No i w końcu poległem! Kichałem, prychałem już od ponad tygodnia, aż wczorajsza wycieczka dokończyła dzieła. Już przed 19:00 leżałem ledwo ciepły, a w zasadzie to hiper-rozpalony z gorączką bliską 39 stopni. To cud, że dziś udało się nawet wstać! Zacznijmy jednak od początku.
Po pierwsze bardzo dziękuję za Wasze opinie, wypowiedzi i komentarza – również za te kapryśne :))) – to sprawia, że blog staje się faktycznym miejscem życia, gdzie również goszczą emocje. Mi osobiście to bardzo schlebia :). Inna sprawa, że od końca marca nie otrzymaliście ode mnie żadnego wpisu – to dość długa przerwa – natychmiast to nadrabiam!
W czwartek trening mi odpadł. Ciężki dzień plus ogólna chwiejność odporności organizmu sprawił, że nie odważyłem się wyjść biegać. Trochę żałowałem, ale z nosa już tak leciało, że groziło to tylko poważnym przeziębieniem. Stwierdziłem więc, że doczekam sobie na spokojnie do weekendu i wtedy zaszaleję :)
Weekend jednak przyniósł nieco inne plany, więc sobotę spędziłem niemal całą w domu. Oczywiście nie to, że się nudziłem – roboty było dość dużo. Wygospodarowałem także godzinkę na „małego modelarza” (nowe fotki: http://picasaweb.google.com/robsiki/MaYModelarzHelikopter#). Nadrobiłem więc wiele zaległych prac domowych a wieczorem poszedłem pobiegać z Grzesiem. Zrobiłem rekreacyjnie nie całe 7km i wróciłem do domku. Chciałem się jeszcze wyszykować do wycieczki rowerowej, którą planowałem w właśnie w niedzielę.
Rano wstawało się jakoś tak bez przekonania. Znowu sam jechałem na wyprawę, więc motywacja raczej mała. Co więcej: nadal nie wiedziałem nawet gdzie chcę pojechać. Nie miałem przygotowanej trasy, ani tym bardziej jakich atrakcji wypatrywać po drodze – kompletna rezygnacja! Wziąłem mapy na wszelki wypadek i stwierdziłem, że skoczę nad Zegrze – tam jeszcze rowerem nie byłem (od strony Białobrzegów).
Chciałem pojechać szlakiem wzdłuż kanałku. Do szlaku trzeba było jednak przebić się przez tarchomińskie ulice, gdzie jak zwykle o tej porze panują dwa typy kierowców: niedzielni i ci którzy koniecznie chcą sprzedać samochód na giełdzie (przy Płochocimskiej). Ten odcinek wymagał więc dużej uwagi i masy cierpliwości!
Gdy dojechałem do szlaku mogłem w końcu się nieco wyluzować. Wtedy od razu dostałem po uszach: śpiew, a raczej ryk ptaków wiosną jest niesamowicie głośny! Potrafią zagłuszyć szum wiatru, dzwonienie roweru na dołach i inne atrakcje. Nawet gdy rozpędzałem się na maksa i tak było słychać tych krzykaczy – szok!
Czyli ptaki znaleźć nie było trudno. Stwierdziłem, że teraz czas szukać innych oznak wiosny. Madzia inspiruje mnie swoimi fotkami, więc chciałem koniecznie też coś od siebie pokazać. Ale to już nie było takie łatwe. Jedyne pewne oznaki wiosny to odsłonięte „kwiatki współczesnego człowieka”:
Poddałem się więc i ruszyłem dalej. Po drodze nawet spotkałem jakiegoś zawianego krecika, który słysząc pędzący mój rower, stęknął tylko „Łłłoooj” i choć użył całej swojej mocy aby przesunąć mosiężną nogę, to niedziela nie była jeszcze tym dniem, kiedy odzysku je się 100% sił po ciężko przepracowanym tygodniu – noga więc poszła prosto, choć cały tułów poszedł w lewo. To niesamowite, jak ci spracowani ludzie radzą sobie z tak dwoistą naturą swojego ciała? Szczęśliwie udało się krecika nie przejechać (bądź co bądź bardzo go lubię!) więc mogłem z czystym sumieniem mknąć dalej.
Znalazłem także jakiś dziwny pomnik w lasku obok kanałku. Treść pomnika jest w galerii – wygląda na pamiątkę morderstwa jakiegoś chłopaka. Sam pomysł jakoś nie zraził mnie specjalnie, choć od razu nasunął pewne skojarzenia, które działają na mnie jednak jak czerwona płachta na byka: chodzi mianowicie o stawianie coraz częściej krzyży obok dróg. Tam gdzie ktoś zginie od razu stawia mu się krzyż. Rozumiem, że chodzi o ostrzeżenie, natomiast weryfikując te historie, nie zawsze krzyż stawiany jest dla ofiar ale także i dla sprawców. Przed czym więc ma ostrzegać taka „sygnalizacja”? Podśmiewałem się już 2-3 lata temu, że lada moment zaczną stawiać pomniki. I żeby nie było: za Częstochową już taki jeden widziałem!!! Czyż to nie szok?!...
Pogoda był cudna – cieplutko, słonecznie i jednocześnie lekko rześko. Już na ok. 15km zrzuciłem spodnie dresowe i pozwoliłem pooddychać swoim nóżkom. To był jednocześnie czas, kiedy dogoniła mnie jakaś sympatyczna dziewczynka, z którą dojechałem równym tempem do samego Nadarzyna! Tam była chwila, aby sprawdzić mapy, wymienić się paroma zdaniami i tam też niestety rozeszły się nasze ścieżki. Jak chciałem jechać dalej – nadal miałem za mało na liczniku. Trochę szkoda, bo zawodnik z niej był nie lichy! Przez prawie 10km jechaliśmy z prędkością powyżej 21km/h! To było to! :)))
Zanim jednak spotkałem tę chwilową towarzyszkę podróży, przejeżdżałem przez most nieopodal Grabiny – nad kanałem. Jego aktualna struktura nieco zadziwia:
Zadziwia, ale tylko na chwilę. Bo ci którzy są kierowcami i posługują się radiem CB, to szybko wykombinują sobie dlaczego tak dziwacznie to wymyślono. TIRowcy nie dbają zbytnio o zakazy tonażu. Wystarczy w okolicy węzła Jagielońska/Toruńska włączyć na 3-4 minuty radio i policzyć ile razy pada pytanie „Jak dwudziestka w stronę Marek?”. Chodzi oczywiście nie o numer drogi, a o ograniczenie obowiązujące na tym odcinku. Wiadukt ten jest w opłakanym stanie i aby całkowicie się nie posypał wprowadzono ograniczenie. Oczywiście dla TIRowców to kolejne wyzwanie: przejechać po ograniczeniu i nie być złapanym! Furia mnie ogarnia gdy to słyszę. Więc dlaczego niby się dziwić, że przy tym moście postanowiono postawić klocki betonowe, aby żaden nędznie-myślący TIRowiec nie próbował za wszelką cenę tędy jeździć.
Być może trochę uogólniam, ale myślę, że nie aż tak bardzo!
Wróćmy jednak do wycieczki. Dojechałem do zalewu. Tam pstryknąłem kilka fotek. Nawet nie dlatego, aby cos ciekawego ująć, ale jako dowód rzeczowy, że dojechałem tu. Podpedałowałem jeszcze do Białobrzegu a potem wróciłem wg wytycznych z trasy zamieszczonej w przewodniku Pascala – droga powrotna jednak była nie tylko nudna, ale niebezpieczna i zaraza zgubna – zgubna dla mojego gardła. Zatrzymałem się w jednym ze sklepów i zjadłem loda – to był strasznie głupi pomysł. Gardło bolało mnie już 2-3 minuty po zjedzeniu loda. Wiedziałem, że będę tego żałował, choć wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że aż tak mnie położy!
Powrót był więc już beznamiętny i nudny. No może za wyjątkiem tego ostatniego zdjęcia, gdzie zachwyciłem się, że są jeszcze rzeczki z nieuregulowanym brzegiem – kto by pomyślał, że kiedyś czymś takim będę się zachwycał :)))
Nakręciłem więc 53km w czasie ciut powyżej 3 godzin ze średnią przejazdu (samej jazdy) 18,5km/h! Dość szybko – znowu dlatego, że nie było nikogo ze mną. Jakoś nie potrafię spokojnie jechać gdy jadę sam. Na szczęście jednak nie było zbyt ostro, bo ramiona nie bolały mnie tak jak zwykle. Satysfakcja jednak bardzo szybko zaczęła ustępować miejsce zmęczeniu i później gorączce.
Niedoleczone przeziębienie, plus głupie lody dla rozgrzanego organizmu i wieczorem wręcz rzuciło mnie do łóżka. Spałem, budziłem się, przewracałem z boku na bok, a to głowa mnie bolała, a to gardło, a to kaszel mnie męczył a to, a siamto… Przemęczyłem tę noc okrutnie.
Niestety poniedziałek musiałem zacząć dokończeniem wdrożenia, które zacząłem w piątek i chcąc nie chcąc rano się zwlokłem z wyra i ruszyłem pracować. Leki nabyłem dopiero po robocie – gorączkę miałem znowu na tyle wysoką, że momentami zawodził mnie błędnik. Było to już po 14:00. Ale gdy leki zaczęły w końcu działać mogłem się zebrać do kupy i dokończyć jeszcze kilka prac w biurze.
A wieczorem? Jak zwykle nawrót choróbska. Dziś już jednak nie jest tak źle, jak wczoraj – wystarczyło sił, aby uzupełnić bloga o ostatnie przygody, które skończyły niekoniecznie szczęśliwie dla mojego zdrowia.
Tak więc życzcie mi dużo zdrowia, bo moje nogi znowu wyrywne do podróży i biegania! :)))
Więcej fotek w albumie: http://picasaweb.google.com/robsik/SzukanieWiosny#
A tu mapa trasy:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz