Dziwnie się ostatnio układają te moje dni. W czwartek miałem wyjazd w Polskę, więc o bieganiu mogłem zapomnieć. Trochę było mi szkoda, ale i tak znowu miałem nawrót bólu gardła. W piątek z gardłem było jeszcze gorzej. W sobotę jednak wziąłem się w garść i zabrałem swoje dzieci na długą przejażdżkę rowerową. W końcu jak mnie gardło boli, to co za różnica czy boli kiedy siedzę w domu, czy boli, kiedy siedzę na rowerze. Trasę oczywiście wybrałem ambitną – w planach 26km. Założyłem, że chłopak już na pewno wytrwa. Bałem się tylko o młodą, która będzie musiała wysiedzieć dość długo na swoim foteliku. Ale decyzja zapadła: jedziemy. Dostaliśmy wyprawkę, przygotowałem rowery i ruszyliśmy. Plan wycieczki zakładał obejrzenie pola golfowego w Rajszewie i zdobycie przynajmniej dwóch piłeczek od golfa :))) (czyli dla dzieci). Pierwsze 8km przejechaliśmy jednym haustem. Zatrzymaliśmy się na rozdrożu szlaków rowerowych, gdzie uraczono nas podwójną wiatą. Jest w tak dobrym miejscu, że w zasadzie większość rowerzystów tu robi chwilę przerwy. Spotkaliśmy tu jeszcze większą grupę rowerzystów z podobną średnią wieku jak u nas – wyprzedziliśmy ich na trasie a teraz dojechali do nas. Zagadałem ich, a skąd a dokąd, co i jak. Okazało się, że tylko jeden człowiek wszystko wiedział – pewnie był kierownikiem zamieszania. Niestety nie należał do sympatycznych – odpowiadał krótko i na temat – niemal jak w wojsku! Za to drugi gość, który z kolei nic nie wiedział o podróży, którą odbywał, był sympatyczny i rozmowny. Gdy powiedziałem im dokąd my jedziemy, to facetowi mało oczy nie wyszły z orbit – „przecież on wygląda na 6 lat!”. „Bo ma 6 lat” – odpowiedziałem , na co gość zaciągnął się powietrzem, jakby chciał coś powiedzieć, po czym westchnął i powiedział tylko „no to dobrze sobie radzi!”. Dobrze? Bardzo dobrze! Pośmieliśmy się chwilę, poczęstowali nas czekoladą a my ruszyliśmy dalej. Po tym przystanku ewidentnie mojemu chłopakowi włączył się system nawigacji werbalnej: „daleko jeszcze, tata?”. Chyba nikt nie lubi takich pytań, ale szczęśliwie do początku pól zostało zaledwie 2km, więc to poszło gładko. Dużo gorzej było już wzdłuż pól, bo tam chłopak na siłę chciał znaleźć już piłeczki golfowe – tam gdzie z reguły ich po prostu nie ma. Był tak zapatrzony w trawę, że nawet raz orła wywinął – na szczęście nic się nie stało. Do tego wszystkiego zaczęło nieźle wiać a my jechaliśmy właśnie pod wiatr – to był chyba najcięższy fragment trasy. Wystarczyło jednak aby zjechać na pola golfowe, aby dzieci się ożywiły i nieco uspokoiły. Gdy zaś znalazłem pierwszą piłeczkę dzieci były już wniebowzięte :)). Gdy okazało się, że tych piłeczek jest wiele i nie sposób zebrać wszystkich, zauważyła mnie jakaś kobieta, która po korcie jeździła maluchem i zbierała piłeczki (przy pomocy kombajnu przypiętego z przodu malucha). Od razu do nas z ryjem (bo inaczej się tego nie da określić), że to prywatne piłeczki, że tak nie wolno itd. Odpowiedziałem więc kobiecie, że w takim razie zaraz je odłożę – zbiorę tylko w jedno miejsce, aby mniej roboty miała. Za to dostałem jeszcze większe joby! Co za ludzie?! Machnąłem więc na nią ręką, zostawiłem sobie w sakwie 4 sztuki piłeczek i ruszyliśmy dalej (w końcu to dla tych piłeczek wyciągnąłem dzieci z domu :))) ). Koło sklepu w Rajszewie zrobiliśmy kolejny przystanek i posiłek cukierkowy. Trochę picia i nawrótka do domu. Wracaliśmy już bardziej cywilizowanymi drogami, więc szło lekko i szybko. Gdy dojechaliśmy do rozdroża szlaków (do tej pierwszej wiaty) tam znowu zrobiliśmy sobie przystanek i znowu parę słodyczy (to dzieciaków trzyma :) ). Oznaczało to, że zostało nam 8km. Ten odcinek moja młoda panna nadrabiała pomysłami – a to kopała mnie w nogi, udając że pedałuje razem ze mną, a to klepała (lub biła?) mnie po plecach i mając morze radości z moich „auuć!”, a to śpiewała, a to gadała itd. Chłopak zaś naginał przodem – naginał, bo to był najszybszy odcinek naszej wycieczki (!). Mimo zawrotnego tempa (a może właśnie przez to?) moja pasażerka zasnęła na dwa kilometry przed domem. Nie pomógł już żaden cukierek, ani rozmowy, ani rozbawianie – oznaczało to, że ostatnie 2km jadę z jedną ręką na kierownicy a drugą na jej głowie, aby jej się nie kiwała (niestety fotelik nie ma rozkładanego oparcia). Rzuciłem więc chłopakowi, że nasza pasażerka już zasnęła a ten nabrał takiego tempa, że średnia z ostatniego odcinka wyszła powyżej 19km/h! Chyba nie zmęczyła go ta wycieczka :))). Co więcej! W niedzielę rano pierwsze słowa syna to: „Tato? Czy dziś też pojedziemy na wycieczkę 25km?”. Ja rozdziawiłem tylko usta, ale o tym za chwilę :))) Wieczór sobotni był już umówiony na popijawę. Jako, że cały tydzień bujałem się już z trzecią grupą antybiotykową, aby jakoś uleczyć moje gardło, stwierdziłem, że nie ma co czekać na zdrowie tylko trzeba się w końcu napić jak przystało na człowieka. Pierwszy kieliszek podrażnił mocno moje gardło, ale jako, że alkohol odkaża, to poczytałem to za dobry znak i postanowiłem pić do oporu. Tak tez się stało. Nad ranem parokrotnie porozmawiałem z „uchem, które wszystko przyjmie i wszystkiego wysłucha”, ale rano gdy wstałem po bólu gardła nie został nawet skrawek! Chyba więc czas wracać do mądrości naszych pradziadów – w końcu alkohol to medykament :))) Tak więc nowy tydzień zaczynam z czystym kontem i co ważniejsze – wracam do biegania (bo rowerowanie już uruchomione – chłopak mi już nie odpuści :)) ). Dorzucam kilka fotem z wycieczki:
Od Na pola golfowe |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz