=== Robsik's Blog on WordPress ===

24 listopada 2011

Bieganie bez oczu

Znowu w Kielcach. I właściwie nie ma w tym skargi, bo generalnie polubiłem to miejsce. Tyle, że takie wyjazdy sprawiają, że robią się dodatkowe zaległości. Staram się jednak, aby to nie były zaległości w treningach. Wprawdzie w środę rano miąłem się poderwać o 5:30, aby pobiegać ale zmęczenie było silniejsze – potrzebowałem snu i odpoczynku. Na trening wyszedłem więc wieczorem, po 20:00. Trasę sprawdziłem na mapie, więc wydawało się wszystko w porządku.

Niestety już pod koniec drugiego kilometra zaczęło się robić krucho – lat gęsty (mimo jesieni), brak księżyca i droga, która z asfaltówki przemieniała się w piaszczystą i nierówną. Bardzo szybko więc zrozumiałem, że brak czołówki to jeden z poważniejszych problemów mojego treningu. Wydawało mi się jednak, że jest już za późno na powrót i powinienem dać radę przyświecać sobie iPhone’em. Przełączyłem więc go na tryb najjaśniejszy i wyświecałem swoją drogę pod nogami. Trzeba przyznać, że ilość światła jakie daje ten wyświetlacz jest imponująca. Nie mogłem jednak nic dobrego powiedzieć o baterii. Około 3 km (bo telefon zdążył mi jeszcze powiedzieć, że przebiegłem 3km) przy baterii na poziomie 75% wyłączył się bez ostrzeżenia. Ciemność, która mnie ogarnęła już nie była tak miła a droga była już mocno piaszczysta. Przekonany, że to błąd aplikacji, włączyłem iPhone’a jeszcze raz. Niestety chwilę po „zalogowaniu” znowu się wyłączył. Czyli bateria po dwóch latach użytkowania niestety ma już swoją „wartość”. Czyli dobry kilometr biegłem zupełnie po ciemku, potykając się o korzenie, piasek, gałązki i doły/zaniżenia – modliłem się aby jeszcze nogi nie skręcić, bo to już byłaby kompletna porażka.

Trzeba było to jakoś przetrwać. Co gorsze: przez baterię iPhona, straciłem też możliwość podglądu mapy, więc biegłem już na wyczucie (nawet nie na pamięć!). Gdy dobiegłem do ulicy Biesak byłem przekonany, że już mam z górki – widoczne światła przy ulicy dawały w końcu super oświetlenie i nie wymagały dodatkowej latarki.

Nie ubiegłem jednak nawet 400 metrów, gdy napotkałem watahę 4-5 psów – trudno było ich doliczyć bo starałem się je ominąć drugą stroną ulicy. Gdy je zobaczyłem natychmiast ubezpieczyłem się w zestaw kamyków (troszkę większych, wyrwanych z szutrówki) i przeszedłem do marszu aby ich nie sprowokować. Walka z tak dużą ilością psów była raczej skazana na klęskę, a wracać swoją poprzednią trasą przez ciemny las nie była dla mnie opcją. Jeden nawet miał ochotę ruszyć w moim kierunku, ale gdy zobaczył, że się schylam (niby sięgając po kamień), zmienił kierunek swojej wycieczki poszedł precz.
Z kamieniami biegłem jeszcze przez dobrych kilka kilometrów – wolałem być zabezpieczone na wypadek innych przybłęd – na szczęście do samego hotelu miałem już spokój…


Brak komentarzy: