraliśmy niezbyt szczęśliwe miejsce i to wszystko. Rozgrzewka przedłużyła się, bo start opóźnił się o 10 minut. W zasadzie nie słyszałem dlaczego, ale tłum przed dwunastą tak się zagęścił, że ledwo można było podskakiwać w miejscu. Ostatnie kilkanaście minut staliśmy więc bez większego ruchu, użerając się z dziwnymi ludźmi, którzy za wszelką cenę chcieli przejść koło nas, zapominając całkowicie języka nie tylko u ustach, ale i w przysłowiowej dupie: nie raczyli nawet użyć słowa „przepraszam” tylko na siłę napierali, bo ONI MUSZĄ PRZEJŚĆ – kolejny element, który mnie zniesmaczył, choć starałem się bardziej skupić na rozmowie ze znajomymi, niż bydlęcym zachowaniom niektórych elementów z tłumu… Start zaczął się od falstartu. To ciekawy początek. Nie wiem dlaczego tak wyszło – do nas docierały już tylko strzępki głosu z głośników. Tuż przed startem nie widzieliśmy już nawet ekranu, bo był przysłaniany balonem, z którym walczono, choć ostatecznie chyba nie udało się go postawić do pionu. Drugi strzał, rzut oka na ekran – tak, teraz rozpoczął się bieg. Ustawiliśmy się wcześniej w okolicy pacemaker’a na 50 minut, ale nawet ja robiąc 48 minut nie spotkałem go już później ani razu (nawet nie był w zasięgu mojego wzroku!). Do linii startu szliśmy 2 minuty – ci dalej pewnie jeszcze dłużej, ale już na starcie żałowałem, że wystartowaliśmy z samego końca – byłoby pewnie nieco luźniej. Boguś chciał koniecznie robić życiówkę. Ja nie byłem nastawiony zbytnio na życiówki, ale postanowiłem, że go podprowadzę tak daleko jak się da. Plan był prosty: 48 minut! Pierwsze kilkaset metrów tłum bardzo ładnie biegł, bo w tempie niemal 4:30 – nawet nie trzeba było za mocno wyprzedzać. Nastawiliśmy się też, że w okolicach pierwszego kilometra rozluźni się, i będzie można już mniej się męczyć przy „zygzakowaniu” biegnących wolniej. Niestety pierwszy kilometr nie przyniósł ulgi. Ani drugi, ani trzeci, ani… W zasadzie cały czas tłum był bardzo gęsty i trudny do opanowania, gdy się chciało biec szybciej niż on. Co gorsza: ostatni kilometr zwężył się drastycznie i dzięki temu na ostatnim kilometrze było jeszcze ciaśniej niż na pozostałej części trasy. Więc gdy już chciałem (na ostatnim kilometrze) przyśpieszyć, było to niemal niemożliwe: co wyskoczę do przodu, to ktoś mnie przyblokuje, gdy go ominę (często drugą stroną), to znowu ktoś mnie wyprzedza. I tu warto dodać dość istotną rzecz: gdy ktoś chciał mnie wyprzedzić ustępowałem drogi – niestety bardzo rzadkie zjawisko. Mnie to spotkało zaledwie raz na całej długości trasy! W zasadzie powinienem napisać, o tym jak się biegło, że Boguś lekko odłączył się piątym kilometrze, o perypetiach Kuby itp., ale w tym roku atmosfera biegu było rzeczywiście dużo ważniejsza – szkoda tylko, że w negatywnym tego słowa znaczeniu :( Pierwsze kilometry zawsze są ciasne i często zdarza się, że wyprzedzamy i jesteśmy wyprzedzani. Nie często (a po moich kilkunastu startach mam prawo tak twierdzić) jednak zdarza się tak, że osoba nas wyprzedzająca na „do widzenia” daje nam zdrowego kuksańca z łokcia, jakby chciała powiedzieć „z drogi śledzie, bo król jedzie!”. Na początku spisałem to na domenę pierwszego ciasnego kilometra, ale gdy na drugim kilometrze nadal dostawałem kuksańce (ciekawe czy będę miał siniaki?) to przestawało to być już takie normalne i akceptowalne. Pod koniec drugiego kilometra, gdy wyprzedzałem gościa (oczywiście nie przywiązałem wagi do jego numeru startowego, choć powinienem!), ten nagle skoczył do przodu jakby za wszelką cenę nie chciał dopuścić, że go ktoś wyprzedza, przez co delikatnie trąciłem go łokciem. Zacząłem się więc odwracać w jego kierunku, aby go przeprosić za „stłuczkę”, ale nim zdążyłem przekręcić głowę, gość w nerwie odwinął mi tak, że aż poczułem uderzenie na wylot mojego mięśnia! Oszołomiony tą sytuacją byłem tak bardzo, że to co zamierzałem po prostu zrobiłem: rzuciłem „przepraszam”, choć od razu tego żałowałem – powinienem mu raczej powiedzieć „przepraszam, chamie!”… Niestety po raz pierwszy spotykam się aż z takim chamstwem podczas biegania. Niezwyczajny takich sytuacji byłem wielokrotnie potulny jak baranek i tłumaczyłem sobie tylko „to przecież przypadek!”. Finish także był bardzo niesmaczny - odpuściłem sobie niemal zupełnie! Gdy tylko przyśpieszyłem do swojego sprintu (jaki zwykłem ostatnio uskuteczniać) nagle okazało się, że inni także chcą powalczyć – i w tym akurat nie ma nic dziwnego – tak to już jest. Ale dlaczego każdy z nim postanawiał powalczyć tylko w drodze nieuczciwej rywalizacji skutecznie zabiegając mi drogę, to tego kompletnie nie potrafiłem sobie wytłumaczyć!? Za metą pojąłem, że biegłem jak ostatni naiwniak i że nie bardzo pasowałem do tej brutalnej (bo chyba już czas nazwać to po imieniu) imprezy. A może to po prostu ludzie nie bardzo pasowali??? Kolega, gdy mu opowiadałem o tym stwierdził krótko i obrazowo: „to warszawiacy (ta mała litera to nie błąd!) – tak jak jeżdżą po ulicach tak i biegają!”. I chyba coś w tym jest! Oczywiście chcę tu podkreślić, że jest to pewnego rodzaju przerysowanie, ale druga strona medalu, to to, że po raz pierwszy spotykam się aż z taką agresywnością biegających. Nawet Human Race czy Run Warsaw nie sprawił mi takiego zawodu jak ta impreza. Wszystko więc wskazuje, że imprezę zapamiętam tak mocno jak chciałem – tyle, że wspomnienia nie do końca będą fajne. A jeśli już mówimy o fajności, to żeby nie było, że jestem klasyczną marudą: czas opowiedzieć co mi się podobało.
- Przede wszystkim to, że byliśmy w większej grupie – jest to niezwykle miłe i pozwala przymknąć oko na inne niedociągnięcia organizatora czy biegaczy.
- Profil trasy, który sprawia wrażenie, że biegnie się cały czas z górki (choć do końca tak nie jest).
- Niezwykła oprawa imprezy, która zachwyca swoim rozmachem i pomysłowością. (W tym roku) ciekawy (bo nie do końca sprawny) system powiadamiania o wynikach – w przyszłym roku powinien już lepiej zadziałać :).
- No i nie można zapomnieć o kibicach. Jak zwykle nie zabrakło ich i wielu z nich kibicowali bardzo dzielnie i dodawali otuchy i sił.
- Dużo lepiej także w tym roku zachowali się kierowcy, którzy mieli jeszcze trudniejsze zadanie (tłum ciągnął się kilometrami!), a mimo to nie było słychać jakichś głupich dyskusji z policją, krzyków, trąbienia czy innych.
Jest jeszcze satysfakcja osobista w postaci rekordu życiowego, tj. 48:09 (zmierzony przeze mnie czas wyniósł 48:08, a odległość z pulsometru: 10,31 – to te bieganie zygzakiem :) ). Do realizacji planów zostaje więc tylko zaliczenie półmaratonu (bo nawet narzutu czasowego nie zakładałem żadnego). że w zeszłym roku tę samę trasę zrobiłem w czasie 1:08:00(!). Do tej satysfakcji osobistej chętnie dopiszę obecność Agnieszki – muszę przyznać, że dzielny z niej kibic i doskonale poprawia nastrój – chętnie widuję ją przed linią startu :))) I na koniec jeszcze mała dygresja dotycząca bólu gardła. Pisałem już wcześniej o moich metodach na bolące gardło i miałem okazję przetestować je ponownie. Otóż wczoraj wstając bardzo rano odczułem potworny ból gardła. Nie bardzo wiedziałem dlaczego, ale powód był najmniej ważny. Nazajutrz miałem biegać i trzeba było z gardłem zrobić porządek. Bazując więc na moich doświadczeniach od razu łyknąłem Gripex’a i tak ruszyłem w Polskę. W godzinie 16:00 zaopatrzyłem się w nowy zestaw tabletek (także Gripex, tyle że Max) i jeszcze dwa razy tego dnia zażyłem. Dziś rano gardło już tylko ćmiło, ale nie zrezygnowałem z kuracji i zażyłem znowu Gpripex’a. Podczas biegu gardło już zupełnie nie bolało! Oczywiście teraz na wieczór lekko odczuwam, więc kuracji jeszcze nie przerywam (powinna trwać minimum dwa dni), ale gardło nie było już przeszkodą ani w bieganiu, ani w normalnym funkcjonowaniu. Odsyłam więc jeszcze raz zainteresowanych do artykułu o bólu gardła, a tymczasem zapraszam do obejrzenia albumu z biegu (a właściwie głównie sprzed biegu :) ) – kliknij na fotografię aby obejrzeć więcej fotek:
9 listopada 2008
Kampinoskie bieganie
Godzina 5:30 zerwałem się na równe nogi. Tak naprawdę to nogi sobie radziły z tym wstawaniem doskonale, ale błędnik był jeszcze zupełnie gdzie indziej i drogę do toalety wykonałem trochę jak trafiony meserszmit – to cud, że po drodze nie ściągnąłem wszystkich fotografii ze ściany (a do toalety mam kilka ładnych metrów!). Pobyt na kibelku pozwolił odzyskać władanie nad całością ciała i ruszyłem do kuchni. Tam spojrzałem na pustą i wysprzątaną kuchnię, wyjrzałem za okno, gdzie ciemności panowały cały czas nieprzejrzyste i zadałem sobie egzystencjalne pytanie: „Czy ja jestem normalny? W środku długiego weekendu zrywam się w środku nocy aby pobiegać!” Od razu zaczął mnie dręczyć jakiś niepokój, że chyba lepiej nie zastanawiać się teraz nad tym i trzeba szybko zjeść śniadania, tak aby o godzinie 8:00, jak już wystartuję do biegu, po śniadaniu zostało tylko wspomnienie. Mój rentgenowski wzrok przebił się nawet przez metalową folię, pod którą spoczywała pyszna szarlotka. Mózg troszkę beze mnie podjął decyzję, że na śniadanie zjemy (tzn. ja i mój mózg) tenże właśnie ukryty przysmak popijając Powerade’m aby dopełnić się izotonikami. Okazało się, że jestem niewolnikiem mózgu, bo choć pomysł nie bardzo mi się podobał, to jednak na tyle zapanował nad moim ciałem, że ręce już pracowały nad przygotowaniem wysoce skomplikowanego śniadania. Aby się nie dręczyć tym rozdwojeniem mojego ego, poddałem się znowu potulnie jak baranek temu co wyrabia mój mózg z moim ciałem. W tan sposób spożyłem dwa wielkie kawałki szarlotki i prawie cała butelkę Powerade’a. Z początku czułem się świetnie, bo trudno nie czuć się dobrze po tak pysznej szarlotce. Mój żołądek jednak miał własne zdanie na ten temat. Co jest???!!! Każdy z elementów moje ciała funkcjonował niezależnie i każdym miał coś innego do powiedzenia! Wydałem komendę RESET i odzyskałem panowanie nad całym moim ciałem i zacząłem rozgrzewkę. Rozgrzewka szła całkiem nieźle, ale już w okolicach 6:40 okazało się, że żołądek zgłosił pewne postulaty i wyraził swoje niezadowolenie z paskudnie przedziwnego śniadania, które wetknąłem mu jeszcze przed szóstą. Niektóre ćwiczenia musiałem więc modyfikować, bo protest czasami przybierał bardziej wyraziste formy i robiło się już całkiem nieprzyjemnie. O 7:00 z radością odpuściłem sobie rozgrzewkę i przechodząc obok łóżka zapragnąłem tam wrócić i pozostać aż do czasu jak dzieci mnie kompletnie (znowu) dobudzą. Żołądek oczywiście wykorzystał nadarzającą się sytuację i od razu wyraził swoje zadowolenie z takiego pomysłu – to była najcięższa chwila dzisiejszego poranka. Oczami już widziałem nawet siebie w tym łóżku i żołądek aż się uśmiechnął na tę wizję. Dokładnie jakby się czas zatrzymał a ja patrzyłem na to łóżko jak na schabowego po trzech miesiącach odchudzania! Ostatecznie jednak wygrałem i ruszyłem się ubierać. Dziś miałem biegać przecież w Parku Kampinoskim z Jangiem i Mbucz’em oraz dwiema sukami husky: Szarą i Nuką. Byłem prawie przygotowany: plecak napełniony wodą, ciuchy wyprane, miejsce dojazdu wyznaczone w nawigacji. Dzięki temu 7:15 udało się wyjść z domku z pełnym ekwipunkiem. Wsiadałem do auta i ruszyłem. Dojechałem jako pierwszy. Zrobiłem sobie więc jeszcze troszkę dodatkowej rozgrzewki. Świeże powietrze rozjaśniło mi umysł i przypomniałem sobie jeszcze kilka ćwiczeń, które warto było zrobić przed tak długim biegiem. Tuż przed ósmą przyjechał Mbucz a kilka minut później Jang. Dokończyliśmy rozgrzeweczkę i zachwycając się słoneczkiem, które zaczęło się przebijać przez drzewa i zapowiadało śliczną pogodę, ruszyliśmy: ja na początku bez psa – tak wszelki wypadek. I rzeczywiście psy wyrwały jak na sprincie. Nie biegałem z nimi pierwszy raz, więc wiedziałem, że początek może być ostrzejszy, więc brałem poprawkę na ten fakt. Trzymałem się więc delikatnie za chłopakami starając się biec równomiernie. Psy jednak ustabilizowały się już pierwszych 500 metrach i było ok. Krajobraz jaki tam zastałem można nazwać tylko tak: „zaawansowana jesień”. Widać, że na śnieg jeszcze za wcześnie, ale i z drugiej strony jesieni prawie już nie ma. Nie jest już tak kolorowo, a drogi pokryte gruba warstwą liści – trzeba było uważać na co się stąpa! Słońce jednak podkręcało jeszcze tę końcówkę jesieni i mimo wszystko trzeba stwierdzić, że wyglądało to wszystko przepięknie! Jang obcykany był w lokalnych atrakcjach tak bardzo, że nawet przewodnicy mogliby się uczyć od niego. Miałem wrażenie, że zna tu każdy kamień, ba! Nawet jego historię! Po kilku takich opowieściach zaczęło mi się to wszystko mieszać w głowie, ale i tak fajnie się tego słuchało. Od 9-tego kilometra Szara przełączyła się z Mbucza do Robsika – dla niej to pewnie nie miało większego znaczenia. Ja nieco z obawą natomiast się przepinałem. Okazało się, ze niepokój był niesłuszny – Szara biegła bardzo ładnie i równo. Dzięki temu przez wiele kilometrów nie czułem, że jestem podpięty do niej. Mniej więcej w połowie drogi wbiegliśmy do wsi Sieraków (chyba!). Jang stwierdził, że jest to wieś „burków”. Zrozumiałem, że będzie nieco psów ujadać, ale nie wiedziałem, że aż tak bardzo! Niemal w każdym domu/posiadłości było 3-5 psów. A bywały i domy gdzie tych psów było tyle, że nawet ciężko było policzyć! Najciekawsze było to, że wiele psów wyglądało wręcz na zabójców, jakby ludzie strzegli w swoich domach jakieś potężne skarby! Byłem oszołomiony ilością „burków” (myślę, że „burek” to taki psi chwiej, który nie do końca nawet rozumie na kogo i po co szczeka). Co ciekawe były nawet psy biegające luzem i sadzące się za nami. Faktem jest, ze nawet miałem gaz pieprzowy, ale biegłem z innymi psami i użycie go było wielce ryzykowne. Poza tym okazało się, że to typowe psy obronne: najpierw zaczepiają a potem trzeba je bronić. Pod koniec tej wsi zauważyłem jeden dom, gdzie nie zauważyłem ani jednego psa! Już miałem wyć z zachwytu, gdy dojrzałem kota, który stał na straży domu i ni to warczał ni to miałczał groźnie, jakby chciał powiedzieć: „może psa tu nie ma, ale nie radzę ryzykować!”. W pierwszej chwili zgłupiałem, bo obraz był wręcz osobliwy i nie uwierzyłem w niego od razu, ale po chwili rżałem ze śmiechu. Po pierwsze, bo koty obronne to rzadkość (choć już widywałem takie), a po drugie, z powodu znaku ostrzegawczego jaki ostatnio widziałem na spacerze gdzieś na Tarchominie: Pod koniec drogi zgubiliśmy na chwilę szlak, ale to wyszło dla psów na dobre – znalazły całkiem niezłe pokłady wody, więc mogły się posilić. Przez las na skróty odnaleźliśmy nasz szlak i z czasem 2:03 zakończyliśmy naszego (dokładne!) 20km :))) Napoiliśmy psy, porozciągaliśmy się i rozjechaliśmy do domów. Oj nie ma to jak bieganie w towarzystwie! Cieszę się, że nie tylko ja uprawiam „sporty ekstremalne” ;))) Dorzucam mapkę ścieżki:
8 listopada 2008
Mamo, ja wiariat!
Zakupiłem w końcu gaz pieprzowy. Czemu aż tak radykalnie? Zasadniczo z powodu coraz częściej biegających psów bez kagańców i smyczy. Odpowiedzialność właścicieli pupili jakoś topnieje, a że ja już nie raz byłem pogryziony przez psa, to wiem czy to kosztuje i nie zamierzam tak dobrowolnie się poddawać. Na razie gaz leży na półce, bo cały czas zapominam o nim – muszę sobie wyrobić jakiś odruch w pamięci, aby to jednak zabierać. Jak to mawiają: strzeżonego Pan Bóg strzeże… Dziś oczywiście też zapomniałem gazu, ale że biegałem o godzinie 10:00, to mało było tak dwuznacznych sytuacji. Wspaniałym tez to było, że o tej porze spotkałem wielu biegających. Muszę przyznać, że jest to miłe. Nawet to, że jeden z nich mnie wyprzedził :) To jednak nadal jest to jakiś taki mój kolega po fachu i fakt, że inni też się męczą w podobny sposób sprawia, że odczuwa się pewnego rodzaju więź z nimi. Dziś więc zrobiłem 8km wraz z przebieżkami 8x20s. Jako, że biegałem bez śniadania, to trzeba przyznać, że przebieżki nieco ciężko się biegało, ale nie dbałem specjalnie o to – robiłem dłuższe przerwy między nimi i było super. Podczas biegu obdzwoniłem znajomych z zapytaniem czy ma ktoś ochotę przejechać się jutro rowerem podczas mojego wybiegania. Od wszystkich dostałem odpowiedź odmowną. Cechą charakterystyczną było także słowo „zimno”. Z początku stwierdziłem, że każdy szuka wymówki, ale gdy dotarło do mnie, że każdy z osobna użył tego słowa, to nie wyglądało to już tak prosto. Przecież się nie zmówili?! I tak sobie biegałem myśląc o tym. Dotarło do mnie, że Oni mają przecież rację. Ja zaś, wygląda na to, że jestem trochę jednak szalony. Normalny człowiek w taki dzień nawet do sklepu nie chce wyjść, a cóż dopiero pobiegać lub wyjść na rower? Podzieliłem się swoimi przemyśleniami z żoną i ta stwierdziła krótko: „przecież ty uprawiasz sporty ekstremalne!”. W zasadzie potwierdziło to moje przypuszczenia, choć chyba na początku nie do końca w to wierzyłem. Partnera do biegania postanowiłem więc szukać tam gdzie więcej takich wariatów jest podobnych do mnie: fora internetowe. Nie wiem czy nie za późno zacząłem, ale to jeszcze dziś pewnie się okaże. Decydującym może być niestety długi weekend – ale poczekam jeszcze chwilę… W tymczasem przedstawiam humor z cyklu spolszczania słów angielskich (zaczerpnięty z prezentacji Microsoft):
7 listopada 2008
Ziąb!
5 listopada 2008
Rocznica blogowania!
4 listopada 2008
Brakuje ognia w lokomotywie?
Ech, ta jesień! Coraz mniej chęci i wigoru. Wysłałem dziś zaczepnego SMS’a do Grzesia i Ewy, czy biegają. Grześ się poddał a Ewa stanęła na wysokości zadania. Ja dziś wyjątkowo liczyłem na to, że ona też odpadnie i wtedy z czystym (prawie! :) ) sumieniem również sobie odpuszczę. Tak więc dziś pobiegłem w sumie dzięki Ewie. Mało tego! Dzięki niej puściłem też lotka! Nie to, że mam jakieś pewniaki, ale czasami trzeba dać szansę losowi aby miał przynajmniej możliwość zmiany mojego życia – nawet jeśli się to jeszcze dziś nie stanie :))) Niestety rozgrzewki dziś nie wiele było. To już nie dobrze – staje się to niemal reguła. Tłumaczę sobie, że to było kosztem dopieszczania dzieci, ale w długim okresie czasu może się to zemścić na mnie. Z Ewą jednakże pierwsze kółeczko (ok. 3km) kręcimy bardzo truchtem, potem sam odjeżdżam w tempie ciut poniżej 6:00 a potem nawet znalazły się siły na przebieżki, które mocno chciałem sobie dziś odpuścić (nie wiem skąd ta niechęć to treningów…?). Mimo więc tych wszystkich antypatycznym doznań jesiennych plan wykonałem w 100%. Wprawdzie przebieżki były wolniejsze nieco niż zwykle, ale przy tak słabej rozgrzewce nie chciałem się za mocno napinać – o kontuzję jest zbyt łatwo – ja to wiem… I na koniec ciekawostka z cyklu jak tłumaczy się z angielskiego na polski. Oto tekst oryginalny:
Recording can be set up to start by motion trigger, or by manual or scheduled recording. Playback is available on Windows Media Player with no need for a proprietary player
I oto co zostało po tłumaczeniu:
Nagrywanie może być uruchamiane przez wyzwalacz detekcji ruchu, ręcznie lub zaplanowane przez odtwarzacz Windows Media Player, bez konieczności używania firmowego odtwarzacza
Zaproszenie na XX Bieg Niepodległości
2 listopada 2008
Samotne wybieganie nie jest fajne?
1 listopada 2008
Zaduszne bieganie
No i na koniec jeszcze małe news’y o nagrodach z Pascal’a. Nagrody przyszły. Voucher już w rękach nowego właściciela, więc ten temat mam z głowy. Przysłali jeszcze dwa plecaki rowerowe (dość małe, bo zaledwie 15l całkowitej pojemności) oraz dwie pary rękawiczek. Jak się łatwo domyśleć, nikt nie pytał mnie o rozmiar, więc ani jednak, ani druga para rękawiczek nie pasuje na mnie! Nie ma to jak praktyczne nagrody, co?! No i na koniec zupełnie szalona informacja: tylko moje nagroda zawierała jedną dobę hotelową w hotelu, jako „weekend w hotelu”! Trafiłem więc chyba na najbardziej chałową nagrodę jaką mogłem od nich dostać! Pascal oczywiście wmawia mi, że jestem malkontent, ale po tylu tygodniach przyglądania się temu wszystkiemu wiem, że to kolejna ściema z ich strony. Szkoda – miałem o nich naprawdę dobre zdanie…