Środa:
Dziś prawdziwy atak na prawdziwy szlak: Tarnica. Zanim jednak cokolwiek zrobiliśmy to się dobrze wyspaliśmy: czyli pełne pół godziny leniuchowania :)) Pogoda znów obiecywała „złote góry” – tym razem nie kłamała :)
Ruszyliśmy już po 10:00 w stronę Wołosatego, skąd prowadzi niebieski szlak na Tarnicę. Nie brałem pod uwagę zdobycia szczytu – trochę za długa trasa na moją czteroletnią pociechę. Brałem jednak pod uwagę możliwość zaliczenia przełęczy pod Tarnicą.
Jak zwykle zapłaciłem za parking (co za przedsiębiorcze strony?!) i ruszyliśmy na szlak (tu także nas szczardżowali za wejście na szlak – co za bzdury!?). Początek był radosny i beztroski: wszyscy oddawaliśmy się fotografowaniu :). Przed wejściem do lasu zrobiliśmy sobie krótką przerwę i ruszyliśmy dalej. Tu już nie było tak łatwo – było miejscami więcej błotka, bardziej stromo i coraz więcej kamieni i korzeni. Dzieci to jednak nie zniechęcało – musiałem je tylko doposażyć w cieplejsze bluzy, bo w lesie nie było już tak ciepło i nadal panowała duża wilgotność.
Do wiaty doszliśmy po dwóch godzinach. Wg mapy to była połowa drogi na szczyt. Szybko policzyłem, że niewielkie szanse mamy na zdobycie szczytu (zresztą od początku nie brałem tego pod uwagę). Powinniśmy jednak mieć szansę dotrzeć do skraju lasu i tam przyjrzeć się bliżej Tarnicy (a widoki są tam przepiękne!). Zrobiliśmy tu jednak nieco dłuższą przerwę, aby dać wypocząć nogom i dać trochę czasu płucom, aby przyzwyczaiły się do rozrzedzonego powietrza (to już było powyżej 1000m.n.p.m.). Zjedliśmy, dobrze się napiliśmy i ruszyliśmy. Najmłodsza na tym odcinku wzbudzała coraz większy podziw nie tylko u mnie ale przede wszystkim wśród innych turystów. Kroczyła dziarsko i śmiało bez cienia zmęczenia i marudzenia, wielokrotnie nie chcąc odpoczywać, gdy była taka możliwość :) Starszy zresztą wcale gorszy nie był – wiecznie z przodu z „marudzeniem” na ustach, że nie zdążymy na Tarnicę, że może gdyby siostra szybciej szła to byśmy zdążyli itd.: wielki duch walki i rywalizacji!
Gdy dotarliśmy na skraj lasu, to już niemal każdy zatrzymywał się przy czterolatku i niemal bili pokłony :) Wzbudzała jednak głównie podziw i zachwyt – żadnego żałowania czy troski. To chyba ją też dobrze napędzało :).
Ostatni odcinek na połoninie do przełęczy wydał się dość prosty, ale to było tylko złudzenie. Syna to jednak nie zmordowało i zapał do zdobycia góry był większy niż zmęczenie. Młodsza jednak już na kilka/kilkanaście minut przed przełęczą zaczęła strasznie plątać nogami i widać było, że zmęczenie zaczyna brać górę. Dodatkowo utrudniał panujący już na tym odcinku silni wiatr wiejący od przełęczy – zrywał czapki z głów i skutecznie utrudniał wspinanie się po bardzo wysokich jak na dzieci schodach. Wspinaliśmy się już ponad 3,5 godziny i widać było po najmniejszej, że to chyba najwyższy czas wracać. Gdy ją wziąłem na ręce, miałem wrażenie, że zaraz zaśnie – była tak wtulona dopóki nie wyszliśmy ze strefy silnego wiatru. Widać więc było jak skutecznie wiatr obniża siły i morale.
Młodszą musiałem jeszcze tylko znieść w kilku miejscach, gdzie kamienie były zbyt wysokie lub było zbyt stromo – poza tym oburzała się, że ją niosę :) Nie pozwalała za dużo się nosić – trzymałem ją tylko cały czas za rękę, bo schodząc z góry wielokrotnie się poślizgiwała, co mogło się dla niej źle skończyć, gdybym jej nie trzymał – nie protestowała na szczęście. Syn raz mało nie zwalił się twarz – chciał chyba pokazać jaki skoczny jest i sprytny – nie wziął jednak pod uwagę, że prawo ciążenia w górach jest tak okrutne :) – na szczęście wybronił się i rozbił o kamienie na które o mały włos nie wylądował (zapewne na twarz) – to go skutecznie nauczyło pokory schodzenia i ostrożności przy schodzeniu.
Ku mojemu zaskoczeniu (wtedy czułem się zaskoczony, teraz to wiem, że rzadkość powietrza też ma znaczenie :P) im niżej byliśmy tym więcej siły dzieci miały i tym bardziej żywe były i znowu gadatliwe. Na ostatnim kawałku (łąka za lasem) w zasadzie niemal ciągłe biegły krzycząc: „śpieszę się na frytki” i śmiejąc się w niebogłosy :)))
Frytek nie udało się zaserwować, bo chyba ciągle było przed sezonem, a te, które kupiliśmy w Ustrzykach Górnych nadawały się tylko do wyrzucenia (nawet dla mnie były nie do zjedzenia!). Głodne i zmęczone dzieci zasnęły więc w drodze powrotnej do domku – obiad mieliśmy zjeść już u siebie. Spały tak długo, że z obiadu zrobiła się obiadokolacja :)
Syn jeszcze planował pograć w piłkę nożną, młoda nawet też chciała, ale ostatecznie zmęczenie wzięło górę i odpuścili już sobie – zostali w domku i poprosili tylko o iPod’a :) – były jednak szczęśliwe i każde żałowało, że jutro musimy już jechać…
Blog o tym co sprawia, że znajduję pasję życia: rodzina, bieganie, góry, fotografia, rower ...
=== Robsik's Blog on WordPress ===
30 czerwca 2010
29 czerwca 2010
Bieszczady dzień IV
Wtorek:
Dzień przywitał nas słońcem, choć nie czystym niebem, tak jak bym tego sobie życzył. Początek jednak wystarczająco dobry, aby chcieć wstać i ruszyć na przejażdżkę Bieszczadzką Kolejką. Niestety pogoda jak w górach: kapryśna i nieprzewidywalna. Kropiło, słońce świeciło, wiało… słowem: w kratkę.
Przejażdżka kolejką w końcu doszła do skutku – dzieci szczęśliwe i zadowolone, porobiły miliony zdjęć (ostatnio to podstawowa forma rozrywki :) ). Nagrałem także hektosekundowe filmy (trzeba będzie zrobić z tego coś krótkiego ;) ) – zresztą nie miałem wyjścia – syn co chwila pytał czy nagrywam, a gdy odpowiedź brzmiała „nie” karcił mnie swoim wzrokiem :))
Przed wejściem do kolejki spotkałem nawet ludzi z „Drużyny Szpiku” z Poznania – całkiem miłe, gdy spotyka się ludzi ze „swojej branży” :). Jak się poznaliśmy? Oczywiście po firmowej koszulce :)
Po tym udaliśmy się do domku, tam chwila spoczynku (czyli wysłanie przelewu za domku(!)) a potem na obiad – kolejna atrakcja bez koleżanki (ostatecznie z bólem serca poprosiłem, aby oddaliła się od naszej trójki – tak aby nie generowała dziwnych sytuacji, które były kompletnie niezrozumiałe dla moich dzieci).
Po obiedzie córka zadecydowała, że chce „na barana” – to pierwszy raz kiedy nie tylko pozwoliła się wziąć „na barana” ale wręcz zażyczyła sobie kategorycznie :))) Dla mnie to był „sukces taty” :)))
Po spoczynku obiadowym ruszyliśmy na nowe wyzwania: jazda konno. Jako, że sprzętu 4x4 nie naprawiono, trzeba było zaproponować dzieciom coś alternatywnego i równie atrakcyjnego – konie były strzałem w dziesiątkę! Na początku syn – jeździł ponad 20 minut, a córa niecierpliwiła się okrutnie. Gdy zaś ona siadła, to rządziła prowadzaczem tak, że aż mi wstyd było :)
Ostatecznie dzieci szczęśliwe i zachwycone – ja odchudziłem znowu portfel, ale raz na rok trzeba zapewnić im maksimum aktywności i różnorodności :)
Po koniach wróciliśmy odpocząć – głównie ja, bo już nie miałem siły po koniach (łaziłem cały czas za nimi i robiłem fotki ;) ). Syn chwilę pokopał, córka poodpoczywała chwilę ze mną a potem ruszyliśmy na kolejną wyprawę – tym razem nieco ryzykowną: nie mając paszportów dla dzieci ruszyliśmy na fragment szlaku po stronie słowackiej.
I tym razem słowackie szlaki nie zawiodły mnie – bardzo ładne, widokowe a także bez błota – dzięki temu mogliśmy odwiedzić jedno ze źródeł a także blisko godzinę pochodzić szlakami Słowacji – fantastycznie spędzony czas! Wróciliśmy już troszkę po 20:00… - dzieci same wskoczyły pod prysznic, szybka kolacja i dzień można uznać za szczęśliwie zakończony :)
Dzień przywitał nas słońcem, choć nie czystym niebem, tak jak bym tego sobie życzył. Początek jednak wystarczająco dobry, aby chcieć wstać i ruszyć na przejażdżkę Bieszczadzką Kolejką. Niestety pogoda jak w górach: kapryśna i nieprzewidywalna. Kropiło, słońce świeciło, wiało… słowem: w kratkę.
Przejażdżka kolejką w końcu doszła do skutku – dzieci szczęśliwe i zadowolone, porobiły miliony zdjęć (ostatnio to podstawowa forma rozrywki :) ). Nagrałem także hektosekundowe filmy (trzeba będzie zrobić z tego coś krótkiego ;) ) – zresztą nie miałem wyjścia – syn co chwila pytał czy nagrywam, a gdy odpowiedź brzmiała „nie” karcił mnie swoim wzrokiem :))
Przed wejściem do kolejki spotkałem nawet ludzi z „Drużyny Szpiku” z Poznania – całkiem miłe, gdy spotyka się ludzi ze „swojej branży” :). Jak się poznaliśmy? Oczywiście po firmowej koszulce :)
Po tym udaliśmy się do domku, tam chwila spoczynku (czyli wysłanie przelewu za domku(!)) a potem na obiad – kolejna atrakcja bez koleżanki (ostatecznie z bólem serca poprosiłem, aby oddaliła się od naszej trójki – tak aby nie generowała dziwnych sytuacji, które były kompletnie niezrozumiałe dla moich dzieci).
Po obiedzie córka zadecydowała, że chce „na barana” – to pierwszy raz kiedy nie tylko pozwoliła się wziąć „na barana” ale wręcz zażyczyła sobie kategorycznie :))) Dla mnie to był „sukces taty” :)))
Po spoczynku obiadowym ruszyliśmy na nowe wyzwania: jazda konno. Jako, że sprzętu 4x4 nie naprawiono, trzeba było zaproponować dzieciom coś alternatywnego i równie atrakcyjnego – konie były strzałem w dziesiątkę! Na początku syn – jeździł ponad 20 minut, a córa niecierpliwiła się okrutnie. Gdy zaś ona siadła, to rządziła prowadzaczem tak, że aż mi wstyd było :)
Ostatecznie dzieci szczęśliwe i zachwycone – ja odchudziłem znowu portfel, ale raz na rok trzeba zapewnić im maksimum aktywności i różnorodności :)
Po koniach wróciliśmy odpocząć – głównie ja, bo już nie miałem siły po koniach (łaziłem cały czas za nimi i robiłem fotki ;) ). Syn chwilę pokopał, córka poodpoczywała chwilę ze mną a potem ruszyliśmy na kolejną wyprawę – tym razem nieco ryzykowną: nie mając paszportów dla dzieci ruszyliśmy na fragment szlaku po stronie słowackiej.
I tym razem słowackie szlaki nie zawiodły mnie – bardzo ładne, widokowe a także bez błota – dzięki temu mogliśmy odwiedzić jedno ze źródeł a także blisko godzinę pochodzić szlakami Słowacji – fantastycznie spędzony czas! Wróciliśmy już troszkę po 20:00… - dzieci same wskoczyły pod prysznic, szybka kolacja i dzień można uznać za szczęśliwie zakończony :)
28 czerwca 2010
Bieszczady dzień III
Poniedziałek:
Ten dzień były nadrobieniem niedzieli. Zaczęliśmy od ataku od kolejki bieszczadzkiej – niestety kursu nie było – pojechaliśmy więc samochodem tą trasą, co miała nas przewieźć kolejką. Jechałem z prędkością ok. 30 km/h – koleżanka już wychodziła z siebie, ale nam się podobało – był czas na fotki, filmy itd. Po tej przejażdżce ruszyliśmy do Soliny do tamy.
W Solinie przeszliśmy całą tamę skacząc od barierki do barierki a ja opowiadałem wszystko co wiem o tej zaporze, o elektryczności o mechanizmach awaryjnego spuszczania nadmiaru wody itd. Po drugiej stronie udaliśmy się do portu, gdzie zamówiliśmy kurs promem. Kurs trwał 50 minut – nie za długo i nie za krótko – dzieci zachwycone i szczęśliwe!
W tym czasie jak jesteśmy na statku, Solina jest solidnie zmoczona jakimś przelotnym deszczem – tym razem mieliśmy dużo szczęścia :) Wprawdzie gdy przeszliśmy tamę, to znowu zaczęło coś siąpić – szybko więc wybór padł na jakiś bar pod tarasem – raczej z cyklu tych „pod psem” – tyle, że trochę nowocześniejsze. Zjedliśmy i nawet żyjemy. Po obiedzimy powrót do domku.
Po drodze dzieci pospały się, więc wykorzystałem to na zakupy i telefon do żony – taki dłuższy ;). W domku dzieci wypoczęły, odespały zmęczenie i jeszcze przed 18:00 ruszyliśmy na podbój Bieszczad.
Wybór padł na szczyt Hon, który jest w miarę łatwym i krótkim podejściem. Dziś jednak był nie do zdobycia – od bacówki w zasadzie szlak nie dostępny dla dzieci: dużo błota, wody i dość ciasny. Po zrobieniu kilku fotek postanowiliśmy sprawdzić jak wygląda podejście na Łopiennik.
Łopiennik miał nieco łatwiejsze podejście , ale do miejsca, gdzie kończyła się wykoszona łąka – tam dalej błota i zarośli było już na tyle dużo, że nawet dla „starego” byłoby to trudne. Spędziliśmy więc ponad pół godziny na robieniu zdjęć a potem zmęczeni ruszyliśmy do domku: na kolację, kąpiele i jeszcze jakieś zabawy.
Kominek? Jak co wieczór – umila swoim widokiem a ciepłem rozgrzewa pomieszczenia przed snem.
Pogoda? Bardzo w kratkę ale wygląda na przełomową – jest wyraźna szansa na poprawę pogody – ale o tym przekonany się jutro ;)
A na teraz kilka ciekawszych fotek, które udało nam się uchwycić zgrupowane w albumie. (już nie długo!)
Ten dzień były nadrobieniem niedzieli. Zaczęliśmy od ataku od kolejki bieszczadzkiej – niestety kursu nie było – pojechaliśmy więc samochodem tą trasą, co miała nas przewieźć kolejką. Jechałem z prędkością ok. 30 km/h – koleżanka już wychodziła z siebie, ale nam się podobało – był czas na fotki, filmy itd. Po tej przejażdżce ruszyliśmy do Soliny do tamy.
W Solinie przeszliśmy całą tamę skacząc od barierki do barierki a ja opowiadałem wszystko co wiem o tej zaporze, o elektryczności o mechanizmach awaryjnego spuszczania nadmiaru wody itd. Po drugiej stronie udaliśmy się do portu, gdzie zamówiliśmy kurs promem. Kurs trwał 50 minut – nie za długo i nie za krótko – dzieci zachwycone i szczęśliwe!
W tym czasie jak jesteśmy na statku, Solina jest solidnie zmoczona jakimś przelotnym deszczem – tym razem mieliśmy dużo szczęścia :) Wprawdzie gdy przeszliśmy tamę, to znowu zaczęło coś siąpić – szybko więc wybór padł na jakiś bar pod tarasem – raczej z cyklu tych „pod psem” – tyle, że trochę nowocześniejsze. Zjedliśmy i nawet żyjemy. Po obiedzimy powrót do domku.
Po drodze dzieci pospały się, więc wykorzystałem to na zakupy i telefon do żony – taki dłuższy ;). W domku dzieci wypoczęły, odespały zmęczenie i jeszcze przed 18:00 ruszyliśmy na podbój Bieszczad.
Wybór padł na szczyt Hon, który jest w miarę łatwym i krótkim podejściem. Dziś jednak był nie do zdobycia – od bacówki w zasadzie szlak nie dostępny dla dzieci: dużo błota, wody i dość ciasny. Po zrobieniu kilku fotek postanowiliśmy sprawdzić jak wygląda podejście na Łopiennik.
Łopiennik miał nieco łatwiejsze podejście , ale do miejsca, gdzie kończyła się wykoszona łąka – tam dalej błota i zarośli było już na tyle dużo, że nawet dla „starego” byłoby to trudne. Spędziliśmy więc ponad pół godziny na robieniu zdjęć a potem zmęczeni ruszyliśmy do domku: na kolację, kąpiele i jeszcze jakieś zabawy.
Kominek? Jak co wieczór – umila swoim widokiem a ciepłem rozgrzewa pomieszczenia przed snem.
Pogoda? Bardzo w kratkę ale wygląda na przełomową – jest wyraźna szansa na poprawę pogody – ale o tym przekonany się jutro ;)
A na teraz kilka ciekawszych fotek, które udało nam się uchwycić zgrupowane w albumie. (już nie długo!)
27 czerwca 2010
Bieszczady dzień II
Niedziela:
Dość wcześnie wstaliśmy – te górskie powietrze budzi wcześnie. Pośniadaliśmy (jak to mawiała moja prababcia) i postanowiłem, że trzeba rozejrzeć się po okolicy – póki deszcz nie pada (temperatura nadal bardzo niska i mocno zachmurzone). Zeszliśmy kilkaset metrów niżej, rozejrzeliśmy się po dużym ośrodku, gdzie właśnie odbywały się (a w zasadzie kończyły już) zawody 4x4 a następnie ruszyliśmy pod górę, która służy głównie narciarzom zimą. Udało się dojść tylko do połowy góry, bo później droga prowadziła już w gęstej trawie, która nadal dźwigała hektolitry wody po nocnych deszczach. Zeszliśmy więc na dół, aby rozpoznać stołówkę (zwaną restauracją – zupełnie niesłusznie!), a potem jeszcze bardziej w dół, aby znaleźć sklep, który wydawało mi się, że miał być gdzieś tu niedaleko – niestety nie było. Postanowiłem więc, rozmówić się z właścicielem domków, aby wypytać o bary/restauracje, sklepy, atrakcje i sprawy organizacyjne.
W trakcie naszego obchodu próbowaliśmy jeszcze znaleźć kogoś, kto nas przewiezie pojazdem 4x4 po terenie błotnistym (po tej pogodzie to żaden problem :) ) – temat okazał się jednak bardzo trudny do realizacji.
Wśród atrakcji była wymieniona słynna Bieszczadzka Kolejka – wymyśliłem, że zjemy obiad a następnie ruszymy na przejażdżkę kolejką. Wszystko dlatego, że pogoda nadal nas nie rozpieszczała.
W tak zwanym międzyczasie dojechała koleżanka, która miała nas nawiedzić, jeszcze dzień wcześniej. Przyjeżdża jednak na tyle późno, że ostatecznie na kolejkę nie wyrabiamy się i po obiedzie wracamy do domku. Znowu pada (grrr!) – chmury są tak nisko, że niemal każdy szczyt chowa się bezpowrotnie w chwmurach…
Odpoczęliśmy, pograliśmy wspólnie w parę gier a potem ruszyliśmy na dwór – córa na plac zabaw a ja z synem pokopać piłkę. Pod bramkami były tyle błota, że nawet nie zbliżaliśmy się do bramek – poćwiczyliśmy zwykłe podania. Na tak mokre trawie nie było to lekkie i syn parę razy wywinął orła w tę namokniętą trawę. W zasadzie po 20 minutach gry trzeba było się zwijać, przebrać w suche ciuchy (bo deszcze nie odpuszczał) i na gorącą herbatę.
Słowem trochę nudny dzień a pogoda poniżej krytyki…
Dość wcześnie wstaliśmy – te górskie powietrze budzi wcześnie. Pośniadaliśmy (jak to mawiała moja prababcia) i postanowiłem, że trzeba rozejrzeć się po okolicy – póki deszcz nie pada (temperatura nadal bardzo niska i mocno zachmurzone). Zeszliśmy kilkaset metrów niżej, rozejrzeliśmy się po dużym ośrodku, gdzie właśnie odbywały się (a w zasadzie kończyły już) zawody 4x4 a następnie ruszyliśmy pod górę, która służy głównie narciarzom zimą. Udało się dojść tylko do połowy góry, bo później droga prowadziła już w gęstej trawie, która nadal dźwigała hektolitry wody po nocnych deszczach. Zeszliśmy więc na dół, aby rozpoznać stołówkę (zwaną restauracją – zupełnie niesłusznie!), a potem jeszcze bardziej w dół, aby znaleźć sklep, który wydawało mi się, że miał być gdzieś tu niedaleko – niestety nie było. Postanowiłem więc, rozmówić się z właścicielem domków, aby wypytać o bary/restauracje, sklepy, atrakcje i sprawy organizacyjne.
W trakcie naszego obchodu próbowaliśmy jeszcze znaleźć kogoś, kto nas przewiezie pojazdem 4x4 po terenie błotnistym (po tej pogodzie to żaden problem :) ) – temat okazał się jednak bardzo trudny do realizacji.
Wśród atrakcji była wymieniona słynna Bieszczadzka Kolejka – wymyśliłem, że zjemy obiad a następnie ruszymy na przejażdżkę kolejką. Wszystko dlatego, że pogoda nadal nas nie rozpieszczała.
W tak zwanym międzyczasie dojechała koleżanka, która miała nas nawiedzić, jeszcze dzień wcześniej. Przyjeżdża jednak na tyle późno, że ostatecznie na kolejkę nie wyrabiamy się i po obiedzie wracamy do domku. Znowu pada (grrr!) – chmury są tak nisko, że niemal każdy szczyt chowa się bezpowrotnie w chwmurach…
Odpoczęliśmy, pograliśmy wspólnie w parę gier a potem ruszyliśmy na dwór – córa na plac zabaw a ja z synem pokopać piłkę. Pod bramkami były tyle błota, że nawet nie zbliżaliśmy się do bramek – poćwiczyliśmy zwykłe podania. Na tak mokre trawie nie było to lekkie i syn parę razy wywinął orła w tę namokniętą trawę. W zasadzie po 20 minutach gry trzeba było się zwijać, przebrać w suche ciuchy (bo deszcze nie odpuszczał) i na gorącą herbatę.
Słowem trochę nudny dzień a pogoda poniżej krytyki…
26 czerwca 2010
Bieszczady dzień I
Wyjątkowo czasu brakuje, ale obiecałem, więc nie ma już jak się wymigać :) Od soboty jestem w Bystrem – szczęśliwie pojawiła się możliwość dodatkowego noclegu dzień wcześniej – nie omieszkałem z tego skorzystać :). Ale spróbujmy przedstawić to w formie pamiętnika.
Sobota:
Pobudka bardzo spokojna i na luzie – w planach był wyjazd przed 11:00,więc zasadniczo nie było pośpiechu. Żona wprawdzie narzuciła pewne tempo ale nie przeszkadzało mi to – wypracowanie pewnego buforu czasowego zawsze się przydaje.
Wyjechaliśmy więc tuż po 10:00 – przekonani, że jesteśmy doskonale spakowani (to przekonaniu do dziś jest prawdziwe ;) ). W planach miałem jeszcze tankowanie i kawę, ale ostatecznie stwierdziłem, że dojadę do babci bez kawy. A tak – po drodze mieliśmy jeszcze wpaść do dziadków na szybki obiad. Tak też i zrobiliśmy. Wprawdzie dziadki nie były zadowolone do końca – trudno jednak się dziwić – spędziliśmy tam zaledwie godzinę.
Dzienny plan miał kończyć się na Dynowie, ale że udało się otrzymać dodatkowy nocleg to droga wydłużyła się o ponad 140km. Z braku czasu więc odpuściliśmy sobie taką atrakcję jak Łańcut (przerzuciliśmy to na drogę powrotną).
Na miejsce dojechaliśmy tuż przed 20:00 – więc już dość późno – dzieci jeszcze spały w samochodzie, więc zostawiłem samochód na chodzie a sam zająłem się rozpakowywaniem i urządzaniem się w domku. Jest tu bardzo miły zwyczaj, że wita się przyjeżdżających rozpalonym kominkiem. Biorąc pod uwagę, że temperatura powietrza wynosiła 13 stopni i padał ciągle deszcz, to przyjąłem ten gest z radością – zwłaszcza, że kominek ogrzewa cały domek. Dodatkowym problemem był fakt, że moja córa od samego rana mocno gorączkowała – podjąłem jednak wyzwanie, że spróbujemy – założyliśmy, że to nic poważnego i że na pewno damy sobie radę.
Gdy w domku rozpaliło się już dobrze, to pobudziłem dzieci na kolację i stosowną ilość leków. Po tym kilka jeszcze wspólnych gier i zasłużony odpoczynek.
Sobota:
Pobudka bardzo spokojna i na luzie – w planach był wyjazd przed 11:00,więc zasadniczo nie było pośpiechu. Żona wprawdzie narzuciła pewne tempo ale nie przeszkadzało mi to – wypracowanie pewnego buforu czasowego zawsze się przydaje.
Wyjechaliśmy więc tuż po 10:00 – przekonani, że jesteśmy doskonale spakowani (to przekonaniu do dziś jest prawdziwe ;) ). W planach miałem jeszcze tankowanie i kawę, ale ostatecznie stwierdziłem, że dojadę do babci bez kawy. A tak – po drodze mieliśmy jeszcze wpaść do dziadków na szybki obiad. Tak też i zrobiliśmy. Wprawdzie dziadki nie były zadowolone do końca – trudno jednak się dziwić – spędziliśmy tam zaledwie godzinę.
Dzienny plan miał kończyć się na Dynowie, ale że udało się otrzymać dodatkowy nocleg to droga wydłużyła się o ponad 140km. Z braku czasu więc odpuściliśmy sobie taką atrakcję jak Łańcut (przerzuciliśmy to na drogę powrotną).
Na miejsce dojechaliśmy tuż przed 20:00 – więc już dość późno – dzieci jeszcze spały w samochodzie, więc zostawiłem samochód na chodzie a sam zająłem się rozpakowywaniem i urządzaniem się w domku. Jest tu bardzo miły zwyczaj, że wita się przyjeżdżających rozpalonym kominkiem. Biorąc pod uwagę, że temperatura powietrza wynosiła 13 stopni i padał ciągle deszcz, to przyjąłem ten gest z radością – zwłaszcza, że kominek ogrzewa cały domek. Dodatkowym problemem był fakt, że moja córa od samego rana mocno gorączkowała – podjąłem jednak wyzwanie, że spróbujemy – założyliśmy, że to nic poważnego i że na pewno damy sobie radę.
Gdy w domku rozpaliło się już dobrze, to pobudziłem dzieci na kolację i stosowną ilość leków. Po tym kilka jeszcze wspólnych gier i zasłużony odpoczynek.
23 czerwca 2010
Żaby na drodze!?
Dziś powrót z Czech, przez Wrocław do Warszawy – jestem zmęczony jakbym w polu robił. Ale trzymajmy się z pisaniem. Dziś mam dla Was ciekawostkę przyrodniczo-drogową. Znacie ten żółty znak drogowy z rysunkiem krowy? A z jeleniem/sarną? Klasyczne ostrzeżenie, że duże zwierzęta mogą pojawić się nam na drodze i być przyczyną niezłej kraksy. A co może oznaczać ten znak, który jest poniżej? Że mogę spotkać na drodze tak wielkie żaby, że mi uszkodzą samochód? A może: uwaga na żaby – mogą rzucać kamieniami w szyby aut?...
Od Moje fascynacje |
22 czerwca 2010
Czechy...
Dziś trzeci dzień po stronie czeskiej – wylądowałem tu, chociaż szkolenie mam po stronie polskiej. Tu jest jednak jedyna słuszna lokalizacja hotelu z restauracją. Może to i dobrze, bo zawsze chciałem odwiedzić Czechy – nie mogę się oprzeć, że to trochę biedny kraj (patrząc na zabudowania te blisko granicy). Hotel jednak bardzo dobry, szalenie miła obsługa i fantastyczne żarcie! I to wszystko w bardzo przyzwoitej cenie.
Dużo nie pozwiedzaliśmy, ale nadrobiliśmy skutecznie zaległości piwne skupiając się głównie na regionalnych wyrobach chmielowych. Z obawy przed niedoskonałością szybkości nadrabiania kupiłem dodatkową skrzynkę piwa – tak na wszelki wypadek :)
Chciałem się tu spotkać jeszcze z pewną miłą osóbką – niestety nie udało się. Strasznie żałuję! Mam tylko nadzieję, że nieobecność nie była spowodowana jakimiś poważnymi problemami….
Dużo nie pozwiedzaliśmy, ale nadrobiliśmy skutecznie zaległości piwne skupiając się głównie na regionalnych wyrobach chmielowych. Z obawy przed niedoskonałością szybkości nadrabiania kupiłem dodatkową skrzynkę piwa – tak na wszelki wypadek :)
Chciałem się tu spotkać jeszcze z pewną miłą osóbką – niestety nie udało się. Strasznie żałuję! Mam tylko nadzieję, że nieobecność nie była spowodowana jakimiś poważnymi problemami….
Polisy o określonej porze dnia?
Windows 2008 Server wprowadza nowy poziom polis systemowych – bardzo dużo nowości i bardzo dużo nowych opcji. Wśród nich między innymi taki drobiazg jak:
Polisy stosowane tylko o określonej porze dnia (!)
Gdzie to ustawić? A proszę bardzo:
Polisy stosowane tylko o określonej porze dnia (!)
Gdzie to ustawić? A proszę bardzo:
20 czerwca 2010
Come-back :)
Tak, muszę bić się w piersi – zaniedbałem swoich czytelników. Wiele mógłbym wymieniać na swoje usprawiedliwienie – nie zmieni to jednak faktów a zaniedbanie jest zaniedbaniem. Dziękuję więc wszystkim za dobre słowa, za pamięć, a ja zabieram się od dziś do roboty – bo jak słusznie ktoś zauważył: życie ucieka a trzeba coś po sobie zostawić ;)
Zacznijmy od wiadomości, na które zapewne część z czytelników czeka: moja aktywność. Aktualnie nadal nie biegam. Na początku przestałem biegać (koniec zeszłego roku) ze względu na problemy kontuzyjne (chyba pasmo piszczelowo-biodrowe) a potem czas zdeorganizował mi się okrutnie i ciężko było poradzić sobie z tym. I tak zostało do dziś. Ostatnio tylko trochę staram się rowerkiem jeździć i na rowerku dawać sobie wycisk. Jedną z ostatnich przejażdżek zrobiłem na średniej blisko 26km/h na długości 36km – aktualnie to mój najlepszy wynik ;).
Oczywiście taki bezruch przełożył się także na wagę. Zwłaszcza, że i dieta moja się nieco rozluźniła. Spodziewałem się jednak takiego obrotu sprawy i już podjąłem działania mające na celu przywrócenie stanu poprzedniego (raczej czeka mnie długa droga ;) ).
To może teraz króciutko na temat tych najbliższych newsów: na początku czerwca wybieram się w Bieszczady – tym razem tylko z dziećmi. Ciekawostką jest, że wielu powątpiewa w mój pomysł a są tacy co nawet odradzają mi – twierdzą, że nie poradzę sobie z dziećmi (czy ktoś jeszcze podobnie myśli? :) ). Ale pożyjemy-zobaczymy. Na początku lipca doniosę Wam kto miał rację :).
A co w tych Bieszczadach? Oczywiście piesze wycieczki, zapora i jakiś ogród/muzem. Oby tylko pogoda dopisała :)
A na koniec chciałbym podzielić się z Wami kolejną produkcją AsCezika – coś fantastycznego!
Zacznijmy od wiadomości, na które zapewne część z czytelników czeka: moja aktywność. Aktualnie nadal nie biegam. Na początku przestałem biegać (koniec zeszłego roku) ze względu na problemy kontuzyjne (chyba pasmo piszczelowo-biodrowe) a potem czas zdeorganizował mi się okrutnie i ciężko było poradzić sobie z tym. I tak zostało do dziś. Ostatnio tylko trochę staram się rowerkiem jeździć i na rowerku dawać sobie wycisk. Jedną z ostatnich przejażdżek zrobiłem na średniej blisko 26km/h na długości 36km – aktualnie to mój najlepszy wynik ;).
Oczywiście taki bezruch przełożył się także na wagę. Zwłaszcza, że i dieta moja się nieco rozluźniła. Spodziewałem się jednak takiego obrotu sprawy i już podjąłem działania mające na celu przywrócenie stanu poprzedniego (raczej czeka mnie długa droga ;) ).
To może teraz króciutko na temat tych najbliższych newsów: na początku czerwca wybieram się w Bieszczady – tym razem tylko z dziećmi. Ciekawostką jest, że wielu powątpiewa w mój pomysł a są tacy co nawet odradzają mi – twierdzą, że nie poradzę sobie z dziećmi (czy ktoś jeszcze podobnie myśli? :) ). Ale pożyjemy-zobaczymy. Na początku lipca doniosę Wam kto miał rację :).
A co w tych Bieszczadach? Oczywiście piesze wycieczki, zapora i jakiś ogród/muzem. Oby tylko pogoda dopisała :)
A na koniec chciałbym podzielić się z Wami kolejną produkcją AsCezika – coś fantastycznego!
Subskrybuj:
Posty (Atom)