Uch! Po świętach. Chociaż w tym roku nie było tak źle – człowiek się nie przejadł, nie przepił (bilans wagi ciała po świętach nie tylko utrzymany, ale nawet pół kilo stracone!) a nawet rodzina nie wygenerowała jakichś dziwnych sytuacji. Inna sprawa, że to co człowiek się osłuchał to wystarczało, ale mimo wszystko święta są in-plus. Do tej pory oczywiście cały ten czas spędziłem na odpoczynku fizycznym. Aż boję się jak to będzie wrócić do swojej aktywności i czy w zasadzie ten odpoczynek wystarczy aby zaleczyć moją ostatnią kontuzję. Jako, że poniedziałek i wtorek jestem w Staszowie na szkoleniu a w środę już Sylwester, więc pewnie zacznę swoje treningi już w przyszłym roku. W związku z tym spróbujemy zrobić małe posumowanie odchodzącego roku. Oto one: W Nowy Rok wszedłem z kontuzją pasma piszczelowo-biodrowego, które próbowałem najpierw sam jakoś zaleczyć przez odpoczynek, ale gdy to nie dawało, zdecydowałem się udać do lekarza. Na początek trafiłem na (płatnego!) konowała, który zaproponował mi szachy (!!!). W ciągu dwóch dni zdecydowałem się znaleźć bardziej fachową pomoc. I tak szukając po Internecie trafiam na „Ta Ruda”. Umawiam się z nią na wizytę, ale wizyty niestety nie dochodzi: dwa dni przed skręcam nogę i tak porządnie (skręcenie III-go stopnia, dwa wiązadła stawu skokowego zerwane, jedno naderwane, trzecie zmiażdżone). Kieruje mnie więc dziewczyna do lekarza, który uświadamia mnie o powadze kontuzji oraz zapewnia, że będę biegał (nie trudno zgadnąć, że wbrew wszelkim innym powszechnym opiniom!). Skręcenie nogi unieruchamia mnie na prawie 2 tygodnie – poruszam się wyłącznie o dwóch kulach. Po ok. 2-3 tygodniach zaczynam pierwsze rehabilitacyjne zajęcia. Pierwsze masaże są tak bolące, że pomimo skrywania bólu, jaki mi zadawała Ewa i tak łzy same zalewały mi twarz. Nosiło to nazwę rozbijania zrostów – wspaniałe i potworność jednocześnie :))).
Pierwsze treningi zacząłem 10.04 – na razie mam biegać 4 razy w tygodniu co ok. 15 minut, bardzo powoli i spokojnie. Każdy bieg w dzienniczku opatrzony jest słowem „ból” – wiele z tych treningów kosztowało mnie wiele wysiłku psychicznego, aby przezwyciężać ból. 1.05 wprowadziła mi Ewa nowy plan treningowy: wtorek-6km, czwartek-6km, sobota-10km, niedziela-10km. Zasadniczo nie udawało mi się utrzymać tego planu – cały czas coś wypadało, coś się zmieniało, jakieś dni wypadały z treningów, lub sam odpuszczałem (np. po startach w zawodach). Ale był to właśnie ten czas, na który tak długo czekałem: mogłem w końcu biegać troszkę dłużej niż 30 minut. Maj był więc tym miesiącem, od którego biegalem już naprawdę w tym roku – wbrew wszelkim „znachorom” i „jasnowidzom” – ależ satysfakcja! Na początku sierpnia miałem jeszcze jedna małą przerwę w bieganiu – to przez moją niezbyt mądrą wyprawę, podczas której zamoczyłem buty i 12km musiałem wracać na bosaka po plaży o różnej fakturze. Ale z tego szybko się wylizałem.
Ostatnia kontuzja jaka mnie w tym roku dotknęła to znowu pasmo piszczelowo-biodrowe – na tydzień przed moim debiutem w półmaratonie. Bardziej bolało, to że pokrzywała mi (ta kontuzja) plany niż sam ból. Zresztą nauczony doświadczeniami roku zeszłego tym razem nie przegiąłem i kontuzja na co dzień zupełnie nie przeszkadza. Zrobiłem więc dłuższą przerwę w grudniu (w grudniu przebiegłem w sumie 7km) wyprowadzając 4 razy rower. Z tego wynika, że od maja do końca listopada biegałem w zasadzie non-stop. To mogło być przyczyną mojej ostatniej niedyspozycji (a dokładnie: brak odpoczynków).
A teraz trochę statystyk za rok 2008:
- Przebiegnięte kilometry: 948 km, w rozbiciu na główne biegające miesiące:
- Maj: 118
- Czerwiec: 104
- Lipiec: 123
- Sierpień: 118
- Wrzesień: 101
- Październik: 148
- Listopad: 196
- Przejechane kilometry rowerem: 1650 km
- Od maja ani razu nie zachorowałem (!)
- Startów w 2008: 8 sztuk – w sumie 96km
- Rekordy osiągnięte w tym roku: 10km – 48:09 (reszta nieważna póki co :) )
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz