Czekałem na niego całą wieczność, choć minęło tylko kilka miesięcy. Gdy się jednak na coś czeka, to czas inaczej płynie. Najważniejsze w tym starcie jednak był fakt dobiegnięcia bez kontuzji. Początek więc był dość ostrożny, a potem troszkę przyśpieszyłem.
Ale zacznę może od tego co to za impreza była: Puchar Maratonu Warszawskiego, dystans 5 km. Oczywiście w praktyce okazało się, że jest nieco inaczej: 5,45km. Ale w zasadzie zupełnie nie przeszkadzało. Bieg odbył się w Parku Skaryszewskim w pełnym porannym słońcu, przy śpiewie ptaków i wściekle ryczących żab – słowem: cudnie!
Szczęśliwie na imprezę dojechał także Boguś. I dobrze, bo chyba bym się zanudził – jakoś nie zauważyłem zbyt wiele znajomych twarzy, a tak można było non stop coś nawijać :). A i przy tym start był także ciekawszy. Wprawdzie wyników nie zrobiliśmy, ale nie dla wyników biegliśmy. Ja słuchałem głównie swojej nogi (staw skokowy w szczególności), czy jest ok., czy mogę troszkę szybciej, czy raczej zwolnić itd. Rzeczywiście parę razy zwalniałem lekko, aby dać odpocząć nodze, ale generalnie bieg zrobiłem dość szybki, bo ze średnim tempem 5:43 – to niezły wynik jak na moje aktualne treningi (powyżej 6:40).
Pod koniec noga tak się biegiem rozmasowała, że nawet pozwoliłem sobie na wspaniały finisz i to takim sprintem, że sam zastanawiałem się, czy już nie odleciałem. Wynik wprawdzie żaden, ale satysfakcja z biegu ogromna! A co ważniejsze zero kontuzji!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz