=== Robsik's Blog on WordPress ===

13 grudnia 2008

Toruńskie refreksje...

Półmaraton Św. Mikołajów No to nadszedł czas aby jednak cosik naskrobać o tym jak było w Toruniu (przecież to już mija prawie tydzień!). Zasadniczo: bez wielkich uniesień. Wszystko to za sprawą tej cholernej kontuzji, która znowu mnie eliminuje na jakiś czas z prawdziwego biegania. Postanowiłem jednak wziąć udział w imprezie, tyle że na rowerze – tak jak wspominałem już poprzednio. Trzeba było więc odpowiednio wcześniej wyjechać. Na szczęście nie przeszkadzało to moim towarzyszom podróży: czyli Bogusiowi, Pawłowi i Ediemu. W planach była jeszcze Karolina, ale ostatecznie się nie zdecydowała dziewczyna, dzięki czemu na pewno Ci z tyłu mieli nieco wygodniej :). Wyjechaliśmy kilka minut po 5:00 rano. Całą drogę przejechałem bez zatrzymywania się. Chłopaki na zmianę spali, więc o przerwę nie krzyczeli, a ja zawsze miałem jakiegoś towarzysza do gadania – to pomaga podczas jazdy i to mocno :))) W Toruniu byliśmy po ósmej. Dzięki nawigacji trafiliśmy na miejsce, odwiedziliśmy biuro zawodów, gdzie nabyliśmy nasze pakiety startowej. Ja odebrałem dodatkową koszulkę, która przysługiwała pierwszym 100 osobom, które opłaciły bieg (jak to dawno temu było!). A potem odebrałem jeszcze koszulkę „Drużyny Szpiku”. Swoją drogą bardzo dziwna ta drużyna, ale przynajmniej koszulka ładna. Po formalnościach wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy na rynek, aby „zanabyć” świeżutkich toruńskich pierników. Byłem sceptycznie do tego nastawiony – a co ja nie mogę kupić sobie piernika w swoim sklepie??? Gdy jednak zobaczyłem różnorodność pierników i poczułem ich zapach, było już po mnie. Wydałem na pierniki ponad 70 PLN!!! Jednak, choć nie przepadam za piernikami, to za tymi zajadałem się jak nigdy dotąd! Niezwykły smak świeżych pierników to jest to co na pewno będę pamiętał przez całe życie! Sława toruńskich pierników zdecydowanie nie jest przesadzona. Po drodze zrobiliśmy jeszcze kilka fotek i szybko wróciliśmy do biura zawodów. Trzeba było się przygotować do biegania: przebrać się, zanieść zabawki dla celów charytatywnych, załatwić toaletę i bardzo spóźnione śniadanie – tym razem poprzestaliśmy na bananach. Ja dodatkowo miałem do przygotowania rower. Gdy załatwiliśmy te wszystkie sprawunki, zostawiliśmy co mieliśmy zostawić w aucie i ruszyliśmy na linię startu czyli do pomnika Mikołaja Kopernika, który otrzymał honorowy numer startowy „1”. Już tu czułem się marnie – ale tak psychicznie. Widząc taką rzeszę biegaczy i wiedząc, że nie mogę pobiec, nastrajało mnie wyjątkowo podle. Nie pocieszał nawet widok innych (niedobitków!) rowerzystów. Ewidentnie byłem nie w tym miejscu co trzeba i nie w tym czasie… Trzymało mnie tylko to, że za chcę dzwoneczek (zamiast medalu). Wystartowałem z samego końca, aby nie generować sztucznego tłumu. Na końcu jednak jechało się marnie – wiało nudą i prawie smutkiem. Tylko kibice uśmiechali się tak szeroko do biegających, że aż ciepło na sercu się robiło (wyjątkowa ta toruńska publiczność!). Po 3 km postanowiłem więc poszukać kolegów. Zacząłem się więc przebijać, ale było to mało fajne i dość trudne. Aby nie przeszkadzać ludziom starałem się jechać poboczem, a pobocze bardzo często było trudne lub wręcz nie przejezdne. Ponadto miałem wrażenie, że biegacze patrzą na mnie jak na intruza. Cały czas źle się czułem w roli rowerzysty na takiej imprezie. Na piątym kilometrze dogoniłem chłopaków (Bogusia i Pawła). Edi był gdzieś z przodu. Do końca starałem się tak jechać z nimi, ale nie podobało mi się to. Nadal gęsto ludzi, którzy nie do końca byli wyrozumiali. Czułem ich spojrzenia i „huczne” myśli. Nawet to, że dyrektor biegu pozwolił mi przejechać trasę rowerem nie pomagało mi tym byle jakim samopoczuciu. Na mecie „zepchnęli” mnie z ostatniej prostej, więc czas (poprzez chipa) na pewno się nie zarejestrował. Zresztą dla mnie i tak nie miał znaczenia. Wyżebrałem dzwoneczek (bo lekko nie było) i odszukałem kolegów. Miałem ochotę od razu wracać – chciałem te moje doczucia zostawić tu w Toruniu i wyjechać jak najszybciej. Trzeba było jednak się najpierw pozbyć chipów (była za nie dość wysoka kaucja), przebrać i posilić przed wyjazdem. Spędziliśmy więc tam jeszcze dobre 2 godziny. Jakieś takie trochę przygnębiające 2 godziny… Dobrze, że mam to już za sobą. Z jednej strony wielki żal, że nie mogłem jednak pobiec – to dla tego biegu poświęciłem cały czas od września, z drugiej strony satysfakcja, że nie pogłębiłem kontuzji, choć tego drugiego to nie jestem już tak pewien jak wtedy w Toruniu. Został mi więc jeszcze słodki smak pierników, „wymęczony” dzwoneczek i jakiś niesmak tego sezonu – solidnie przepracowanego, ale jakoś jakby trochę niedokończonego. Czasami nie wszystko idzie po myśli. Tymczasem przeprosiłem więc rowerek i postaram się kontynuować bieganie na bardzo lightowym poziomie i wysiłkowym i kilometrażowym. A Praska Dyszka? Przejadę się tylko po starter – biegać nie będę, rower? Toruń uświadomił mi, że to nie o to tu chodzi…

Brak komentarzy: