Dziś dałem sobie popalić, a właściwie mojej nieszczęsnej nodze. Zaczęło się od 1,5-godzinnej rehabilitacji (nieco siłowej!), gdzie przekonałem się, że nie wszystkie ćwiczenia mogę jeszcze robić - ta wiedza jednak nieco zabolała.
Potem pół godzinki (wieczorem) pojeździłem z całą rodziną na rowerach. W zasadzie już po tych dwóch przygodach miałem dosyć. Ale wcześniej zaplanowałem jeszcze jedną atrakcję sportową: BIEGANIE!
Tak, tak - dziś dostałem pozwoleństwo na bieganie po twardej nawierzchni, tylko do 20 minut. Prawie nic, ale dla mnie to było TO! TO, czego potrzebowałem i na co czekałem od wielu, wielu tygodni. Zaplanowałem więc spotkanie z Grzesiem na wieczór na pętelkę 2,2km.
Więc chociaż po rowerze miałem ochotę już sie poddać, to jednak szybko się zmobilizowałem: przecież byłem umówiony!
Gdzieś jednak zadzwonił na 20 minut przed bieganiem, że on wymięka. Determinacja moja w tym czasie sięgała już zenitu - nawet to nie zmieniło mojej decyzji i zgodnie z planem wyszedłem na samotny bieg premierowy!
Bieg z przyjemnością chyba nie miał za wiele wspólnego. Nowa bolała w zasadzie cały czas, chociaż wraz z dystansem było coraz lepiej - jakby się przyzwyczajała do dawnej formy aktywności. Zrobiłem więc 2,2km w prawie 17 minut i nawet byłem szczęśliwy. Efektem ubocznym jest oczywiście spuchnięta noga...
To był cudowny dzień!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz